Żelazne Wrota albo Żelazna Brama to nazwa przełomu
Dunaju na granicy pomiędzy Rumunią (Porțile de Fier) a Serbią
(Đerdapska klisura). Dawniej był to odcinek bardzo niebezpieczny dla
żeglugi, zwężenia, skały i progi rzeczne powodowały, że tonęły tu jednostki
prowadzone nawet przez doświadczonych żeglarzy. Na przełomie XIX i XX wieku w
wyniku szeroko zakrojonych prac stał się on szerszy i głębszy, ale dopiero
komuniści sprawili, że całkowicie odmienił się jego charakter. W wyniku budowy
dwóch ogromnych tam Dunaj nabrał cech zbiornika retencyjnego, zniknęła jego
dzikość i tajemniczość. Nadal jest to jednak piękny zakątek tej części Europy;
dwukrotnie jechałem wzdłuż Żelaznych Wrót po serbskiej stronie (w
2016
i w
2023
roku), tym razem chciałem spróbować strony rumuńskiej.
Po wybudowaniu zapory poziom wody rzeki podniósł się o trzydzieści pięć
metrów. Jedną z ofiar tej międzynarodowej inwestycji była wyspa
Ada-Kaleh. Nie będę się rozpisywał o jej ciekawej historii, napiszę
tylko, że stanowiła enklawę tureckich i romskich muzułmanów mieszkających
wśród zabytkowej architektury i niedokończonej twierdzy. Po zalaniu większość
z nich wyjechała do Turcji. O jej istnieniu przypomina nazwa potoku
wpływającego do Dunaju tam, gdzie kiedyś znajdowała się wyspa.
Kolejne ofiary to miejscowości położone na brzegu. Wyższy Dunaj pochłonął co
najmniej pięć wiosek oraz niemal całe zabytkowe miasto Orșova (Orsova, Orschowa), które trzeba było wybudować od nowa. W sumie nowe domy musiało znaleźć
prawie dwadzieścia tysięcy ludzi.
Sto lat temu Orșova była etniczną mieszkanką niemiecko-węgiersko-rumuńską,
dziś żyją tu m.in. Czesi i Serbowie, ale w oczy rzuca się dzielnica cygańska.
Niektóre bloki nawet nie mają śladów po pożarach, lecz wybrane mieszkania
wyglądają, jakby coś w nich wybuchło i wszystkie śmieci zgromadziły się we
framugach!
Krętą i wąską na półtora auta drogą wspinamy się na wzgórze, na którym
znajduje się monastyr św. Anny (Mănăstirea Sfânta Ana). Na parkingu
stoi kilka aut, ale odwiedzających go jest więcej, bo przyjechali dwoma
autokarami. Dobrze, że nie spotkaliśmy się z nimi w czasie podjazdu!
Klasztor jest dość młody - wybudował go w latach 30. ubiegłego stulecia
niejaki Pamfil Șeicaru. Było to podziękowanie za ocalenie życia w czasie
Wielkiej Wojny, kiedy to wybuch pocisku zakopał go w okopie. Jednocześnie
monastyr poświęcony został wszystkim walczącym o Wielką Rumunię, choć jesteśmy
w Banacie, więc tutejsi mężczyźni zazwyczaj służyli w armii
austro-węgierskiej.
Șeicaru to interesująca postać i został nawet przedstawiony na freskach jako
fundator, ale ma w swoim życiu niezbyt chlubne karty. W okresie międzywojennym
zaczął parać się dziennikarstwem i został parlamentarzystą, co akurat grzechem
nie było. Związał się jednak z prawicą najbardziej ze skrajnych, czyli z tzw.
Żelazną Gwardią. Brał udział w zamachu stanu przeciwko również prawicowemu
rządowi rumuńskiemu, a niezwykle brutalny pogrom w Bukareszcie tłumaczył
spiskiem zagranicznych służb (skąd my to znamy?...). Przed końcem wojny udał
się na emigrację. Teoretycznie został skazany przez komunistów zaocznie na
karę śmierci, w praktyce komunistyczne służby - Securitate -
wspomagały... publikacje jego artykułów i pism, które były dziwnie zgodne z
linią polityczną Ceaușescu. Co najmniej raz odwiedził ojczyznę -
potajemnie, ale też z pomocą Securitate. No cóż, skrajna prawica ze
skrajną lewicą zawsze się dogada.
Klasztor nie został konsekrowany ani przed ani w czasie II wojny światowej. Władze wykorzystywały go jako hotel, restaurację i klub nocny. Pamfil Șeicaru zmarł w 1980 roku i nie doczekał momentu, gdy dziesięć lat później jego dzieło stało się w końcu oficjalnym monastyrem. Co ciekawe, fundator był grekokatolikiem, ale klasztor jest prawosławny. Ciało fundatora sprowadzono z zagranicy i pochowano na wewnętrznym dziedzińcu.
Jeśli chodzi o sam obiekt, to architektonicznie nic specjalnego, ale dużo tu
kwiatów i zieleni, a w środku drewna. Przed ikonostasem ciągle kręcą się
kobiety w kolejce do całowania ikon (mężczyźni nie są do tego tak chętni).
Liczyłem, że będą stąd ładne widoki na Dunaj, ale wiele zasłaniają drzewa.
Wykorzystujemy okazję i odwiedzamy kibelek położony w lesie, po czym zjeżdżamy
z powrotem do poziomu rzeki. W Orșovej wzdłuż Dunaju ciągnie się deptak z
zejściami do wody, lecz jakoś brak chętnych do kąpieli.
Na kilka kilometrów główna droga odbija od brzegu i trzeba uważać na
obsypujące się z gór kamienie. To zresztą problem po obu stronach granicy,
chociaż po serbskiej kruszące się ściany wydają się częściej zabezpieczone
siatkami i zadaszeniami.
Po ponownym zjeździe w dół przez chwilę jedziemy spokojnie, po czym
nagle pojawiają się dziesiątki zaparkowanych wzdłuż szosy samochodów, stoiska
i kramy z jedzeniem oraz pamiątkami, a ludzie łażą po asfalcie jak popadnie.
Oczywiście nikt się nie przejmuje jakimiś znakami zakazu. Stajemy i my
przyklejając się do kamieni, bo ta okolica to chyba najpopularniejsze miejsce
na rumuńskim odcinku Żelaznych Wrót. Po pierwsze mamy tu zwężenie Dunaju,
otoczonego przez wysokie ściany - zwie się ono Małym Kazanem (Cazanele Mici, Mali Kazan).
Kiedyś oglądałem ten punkt ze strony serbskiej, tam droga biegnie wyżej i panoramy są z innej perspektywy, wszystko w dole wydaje się malutkie. Serbską szosę dobrze widać na zdjęciu jako skośną przecinkę wśród zieleni.
Powód numer dwa, by się tu zatrzymać, to monastyr Mraconia (Mănăstirea Mraconia) leżący na wąskim skrawku lądu pomiędzy szosą a rzeką. Ponownie nie jest to stary klasztor, a właściwie całkiem nowy, bo ukończono go w 2000 roku. Zastąpił oryginał, który został zburzony przez komunistów, a ruiny zalał Dunaj. Zdołano z niego uratować tylko fragmenty ikonostasu i świecznika.
Najpierw wchodzimy do dolnej kaplicy. Z głośników sączą się religijne śpiewy, a przez okna widać podpływające pod monastyr statki z turystami.
Przez drzwi wychodzi się na brzeg, gdzie fale Dunaju wdzierają się na skały i chłodzą nogi. Ściany pomalowano w narodowych barwach i dodano wielki napis ROMANIA, aby każdy wiedział, co to za państwo. Uzupełniają go okrągłe portrety rumuńskich monarchów.
Po chwili błądzenia udaje mi się znaleźć schody na wyższe piętro, gdzie znajduje się "właściwa" cerkiew. Nawet nowe ikonostasy mają swój klimat, czego nie można napisać o ołtarzach nowych kościołów katolickich, często zupełnie bezpłciowych.
Kartka obok drzwi uprzedza, że w klasztorze nie ma toalety. Na pewno
spotkamy taką za mostem, gdzie pod wzgórzem przycupnęła strefa turystyczna.
Nie korzystamy, ale kupujemy trochę pamiątek dla znajomych oraz zimne picie,
bo temperatura jest naprawdę nieznośna, a woda tylko nieznacznie ją obniża.
Z mostu widać powód numer trzy popularności tego miejsca: ogromny pomnik
Decebala wykuty w skale!
Rzecz jasna jest to kolejny odcinek sagi pod tytułem "Rumuni pochodzą od Dako-Rzymian" 😛. Pomysłodawcą tego działa był Iosif Constantin Drăgan, biznesmen, swego czasu najbogatszy człowiek w kraju, a przy tym gorący zwolennik teorii o antycznych przodkach (Decebal był wodzem Daków). Są też podobieństwa do życiorysu fundatora monastyru nad Orșovą: Drăgan również sympatyzował z Żelazną Gwardią, a potem współpracował z Ceaușescu. Wykucie twarzy wodza Daków zajęło dziesięć lat i zajmowało się tym dwunastu rzeźbiarzy. Praca latem była skrajnie trudna z powodu nagrzewania się skał, dochodziło do wypadków i ataków żmij. Po śmierci sponsora, który wyłożył co najmniej milion dolarów, rzeźbienie przerwano i jest to ponoć jedynie sześćdziesiąt procent planowanego projektu. Nie zmienia to faktu, że to największa skalna rzeźba w Europie i druga na świecie - jest wysoka na pięćdziesiąt pięć metrów.
Drăgan chciał, aby Serbowie po swojej stronie wykuli równie gigantyczną twarz cesarza Trajana, który walczył z Decebalem. Nie wiem, czy też chciał to finansować,
czy uznał, że Serbów stać, w każdym razie Serbowie Trajana nie stworzyli.
Najwyraźniej nie czują się potomkami starożytnych, choć na ich ziemiach urodziło się kilkunastu rzymskich cesarzy.
Po moście tam i z powrotem na elektrycznych hulajnogach kursują naganiacze i
proponują rejs statkiem. Pomysł średni, bo rzeźbę najlepiej ogląda się z
daleka, a Dunaj widzieliśmy już z obu stron. Pewna babka proponuje nam
wycieczkę z opowieściami po... czesku. Patrząc na wlepki przyczepione do
znaków domyślam się, że Pepiki to najliczniejsi słowiańscy turyści.
Dawniej prąd w rzece był tak silny, że statki płynące od strony Morza Czarnego
musiały być w tych okolicach ciągnięte... przez specjalną lokomotywę! Po
wybudowaniu zapór nawet mała łódka da radę.
Wracamy do samochodu, odpalam silnik, ekran pokazuje 45 stopni! Cieplej niż
rok temu, gdy w Macedonii szalały pożary! Po chwili temperatura spada, do
"jedynych" 43 stopni... Zastanawiałem się nad wejściem na jeden z punktów
widokowych na wzgórzach nad Dunajem, ale w takiej aurze to proszenie się o
kłopoty!
Stopniowo Dunaj znowu się rozszerza i zaczyna przypominać jezioro. W powietrzu
unosi się lekka mgiełka, wyjście z samochodu to za każdym razem szok.
Za Decebalem praktycznie skończył się ruch samochodów. Bardzo rzadko przemknie
coś z naprzeciwka, brak ciężarówek, co naturalnie cieszy. Można się zatrzymać
na zdjęcia i nie ryzykować natychmiastowego trąbienia i wygrażania.
Fajnie zmienić perspektywę - tutaj mamy w oddali Donji Milanovac (Доњи
Милановац), dwukrotnie przez niego przejeżdżałem.
Pozostałość po twierdzy Tri Kule. Wybudowali ją w XIV wieku Węgrzy
przeciwko Turkom, a przez pewien czas była w rękach Krzyżaków. Po podniesieniu
Dunaju z wody wystają tylko końce dwóch wież, trzecią widać przy mocnej suszy.
Mury u podstaw są w tak złym stanie, że zabytek może się zawalić w ciągu kilku
najbliższych lat.
Boljetinski greben, półwysep po serbskiej stronie, który stopniowo okrążamy.
Kierunki świata zmieniają się często, czasem już nie wiem w którą stronę
jedziemy.
Dunaj zalał wiele zabytków. Niektóre najcenniejsze przeniesiono wyżej,
czynili tak głównie Serbowie. Jednym z nich było stanowisko archeologiczne
Lepenski Vir związane z kulturą mezolityczną i neolitem.
Paradoksalnie odkryto je podczas prac przygotowawczych do budowy zapory, a
później konieczna stała się relokacja na nowe miejsce, położone o trzydzieści
metrów w górę. Pawilon chroniący wykopaliska wystaje spomiędzy drzew.
Wjeżdżamy na teren gminy Berzasca (Berszászka. Perschaschka, Брзаска). Tablice są dwujęzyczne, bowiem żyje w niej kilkanaście procent Serbów, a
do tego kilka procent Czechów.
Droga się nieco kręci, bo kręci się też Dunaj manewrując pomiędzy kolejnymi zakolami. Na wodzie pojawił się pierwszy większy statek.
Zatrzymuję się pod jakimś kompleksem turystycznym. Mają tu nawet basen,
pięknie byłoby teraz się wykąpać! Miejsce wydaje się jednak strasznie
kiczowate, więc idę naprzeciwko w trawę, gdzie z wody wystają kolejne
zrujnowane ruiny, a właściwie nędzne resztki - dawna twierdza Drencova.
Ogólnie bardzo tu ładnie, choć na słońcu ciężko wytrzymać.
Po chwili na drugim brzegu pojawia się masywna sylwetka zamku Golubac,
największej serbskiej atrakcji w tej części kraju. Tym razem obejrzymy go tylko z
daleka. Nawet gdybyśmy chcieli popłynąć na drugą stronę, to nie ma jak, brak przejścia granicznego na rzece.
Znacznie bliżej nas na wzgórzu stoi Cetatea Ladislau, intensywnie
odbudowywane ruiny innej twierdzy. Też miałem w planach wejście na nią, ale
przy takiej pogodzie odpuszczam.
Skała Babakaj, z którą związana jest legenda o młodym Madziarze, który
uwiódł najpiękniejszą dziewczynę z haremu w Golubacu. Jej turecki właściciel
dogonił Węgra, ściął mu głowę, powiesił na szyi niewiernej i przykuł ją do
skały. Słodko.
Na wysokości Golubaca kończy się Żelazna Brama, brzegi stają się płaskie,
Dunaj jeszcze szerszy. Jak wypada porównanie pomiędzy rumuńską i serbską
stroną?
Gdybym miał wybrać tylko jeden brzeg, to padłoby na Serbię. Dlaczego?
Tamtejsza droga częściej jedzie wyżej i ma więcej ciekawszych punktów
widokowych. W Rumunii szosa zazwyczaj trzyma się poziomu rzeki, za to częściej
odbija w głąb lądu, kiedy to tracimy Dunaj z oczu. Atrakcje dla turystów są z
obu stron, lecz te bardziej spektakularne u Serbów. Na rumuńskim brzegu mamy
więcej miejscowości (ale niewiele więcej), co dla niektórych będzie plusem,
dla innych minusem. Jeśli chodzi o ruch, to jego natężenie wydało mi się
podobne, chociaż w Rumunii jest wyraźna granica przy rzeźbie Decebala: do niej
sporo aut, za nią pusto. Jakość asfaltu także jest porównywalna i dość
przyzwoita, lecz Serbowie częściej korzystają z tuneli, Rumuni ich poskąpili.
I jeszcze uwaga dla fotografów: w środku dnia to rumuński brzeg jest
lepiej oświetlony, robiąc zdjęcia serbskiego często kadrujemy pod słońce.
Jeśli jednak będziemy mieli okazję, to polecam przebyć ten odcinek i w jednym
i w drugim państwie, bo warto!
Po pożegnaniu Żelaznej Bramy przez jakiś czas jedziemy wśród pożółkłych łąk.
Przed nami Moldova Veche (Ómoldova, Alt-Moldova), ostatnia większa miejscowość przed granicą. Szukamy
stacji benzynowej, żeby nalać do pełna, ale miasto jest tak chaotyczne, że
krążymy na ślepo ulicami bez asfaltu, gdzie Indianie składują drewno na
zimę.
Na stacji zaczyna buntować się samochód, ma dość wysokiej temperatury.
Zarządzam zatem przerwę - znajdujemy parking w cieniu, gdzie lekko uchylam
klapę bagażnika. A my skorzystamy z okazji i coś zjemy, bo nad rzeką
widziałem knajpę. Zanim do niej zajrzymy, to robimy jeszcze krótką rundę po
najbliższych ulicach. Olbrzymi, wykostkowany plac potęgujący upał,
opuszczone budynki zakładu, nie pasujące do niczego bloki, szkoła. Marazm i
zastój.
W restauracji siadamy w zasięgu wentylatora, inaczej by się nie dało. Na
pożegnanie Rumunii decydujemy się na zupy: Teresa zamawia ciorbę de burtă, a ja ciorbę de perişoare, czyli z klopsikami. Po chwili wraca
kelnerka i mówi, że akurat tej ostatniej zabrakło. Wybieram zatem wersję z
kurczakiem, a przynajmniej tak mi się zdawało. Podczas konsumpcji
stwierdzam, że jakoś ten kurczak dziwnie smakuje, ale może to wina przypraw?
Okazało się, że zamówiłem... rybną 😛. Przy całej mojej niechęci do ryb
zjadłem, bo byłem mocno głodny, a w dodatku zupę naprawdę solidnie
przyprawiono, mogłem też się posiłkować pikantną papryczką.
Z ciekawości sprawdzamy prognozę pogody. Informuje ona, że za półtorej
godziny w Serbii, dokąd się udajemy, ma się zacząć burza i deszcze. Wydaje
się to niewiarygodne, bo od rana nie było jednej większej chmury. Po wyjściu
z lokalu widzimy, że po serbskiej stronie już zaczęło się ściemniać.
Ewidentnie coś przyjdzie i nawet się na to cieszymy, bo jesteśmy zmęczeni wielogodzinnym upałem.
Samochód nieco odetchnął, więc bez obaw możemy pokonać końcowy rumuński
odcinek. Do przejścia granicznego mogę jechać dwojako. Opcja pierwsza to
najkrótsza droga przez niewielkie pasmo górskie, co powinno zająć niecałe
pół godziny. Opcja druga oznacza okrążenie gór przez wioski nad Dunajem i
Nerą, zamieszkałe głównie przez Serbów. Normalnie bez namysłu wybrałbym
opcję drugą, która teoretycznie powinna zająć godzinę, choć z naszym ciągłym
zatrzymywaniem się pewnie drugie tyle, jednak jakieś wewnętrzne przeczucie
każe mi się streszczać. Jedziemy więc prosto na góry.
Ruch jest znikomy, ale na serpentynach za przełęczą mijamy samochód
wprasowany w rów z porozrzucanymi dookoła oderwanymi oponami. Wypadek musiał
się zdarzyć chwilę wcześniej.
Na przejściu granicznym Naidăș - Kaluđerovo pusto. Rumuśki
pogranicznik załatwia nas szybko, za to tleniona celniczka pyta się, czy mam
coś do oclenia. Wybałuszam oczy, bo co mogę clić wyjeżdżając z Unii
Europejskiej? Babka macha zrezygnowana ręką, walczy z przyciskiem
otwierającym szlaban i wjeżdżamy na teren Serbii.
A do Rumunii jeszcze wrócimy za kilka dni!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz