W październiku znowu ruszyłem odkrywać nieznane mi tereny czeskiej
części Gór Opawskich. Tym razem padło na ich południowo -
wschodnie fragmenty, mikroregion o nazwie Hynčická hornatina.
Pierwszy widok na najwyższy szczyt mikroregionu, czyli Kopę Biskupią,
fotografuję jeszcze z polskiej strony. Kopa, na którą wchodzić oczywiście nie
będę, bo interesują mnie inne rejony, oddalona jest o jakieś dwanaście
kilometrów.
Początkowo chciałem skorzystać z czeskiego pociągu i wsiąść do niego w Głuchołazach. Niestety, akurat trwały prace remontowe na linii i zamiast pociągu kursowały autobusy, co w ogóle mnie nie zadowalało, więc po prostu wziąłem samochód. W drodze zaglądam na chwilę na dworzec w Třemešnej (Röwersdorf), gdzie kolej normalnotorowa łączy się z wąskotorówką do Osoblahy. Szkoda, że akurat żaden wąski pociąg nie jechał...
Punktem startowym będzie Město Albrechtice (Olbersdorf). Nie wiem
ile razy przez nie przejeżdżałem, ale praktycznie nigdy się po nim nie
kręciłem, więc teraz będzie okazja to nadrobić.
Miejscowość zawsze mnie intrygowała nazwą, ponieważ rzadko się zdarza, żeby
był w niej rzeczownik "miasto" (w Republice Czeskiej są jedynie trzy takie
przypadki). W dodatku Město Albrechtice przez kilkadziesiąt lat... nie
było wcale miastem, status ten przywrócono dopiero na początku tego stulecia.
Co więcej, w niemieckiej wersji jest wyraźnie mowa o wsi 😛. Okazało się, że
to wynik rozdzielenia osady na wioskę i miasto, które nastąpiło w 1854 roku.
Wówczas Albrechtice stały się Městem Albrechtice, a Olbersdorf
przekształcił się w Olbersdorf Stadt, czyli "Wioskę Albrechta Miasto" 😛.
Potem po II wojnie światowej wioska przestała istnieć, a miasto straciło swój
status, które odzyskało - jak już wspominałem - dość niedawno, więc... chyba
już wszystko jasne 😏.
Wizytę rozpoczynam od cmentarza. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to dzwonnica
przypominająca latarnię morską.
Drugą rzeczą, która się w oczy, to spora ilość greckich nazwisk na nagrobkach.
Niektóre w alfabecie łacińskim, inne w greckim. To nie jest rzadki widok w
Sudetach.
Po greckiej wojnie domowej, zakończonej w 1949 roku, setki tysięcy osób z
przegranej komunistycznej strony opuściło kraj i osiedliło się w demoludach.
Około dwunastu tysięcy osiadło w Czechosłowacji (podobną liczbę przyjęła
Polska). Kierowano ich głównie na tereny pogranicza, wyludnione po
wypędzeniach Niemców. Ich przybycie uratowało wiele ośrodków przed całkowitą
degradacją, a doświadczenia w rolnictwie pomogły Czechom, którzy nie radzili
sobie z surowymi sudeckimi glebami.
Mówi się o emigrantach greckich, ale tak naprawdę nie byli to tylko "czyści"
Grecy z Grecji, ale też przybysze z Macedonii, Grecy pontyjscy, Grecy z
Kaukazu, Grecy tureckojęzyczni, Arumunii, greccy Słowianie, a nawet Żydzi.
Emigranci szybko się asymilowali, pobierali się z Czechami, a nawet z
Niemcami, których garstka jeszcze tu została. Po upadku junty wojskowej
większość Greków wraz z potomkami wróciła do ojczyzny, ale kilka
tysięcy pozostało.
Oprócz tego na cmentarzu spoczywają zakonnice, jest sporo nagrobków bez
symboli religijnych, natomiast pochówków przedwojennych zauważyłem jedynie
kilka.
Przyczyna odwołania pociągów: remont na przejeździe kolejowym.
Olbersdorf, jak każdy szanujący się ośrodek, posiadał okazałą siedzibę rodową
właścicieli. Renesansowa rezydencja, której ostatnimi prywatnymi właścicielami
były rodziny przedsiębiorców Tlach i Keil, w 19. stuleciu została zaadaptowana
na magazyn wojskowy. Potem mieścił się w niej zakład dla obłąkanych, zakład
poprawczy, mieszkania, a za komuny państwowe gospodarstwo rolne. Kompletnie o
nią nie dbano, więc skończyło się ostateczną rozbiórką w 1980 roku. Pozostał
po niej jedynie pałacowy browar i kilka budynków gospodarczych.
Gdyby ktoś chciał nabyć stację benzynową, to podaję numer.
Wystawka samochodów w pobliżu browaru.
Przechodzę na drugą stronę Opawicy (Goldoppa), gdzie w słońcu błyszczy ośrodek
kultury.
Oryginalna zabudowa rynku zachowała się z trzech stron, czwartą (zachodnią)
wyburzono pod socrealistyczny gmach czegoś tam. Granicą dwóch stylów jest słup
z rzeźbą św. Anny.
Główny plac (náměstí ČSA) ma niezbyt duże rozmiary i sprawia senne
wrażenie. Na środku stoi niewielki pomnik wdzięczności Armii Czerwonej,
która wyzwoliła Niemców z rąk Niemców. Od wschodu rynek zamyka kościół z XVIII
wieku.
Opuszczam rynek i idę zobaczyć blokowisko.
Przy dworcu kolejowym ludzie czekają na autobus, inni siedzą w sklepie
dworcowym, służącym jako knajpa. Kusi, ale na piwo przyjdzie czas za chwilę.
Krótką chwilę. Niedaleko dworca jest stadion klubu FK Město Albrechtice.
Czasem sami Czesi chyba nie do końca wiedzą jaka jest prawidłowa pisownia 😏.
W internecie pojawia się częściej forma "Wolkera", natomiast na mapach.cz jest
"Wolkra". A kim był ów Jiří Wolker? Młody pisarz, gruźlik i komunista.
Miałem wypatrzoną knajpę, którą mieli otwierać o godzinie jedenastej. Akurat
zegar kościelny ją wybił, więc podchodzę, a na werandzie dwóch chłopów stoi na
drabinach i remontuje dach. Pytam się ich, czy otwarte, a oni... nie mają
pojęcia.
- Spytaj właściciela, jest w środku - doradzają.
Podchodzę do drzwi, a tam informacja, że wprowadzono nowe godziny otwarcia.
Właśnie od dziś! Jedenasta przesunęła się na trzynastą! Cóż za pech...
Na szczęście jesteśmy u Pepików. Kilkaset metrów dalej funkcjonuje drugi
przybytek, spelunka połączona z salonem gier i ma otwarte drzwi od
rana.
Mimo przedpołudnia, a może właśnie z jego powodu, w środku siedzi już kilka
mocno podchmielonych osób. Zamawiam piwo, potem dokładam do niego jeszcze
utopenca za 30 koron, bo to cena wręcz zjawiskowa!
Z telewizja leci muzyka, teledyski z lat 80.: Queen, Whitney Houston, Sabrina,
Madonna, przyjemnie się słucha. Przy każdym kawałku wyświetlana jest jakaś
ciekawostka dotycząca puszczanego zespołu. Dowiedziałem się, dlaczego BBC nie
chciało kiedyś emitować piosenki Boys, boys, boys: otóż przez sekundę
był widoczny sutek! To straszne. Przerwy pomiędzy kawałkami umilały reklamy
bożonarodzeniowe. W połowie października!
W lokalu chyba wszyscy się znają. Każdy pozdrawia każdego, co chwila ktoś
komuś stawia piwo albo kielonka. W pewnym momencie pojawia się Cyganka i na
powitanie zostaje ofuknięta przez barmankę:
- Chcesz płacić stravenkami? Nie, nie ma mowy, już trzy osoby mi dziś
nimi płaciły, nie mam pieniędzy!
Stravenki to bony na posiłki albo zakupy, zazwyczaj wystawiane przez
zakład pracy, ale mogą być też wydawane przez opiekę społeczną. Mieszkańcy
Czech masowo jadają obiady na mieście, są więc one bardzo popularną formą
płatniczą, również w sklepach widuję je znacznie częściej niż u nas.
Teoretycznie nie można nimi płacić za używki, ale od czego handel wymienny?
Po jakimś czasie jedna z kobiet okazuje się chętna kupić stravenkę,
płaci 450 koron za pięćsetkoronowy bon, więc była dość łaskawa. Na
nieszczęście dla mnie, bo Cyganka siada stolik obok i zaczyna urządzać
prywatny koncert, cały czas coś podśpiewując, wołając do nie wiadomo kogo,
bekając i śmiejąc się ze wszystkiego.
- Co mi powiesz? - zaczepia barmankę.
- Co ja ci powiem? Powiem ci - zachowuj się!
Po wyjściu z knajpy stwierdzam, że pogoda siada. Co prawda zapowiadali
nadejście chmur na późne popołudnie, ale te najwyraźniej się pospieszyły.
Trudno.
Zabieram plecak z samochodu zaparkowanego niedaleko dawnego browaru i ruszam
ulicą Boženy Němcovej wzdłuż Opawicy. Zastanawiam się, czy mijany wielki mur
to resztki zakładu czy może murów obronnych pałacu?
Město Albrechtice leży na południowo - wschodnim krańcu Gór Opawskich (choć
ciągną się one jeszcze wąskim pasem granicznym aż do Krnova), a Opawica jest
granicą z Niskim Jesionikiem. Zatem za rzeką mamy już inne pasmo,
a w okresie letnim działa kąpielisko.
Po pół godzinie dochodzę do oddalonej dzielnicy, gdzie znajduje się nowy
pałac. Postawili go w 1825 roku wspomniani Tlach i Keil, przedsiębiorcy z
Opawy oraz właściciele majątku. Stary pałac był już w tak złym stanie, że
remont stawał się zbyt drogi, więc postanowili wybudować coś nowego. Dziś
pałac służy jako mieszkania, ale w klatce schodowej można dostrzec resztki
dawnego szyku.
Mur, pokryty kolorową roślinnością, otaczający resztki pałacowego parku.
Na skrzyżowaniu działa knajpa, niezaznaczona nie mapach. Nie omieszkam do niej
zajrzeć. W środku jeszcze pusto, obsługuje mnie sympatyczna starsza pani, a ze
ściany gapi się Radegast!
Punktualnie o piętnastej zaczynam górską wersję wędrówki.
Żółty szlak prowadzi wzdłuż pola z
widokiem na Hraniční vrch (Titz Berg), gdzie wznosi się popularna podwójna wieża
widokowa.
Dolina Opawicy.
Na zboczu pod lasem stoi kaplica grobowa rodziny Keil von Eichenthurn. To
potomkowie Keilów z nowego pałacu, którzy zostali
uszlachceni przez cesarza Franciszka Józefa. Pochowano w niej pięciu członków
rodu, ostatniego w 1932 roku.
Po wojnie przez pewien czas zostawiono ją w spokoju, ale w latach 70. zaczęła
się dewastacja. W kolejnej dekadzie grupa pijanych debili rozwaliła trumny, a
szczątki zmarłych porozwieszała na okolicznych drzewach. Pochowano je później
na cmentarzach komunalnych.
Obecnie kaplica jest własnością Czeskich Lasów, które przeprowadziły
kompleksowy remont.
Město Albrechtice w większej swej okazałości.
Szlak w większości biegnie lasem, więc rzadko widać coś więcej niż drzewa.
Przez chwilę pojawiają się leżące niżej Hynčice (Heinzendorf),
dziś administracyjnie będące częścią Města Albrechtice.
Trawersuję kilka niedużych szczytów. Mimo, że niebo spowija mgiełka, to nie
mogę narzekać: nie pada, nie wieje (jeszcze), a na szlaku jestem kompletnie
sam, co w środę nie dziwi. Cała okolica należy tylko do mnie.
Około siedemnastej staję na skraju ogromnej łąki.
Na jej drugim końcu jest Kraví hora (Kühberg, 725 metrów n.p.m.) z
charakterystycznym radarem wojskowym stojącym poniżej szczytu.
Radar widać z Kopy Biskupiej, więc i Kopę Biskupią musimy widzieć stąd 😏.
Wyłania się zza drzewa, oddalona jest o osiem kilometrów.
Łąka to jedno wielkie pastwisko, trzeba przejść przez ogrodzenie i z lekką
obawą rozglądam się za zwierzętami. Sporo ich pasie się w okolicach radaru.
Schodzę nieco w dół, gdzie na końcu doliny ukryła się kaplica. Ona i kilka
podmurówek to jedyne ślady po osadzie Malý Valštejn (Klein Wallstein). Była to niewielka mieścina, licząca w okresie największej świetności niecałe
sto osób, a przed II wojną światową pięćdziesiąt. W jej centrum stała gospoda,
popularna wśród weekendowych turystów. Po wojnie nikt już tu nie zamieszkał.
Ponownie wdrapuję się na grzbiet, z którego jest trochę widoków.
Na skrzyżowaniu szlaku mamy wiatę. Robię krótki odpoczynek czytając historię
okolicznych lasów, którą opisali leśnicy. Według niej do XVIII wieku tereny te porastał bogaty, mieszany las. Na przełomie stuleci zaczął on być powoli
wycinany i ustępował miejsca pasterstwu. Rabunkowa gospodarka zaczęła się w
1840, kiedy to Tlach i Keil uruchomili w mieście wielką walcownię, która
potrzebowała ogromnych ilości drewna. Wycinki uzupełniano nasadzeniem świerków i
już wiadomo jak to się skończyło. Zastanawia mnie zawsze tylko, dlaczego przy
aktualnej przebudowie lasów świerki nadal są masowo sadzone?
Zostawiam plecak i na lekko ruszam w kierunku radaru.
Jednej z krów udało się przedostać przez ogrodzenie i biega wzdłuż drogi,
uciekając przede mną albo znowu idąc za mną. Jej towarzyszki przypatrują się
temu ze zdziwieniem.
Mija mnie jadąca w dół wojskowa ciężarówka, ale oprócz niej i zwierząt jestem
kompletnie sam.
Radar odgrodzono płotem, natomiast właściwy szczyt Kraví hory leży
kilkaset metrów dalej na północ.
Wracam do wiaty i czekam na zachód słońca. Zaczyna silnie wiać, na szczęście
wiatr jest bardzo ciepły. Wkrótce niebo pięknie się zaczerwienia.
Przez grzbiet biegnie granica śląsko - morawska: tereny na północ od niego
należą do morawskich enklaw na Śląsku. O ile po śląskiej stronie
poniżej szczytu leżał Malý Valštejn, o tyle po morawskiej była to wioska
o takiej samej nazwie jak góra, czyli Kraví Hora (Kuhberg, na
starych mapach pisana z umlautem). Powstała późno, bo dopiero na początku XIX
wieku, zamieszkiwało ją maksymalnie sześćdziesiąt pięć osób w dwunastu domach.
Mimo swej niewielkości posiadała gospodę z salą taneczną, sklep z tytoniem,
szkołę, leśniczówkę i dzwonnicę. Jedynie do kościoła chodzono
do Valštejna, bo było bliżej niż do Jindřichova (Hennersdorf), do
którego formalnie przynależała. Ona także po wywózkach przestała istnieć.
Jedyną pamiątką po wiosce jest odnowione źródełko.
W zapadających ciemnościach schodzę do doliny Svinnego potoku (Saubach). Przy drodze znajdziemy tam jedną z największych wiat, jaką zdarzyło mi się
spotkać: ma rozmiary stodoły! Bo tak naprawdę to jest stodoła, tylko
przebudowana 😏. Składa się z dwóch części ze stołami, korytarza i piwnicy.
Niestety, ściany nie są całkowicie zabudowane, ale dziś jest naprawdę ciepło
dzięki wiatrowi, więc nie stanowi to żadnego problemu, rozłożę się na podłodze
osłonięty ścianą.
Wieczór mija mi na kontemplowaniu i słuchaniu radia. W dolinie udaje mi się
złapać jedynie polskie stacje, ale naprawdę zdziwiłem się, że najsilniejsze
było... Radio Poznań! W takiej odległości od Wielkopolski??
Był to mój pierwszy samotny nocleg w niezamykanej wiacie, ale spało się
doskonale. Wieczorem słychać było trochę dziwnych trzasków z lasu, zwłaszcza
głośny był wiatr, przewracał on czasem przedmioty
na ławce i próbował gasić znicz.
Od wczesnych godzin rannych pobudkę zaczęły mi urządzać samochody robotników
leśnych, które pędziły pobliską drogą do roboty!
Dawniej przy skrzyżowaniu stała okazała leśniczówka (hájenka Svinný potok, Forsthaus Saubach). Nie wiadomo kiedy ją wybudowano, ale niektóre elementy wskazywały, że
mogła mieć nawet trzysta lat. Aż do II wojny światowej należał do majątku
w Jindřichovie, którego właścicielem była, co za niespodzianka, rodzina
Klein. Nie była ona jednak spokrewniona z Kleinami z Města Albrechtice.
Leśniczówka, choć położona na skrzyżowaniu szlaków i leśnych dróg, była na tyle oddalona od miejscowości, że nigdy nie doprowadzono do niej prądu,
posiadała za to telefon. Ostatni leśniczy z rodziną wyprowadził się z niej w
1971 roku, potem służyła celom rekreacyjnym. Przeprowadzano drobne remonty,
lecz jej stan sukcesywnie się pogarszał i w 2007 roku zdecydowano o rozbiórce.
Dokonano jej rok później, ale na wielu znakach nadal istnieje. Postanowiono zachować stodołę, którą przekształcono w miejsce odpoczynku. Widać ją
dobrze
na zdjęciach, jeszcze obok leśniczówki.
Jak pisałem - wiata jest duża. Spokojnie prześpi się w niej nawet kilkanaście
osób. W jednej części podłoga jest drewniana, w drugiej kamienista. Na zdjęciu
moje królestwo.
Dodatkowo kilka osób może się zmieścić w piwnicy, choć tam trochę wilgotno.
Znalazłem w niej specyficzny balon 😛.
Minusy wiaty? Jak zwykle brak wychodka. Ciężko nabrać wody, bo zejście do
potoku jest karkołomne, strome i przez krzaki, nawet więc nie ryzykowałem. No
i nie można robić ogniska. Trochę to dziwne, wiem, że jesteśmy w lesie, lecz
obok jest sporo wolnego miejsca w sam raz na zrobienie kręgu! Tam stała
leśniczówka, obok w trawie są ślady ognia, ale zakaz formalnie obowiązuje.
Ach, gdyby urządzono tu
kominek jak w Javornej!
Mam sporo czasu, wychodzę dopiero po dziesiątej. Asfaltową drogę otwarto w
latach 60., a więc już pod koniec funkcjonowania leśniczówki.
Svinný potok potok płynie spokojnie, aby połączyć się z Osobłogą. Tyle, że
ciągle ciężko do niego podejść, brzegi są wysokie.
Las z jednej strony się skończył, na horyzoncie pojawiły się pagórki. Ten po
prawej to chyba Liptaň, na którym kiedyś spaliśmy pod wiatą.
Przy skrzyżowaniu szlaku rowerowego i
niebieskiego pieszego znajduje się
kapitalne miejsce biwakowe! Czego tam nie ma?! Wiata z naczyniami, miejsce na
ognisko, przygotowane i schowane drewno, kosz na śmieci, zejście do wody,
różnego rodzaju ustrojstwa na potoku, kładki, ławeczki, dwa (!) wychodki...
Wybudowała to jakaś rodzina, ale dostępne jest dla
wszystkich, jeśli tylko potrafią utrzymać porządek. To dobry pomysł na kolejną
wizytę w tym rejonie!
Odbijam na trasę rowerową i już wkrótce ukazuje mi się wieża kościoła w
Jindřichovie (Hennersdorf).
Na lewo ode mnie pręży się Srebrna Kopa, Biskupia Kopa jest zasłonięta.
Po dwudziestu minutach wchodzę pomiędzy zabudowania. Jindřichov nie jest
wioską zbytnio ludną (niecałych tysiąc dwustu mieszkańców), ale długą, ciągnie
się wzdłuż Osobłogi. I posiada kilka ciekawych zabytków; przede mną kościół
św. Mikołaja z XVII wieku.
Interesujący Pomnik Poległych z dwoma modlącymi się żołnierzami przytulanymi
przez kobietę. Żołnierze bardziej tu wyglądają na Niemców, niż Austriaków.
Grób (być może symboliczny) ofiar wypadku z 1947 roku. Piłkarze
z Jindřichova i kibice podróżowali do Mikulovic na towarzyski mecz, a że
nie było wtedy dostępnych autobusów, więc trasę mieli przebyć na pace
ciężarówki, niektórzy na stojąco. Za kierownicą usiadł młody i niedoświadczony
chłopak, który w dodatku nie miał uprawnień na ten rodzaj pojazdów. Wyjazd
zakończył się tragicznie: na zakręcie przy przejeździe kolejowym ciężarówka
wpadła w poślizg i runęła między drzewa. Zginęło w sumie dwanaście osób,
dziewiętnaście odniosło obrażenia, mało kto wyszedł z tego bez szwanku.
W jednym z pobliskich domów działa niewielkie muzeum, czynne w lecie. Na
ścianie zachował się ślad po godle komunistycznej Czechosłowacji.
Idę raz wzdłuż jednego, a raz wzdłuż drugiego brzegu Osobłogi. Mijam wiele
opuszczonych domów, na niektórych widać z kolei ślady po dawnych napisach.
Kiedy uwieczniam go zza płotu nagle podjeżdża chłop na kole i krzyczy do mnie:
- Nie masz czego fotografować?!
- Nie mam! - odkrzykuję zgodnie z prawdą. W otoczeniu pałacu jest kilka
ciekawych obiektów, w tym browar, park i kolumna maryjna, ale w tej burej
aurze wyglądają mało atrakcyjnie. Posłużę się zdjęciami sprzed dwóch lat,
kiedy to również w październiku byłem w Jindřichovie i załapałem się na piękne
kolory jesieni!
Idę w kierunku dworca kolejowego, bo mam zamiar skorzystać z autobusowej komunikacji zastępczej. Na rozkładach napisano, że autobusy będą opóźnione o dziesięć - piętnaście minut, więc zostało jeszcze trochę zapasu.
Dworzec nosi nazwę "Jindřichov ve Slezsku", choć - jak już pisałem - wioska leży w morawskiej enklawie. Budynek jest dość zaniedbany, a toalety zapraszają jedynie mężczyzn, kobiety muszą poradzić sobie same 😏. Ach, ten czeski seksizm!
Wychodzę na plac przed dworcem, a tam już stoi autobus zastępczy. Włażę do środka, drzwi się zamykają i on rusza. Punktualnie! A zapowiadane spóźnienie? Okazało się, że Koleje Czeskie puściły kilka autokarów, które zaczynają bieg na pośrednich stacjach i one się nie spóźniają. Fajnie, ale gdybym spędził na dworcu minutę dłużej, bo według rozkładu miałem jeszcze czas, to musiałbym czekać dwie godziny na następny kurs!
Próbuję kupić bilet, lecz kierowca tłumaczy:
- Ja tylko prowadzę, nie ma konduktora.
Niepewnie siadam na fotelu, zaraz po mnie podchodzi pewien dziadek i też chce
kupić bilet:
- Nie mam - kręci głową kierowca. - Wczoraj był konduktor i sprzedawał, dziś
nie.
- I co teraz mam zrobić?
- Jechać za darmo.
Fajnie.
Nagle słyszę, że w radiu leci polska reżimowa trójka! Tu naprawdę mają
problemy z odbiorem czeskich stacji. Na szczęście zamiast przemówienia
mlaskacza puszczają Anitę Lipnicką i Moje oczy znowu będą zielone, więc
można posłuchać.
Wyprawę kończę tak jak zacząłem - w Mieście Albrechtice. Kolejne
fragmenty Gór Opawskich zostały odkryte.
Bardzo fajna ta wiata,. Chociaż szkoda, że miejsca ogniskowego nie ma. Pewnie uwzględnię je podczas jakiegoś planowania wycieczki.
OdpowiedzUsuńJa od pewnego czasu, planując wyprawę w okresie pozazimowym, skupiam się głównie na znalezieniu wiaty na nocleg, a potem dorabiam resztę ;)
Usuń