czwartek, 25 września 2025

Beskid Niski: Wapienne - Ferdel - Bartne - Świerzowa Ruska.

Kolejną letnią przygodę z Beskidem Niskim zaczynam w Krygu, wiosce na wschód od Gorlic. Dotarcie ze Śląska zajęło mi całą noc i wymagało skorzystania z czterech autobusów i dwóch pociągów, częstego spoglądania na zegarek z powodu opóźnień i próbach odczytania rozkładów jazdy, które chamsko wprowadzały w błąd. Kiedy jednak wysiadam w Krygu na przystanku to, oprócz zmęczenia i niewyspania, czuję się szczęśliwy, że znowu wróciłem w te okolice.

Ponieważ w tym miejscu kończy się możliwość jazdy komunikacją zbiorową, to mam nadzieję, że kilka kilometrów do kolejnej wioski, gdzie chcę zacząć właściwą wędrówkę, pokonam stopem. Niestety, szosa wojewódzka numer 993 od początku mi się nie podoba: jest bardzo ruchliwa w zły sposób, to znaczy pełno na niej tirów i pędzących dziko przed siebie osobówek. Próby złapania okazji kończyły się w najlepszym razie spojrzeniami kierowców pełnymi politowania, częściej było widać wrogość. Co prawda pora jest dość wczesna, bo niedawno minęła ósma rano, ale szkoda mi czasu na bezproduktywne sterczenie i ruszam z plecakiem przed siebie. Nie był to przyjemny spacer, wielokrotnie musiałem uskakiwać przed rozpędzoną ciężarówką, ale po ponad pół godzinie udaje mi się szczęśliwie dotrzeć na opłotki Rozdzieli (Розділє, Розділля). W przeciwieństwie do Krygu była to kiedyś miejscowość rusińska, więc od razu pojawiają się charakterystyczne krzyże.


I w tym momencie stop sam się znalazł: na parkingu pod sklepem facet wyszedł z samochodu i mówi, że jedzie w Bieszczady, ale chętnie mnie gdzieś podrzuci. To bardzo miłe, lecz akurat teraz podwózka nie jest już mi potrzebna, bo rozpoczynam zwiedzanie. Dziękuję mu i życzymy sobie wzajemnie powodzenia.
Z ulgą opuszczam drogę wojewódzką i skręcam w boczną. Tablice wskazują, że przede mną są cmentarze wojenne, a także "uzdrowisko - spa". Większość dzisiejszej wędrówki będzie dla mnie nowością, zmazywanie kolejnych białych plam Beskidu Niskiego.


Odcinek między Krygiem a Rozdzielami był granicą. Geograficzną, bo z tworu o nazwie Obniżenie Gorlickie przeszedłem do Beskidu Niskiego. No i etniczno-kulturową, o czym już wspominałem, bo tu zaczyna się Łemkowszczyzna, Rozdziele były jedną z najbardziej wysuniętych na północ osad tej krainy. A właściwie nadal są, bo Rusini są tu ciągle obecni, choć w spisach powszechnych się nie afiszują ze swoim pochodzeniem. O ich obecności świadczy między innymi greckokatolicka cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Murowana, w stylu nietypowym dla Łemkowszczyzny. Powstała pod koniec XVIII wieku, w 1927 znacznie ją rozbudowano. Po akcji Wisła przejęli ją rzymscy katolicy, ale gdy Łemkowie wrócili z wygnania, to udało im się ją odzyskać. Dziś dzielą ją z łacinnikami.


Na cmentarzu, położonym na zboczu po drugiej stronie ulicy, połowa albo i większość nagrobków posiada napisy w cyrylicy. Zarówno stare, jak i nowe. 


Przynajmniej część chyż jest ciągle zamieszkała.



Oprócz cmentarza cywilnego jest tu i wojskowy, o numerze 85. Zaprojektowany przez Hansa Mayra, Austriaka z Wiednia. Na leśnej nekropolii pochowano kilkunastu nieznanych żołnierzy rosyjskich, podobną liczbę niemieckich (głównie Bawarczyków) oraz kilku austro-węgierskich. W 1944 dołożono im trzech zmarłych w mundurach Wehrmachtu, w tym jednego oficera.



Za cmentarzem wojskowym postanawiam ponownie próbować złapać stopa, bo ruch tu znacznie mniejszy, więc i podejście kierowców jest inne. Słyszę warkot i powstrzymuję swoją rękę w ostatniej chwili: zza zakrętu wypadł busik z napisem "PTTK Katowice" oraz radiowóz! Po chwili znowu coś jedzie, na podjeździe pod górę zatrzymuje się czerwony samochód z dziewczyną za kierownicą. Pracuje w pobliskim DPS-ie, ale dziś ma wolne, więc zawozi mnie od razu do Męciny Wielkiej (Мацина Велика). Wychodzę pod drewnianą cerkwią św. Kosmy i Damiana.


Cerkiew z 1807 roku jest obecnie kościołem katolickim.


Tu też zaglądam na cmentarz, ale nowych nagrobków łemkowskich prawie nie ma.


Po sąsiedzku cmentarz wojenny numer 82, również zaprojektowany przez Hansa Mayra. Pochowano na nim żołnierzy rosyjskich oraz austro-węgierskich. Celowo nie piszę "Rosjan", bo nazwiska potwierdzają oczywistą oczywistość, że służyli w niej nie tylko Rosjanie. Uwagę zwraca oryginalny krzyż z datą 1915 - wtedy rozegrała się kluczowa dla Galicji bitwa gorlicka.




W oddali, na łące, widzę dwa kolejne skupiska grobów. To stare cmentarze, nie wiem czemu są tak oddalone od tego głównego.


Jakieś wielkie ptaszysko lata nade mną i szuka ofiary.


Wracam się z widokiem na górki, które później będę musiał zdobyć. Temperatura mocno poszła w górę, zrobił się ukrop.


Cofam się aż do... Rozdziela, gdzie na jego opłotkach jest inna drewniana świątynia. Wydawało mi się, że cerkiew, ale pani z czerwonego auta stanowczo twierdziła, że katolicki kościół, w końcu pracuje prawie naprzeciwko. Kościół okazał się cerkwią prawosławną Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Pierwotnie stał w Serednicy (Середниця) obok Ustrzyk Dolnych, ale po wywózkach Ukraińców niszczał i ostatecznie w 1986 roku trafił w to miejsce. Oznacza to, że w Rozdzielu są dwie świątynie wschodnie, a nie ma żadnej zachodniej.
Niestety, zamknięta jest nawet brama, więc jedyne zdjęcia robią zza płotu.



Trzeci cmentarz, tym razem numer 83, autorstwo takie same jak poprzednich. Spoczywają tu wyłącznie żołnierze rosyjscy, a prowadzi do niego specjalny drogowskaz (prawdopodobnie kopia).



Trochę widoków na okolicę.



Zaczepia mnie pewien facet. Chce iść na Ferdel, ale idzie dokładnie w przeciwnym kierunku, kieruję go we właściwą stronę. A na parkingu spotykam pustego busa PTTK Katowice. Mam tylko nadzieję, że jego pasażerowie nie śpią tam, gdzie ja chcę, bo byłby tłok 😏

Cmentarz administracyjnie leży już w Wapiennem (Вапенне). To właśnie jest owo "uzdrowisko - spa". Nietypowe, ponieważ leczyli się w nim głównie ludzie niższego pochodzenia, a nie szlachta. Oficjalnie posiada status uzdrowiska dopiero od 1986 roku, ale kurowano się tutaj już w XVII wieku, a według legendy bywali nawet żołnierze napoleońscy.
Jeśli chodzi o dawny skład etniczny, to mam pewną zagwozdkę, ponieważ Słownik geograficzny Królestwa Polskiego z 1892 roku podaje, że mieszkali tu rzymscy katolicy i kilku żydów. Z kolei inne źródła wskazują sytuację dokładnie odwrotną: mieszkańcy byli greckimi katolikami i żydami. Niemożliwe, aby cała ludność dokonała w okresie międzywojennym masowej konwersji na wschodnią wersję chrześcijaństwa. Ówczesną obecność Rusinów potwierdzają też powojenne deportacje.


Przy głównej drodze stoi garść zabytkowych domów, ale ludzi nie widać, wszyscy chowają się w cieniu.


Wiedziałem, że gdzieś tu działa restauracja dla kuracjuszy, która klimatem przypomina czasy Polski Ludowej. I rzeczywiście jest: Astoria, w klasycznym stylu architektonicznym tamtej epoki.


W środku przeżywam małą podróż w czasie. Lokal wydaje się idealny na wieczorki zapoznawcze i potańcówki. Szkoda tylko, że z głośników leci Żenek i inne tego typu gwiazdy. Po sali krzątają się bardzo miłe panie. Na obiad wymyślam posiłek wegetariański i wybieram faszerowaną paprykę! Bardzo smaczna, a ceny przyzwoite.
Wdaję się pogawędkę z facetem, który wygląda na właściciela.
- Skąd pan idzie?
- Z Krugu.
- Hmm, a gdzie to?
"Fajnie, znowu ktoś stąd, kto nie zna okolicy" - myślę sobie. Dopiero później zorientowałem się, że przekręciłem nazwę, bo Krug to nie Kryg 😏.
- A dokąd na nocleg?
- Do Bartnego.
- Wie pan jak iść? Ma pan tam znajomych? - dziwi się.
- Nie, bacówkę - śmieję się. Zauważyłem, że bacówkę w Bartnem mało kto kojarzy.
Najlepsze czeka mnie na koniec: wracam z kibelka i chciałem się zbierać, a na stole... serniczek!
- Z jakiej to okazji? - głowię się, bo przecież go nie zamawiałem.
- Bez okazji - uśmiechają się zza baru.


Objedzony i senny idę dalej przez wioskę. Wapienne jest jednym z najmniejszych polskich uzdrowisk i to widać: mijam tężnię solankową, niewielki dom zdrojowy, nieczynną fontannę i to w sumie wszystko.


Na grzbiet wdrapuję się czarnym szlakiem - ten kolor to obecnie rzadkość. Jest krótko, ale momentami stromo. Dookoła, w otulinie parku narodowego, trwa masowa wycinka, towarzyszy mi nieustanny hałas pił i upadających drzew. Według tablicy wycinka potrwa do... 30 czerwca 2025 roku (przypominam, że jest końcówka sierpnia).
Spocony jak diabli zdobywam wieżę widokową na Ferdlu, a właściwie pod Ferdlem, bo sam szczyt leży kilkaset metrów dalej. Pod wieżą pełno tablic, które zakazują prawie wszystkiego i informują o konieczności zakupu biletu do PN (oczywiście on-line), ponoć czasem siedzi tu także funkcjonariusz  Straży Parku i wymusza haracz. To o tyle ciekawe, że wieża w parku narodowym nie leży, granica Magurskiego Parku Narodowego biegnie kilka metrów za nią. Również dojście do niej z Wapiennego nie oznacza wchodzenia do parku, co najwyżej poruszamy się wzdłuż niego. Nieco inaczej sprawa wygląda z zielonym szlakiem od południa: na odcinku, z którego będę korzystał, także biegnie on prawie cały czas wzdłuż granicy i jedynie w dwóch przypadkach na krótko wchodzi na obszar PN i to zapewne już wystarcza, aby skroić turystę z kasy.
A co do zakazów: turysta ma zachować ciszę aby nie przeszkadzać zwierzętom, ale ryk autorstwa drwali, którzy słychać w całej okolicy, a tną również przy samej granicy z parkiem, to już faunie nie przeszkadza. Ot, logika polskich urzędników od przyrody.


Wieża widokowa pod Ferdlem jest z gatunku tych mało widokowych. Większość stron świata zasłonięta jest drzewami, a tam, gdzie coś widać, to też ponad czubkami drzew. Najlepsza panorama jest w kierunku zachodnim, widać wzniesienia w okolicach Ropy i Grybowa, na pograniczu Beskidu Niskiego oraz Pogórza Rożnowskiego. Natomiast za nimi nieco zamglone Gorce, oddalone o 70-80 kilometrów.



Wyłania się też fragment Tatr - to już ponad 90 kilometrów, a więc całkiem nieźle jak na tak upalny dzień.


W drugą stronę z charakterystycznych kształtów mamy Cergową. Będę pod nią za dwa dni.


Mimo niedoskonałości widokowych wieża przyciąga turystów. Podejrzewam, że to tutaj udali się pasażerowie busa PTTK Katowice, bo spotykałem jeszcze w Wapiennym grupki ludzi z małymi plecakami. Podczas godzinnej przerwy przewijały się kolejne osoby, w tym facet, który śmiał się z mojego zmęczenia. No, ale on przyszedł tu w plecaku odpowiednim dla niemowlaka 😏.


Po odpoczynku ruszam na południe. Jak pisałem, w większości jest to ścieżka graniczna Magurskiego Parku Narodowego. Z odwiedzonych przeze mnie parków tego typu w Polsce uznaję go za jeden z najmniej atrakcyjnych. Nie twierdzę, że szło mi się źle, ale to po prostu droga przez las, choć pewno miłośnicy drzew bukowych będą zachwyceni. Wcześniejsze wizyty w nim także nie przynosiły orgii szczęścia, więc może napiszę, że to po prostu park narodowy dla koneserów. Nawet ciszy tu nie zaznamy, bo co jakiś czas znowu słychać wycinkę.


Po kolei zaliczam kolejne wierzchołki Magury Wątkowskiej: Barwinok (trawersem), Kornuty, Magurę Jasielską, Wątkową oraz prawie właściwą Magurę (Wątkowską). Za Barwinokiem spotykam dwójkę ludzi i wiatę, a właściwie deszczochron z zakazem przebywania w nocy. Przy Kornutach jest rezerwat chroniący grupę skałek oraz para wpatrzona w smartfony jak sroka w kość. Obok Magury Jasielskiej skała z krzyżem. W jednym miejscu przez dziurę w drzewach widać chałupy w najbliższej wiosce, zapewne w Bartnem.






Prawie pod sam koniec wędrówki grzbietem spotykam kobietę z dzieckiem, która szeroko się uśmiecha.
- Jak to miło zobaczyć innych ludzi! - woła.
- Noo, więcej ich raczej pani nie spotka - odpowiadam i... pędzę w amoku przed siebie. Dopiero po chwili zorientowałem się, że pewnie chciała pogadać i zrobiło mi się głupio.

Docieram do rozwidlenia szlaków pod Magurą, gdzie pomnikoza w pełni (nie mogło braknąć Jana Pawła), a także punkt widokowy, który praktycznie całkowicie zarósł. Siadam na ławce, wyciągam kanapki i piwo.


Pod stołem cały czas pewien ptaszek czai się na okruszki - ekspert osądził, że to rudzik.


Po chwili kobieta z dzieckiem pojawia się ponownie, siada obok mnie i teraz sobie gadamy. Przyszła od strony Folusza i tam wraca do samochodu, chciała pokazać synowi trochę gór. Podpytuje, czy trafiłem na jakieś zwierzęta na szlaku i zgodnie z prawdą odpowiadam, że jedynie ptaki. Po miłej rozmowie każdy udaje się w swoją stroną - ja zaczynam schodzić Głównym Szlakiem Beskidzkim w kierunku przełęczy Majdan. I na niej mijam się z ostatnią grupą ludzi tego dnia spotkaną na ścieżce.


Słońce powoli przymierza się do zachodu. Miałem dziś przejść 16 kilometrów, wyszło prawie 25, więc czuję się lekko wymęczony, a końcówka to jeszcze zygzaki pomiędzy błotem.


Przed dziewiętnastą staję pod bacówką Bartne. Ponieważ Lenin - poprzedni dzierżawca - tak jak oryginał odszedł w końcu do historii, postanowiłem sprawdzić, co się w schronisku zmieniło. Byłem pewien, że gorzej niż za Lenina być nie może, lecz może są jakieś plusy ujemne tej zmiany?


Wraz z Leninem skończyły się sytuacje, że nie przyjmą cię na nocleg, bo nie. Że gospodarz ignoruje turystów, którzy chcą coś kupić do jedzenia. Że dostajesz opieprz, bo za długo myślałeś jakie chcesz pierogi. Że nawet zimą jest lodowato, bo taka pora roku. Że zwyczajnie przeszkadzasz dzierżawcy w jego dążeniu do idealnej samotności. I jeszcze setki innych wydarzeń, które czekały na osoby liczące, iż w tym obiekcie PTTK znajdą nocleg albo posiłek. Zaglądam do jadalni, zerkam do okienka i mówię, że chcę przenocować. Młoda dziewczyna jest trochę zdziwiona, bo nie mam rezerwacji, ale to żaden problem (za Lenina dokonanie rezerwacji było praktycznie niemożliwe, bo nie odbierał telefonów ani nie odpisywał na maile). Dostaję ten sam pokój, który wykorzystywałem w czasie mojej poprzedniej i jedynej wizyty. Po chwili dokwaterują mi chłopaka z Białegostoku, który od półtora tygodnia idzie GSB. W ogóle z kilkunastu nocujących niemal wszyscy to długodystansowcy i są zaskoczeni, że ja nie bawię się w Główny Szlak Beskidzki. Bo przecież to jedyny sens wizyty w Beskidzie Niskim.

Kurczę, drugi raz w ciągu tygodnia śpię w schronisku PTTK, to więcej niż przez ostatnie półtora roku 😏.


Kończący się dzień oglądany z polany przeznaczonej na rozbicie namiotów, ale dziś nikt z niej nie korzystał.


Wieczorem załapuję się na prelekcję dotyczącą sensu istnienia ogrodów zoologicznych - wygłosił ją znajomy szefowej, pracownik poznańskiego ZOO. Całkiem fajnie opowiadał i pokazywał zdjęcia, ale zmęczenie powodowało, że momentami prawie zasnąłem 😏. Dopiero kąpiel wniosła nowe siły, lecz wtedy jadalnia już się prawie cała wyludniła. Posiedziałem ze współlokatorem do dwudziestej trzeciej, pogadaliśmy o górach i grzecznie poszliśmy spać.


Czy coś mi się w "nowym" Bartnem nie spodobało? Łazienki są tak samo zapuszczone jak za Lenina, a ilość (po jednej na płeć) sprawia, że czasem trudno się do nich dopchać w godzinach szczytu. Przydałoby się jakieś ich odświeżenie, podobnie jak pokoi. Ale wreszcie w bacówce jest przytulnie, z miłą obsługą. Cena noclegu wynosi 60 złotych, czyli taniej niż w większości schronisk, ceny jedzenia i picia w schroniskowej normie, jednak raczej w jej dolnych granicach.


Pierwsi turyści zbierają się już o szóstej rano, mi się aż tak nie spieszy. Bufet otwierają o ósmej, więc tuż przed otwarciem tworzy się tam kolejka, jeden chłop nawet ustawił pod okienkiem krzesło i usiadł, aby koniecznie być pierwszy 😛. Ja czekam spokojnie, zamawiam tradycyjną jajecznicę, podobnie jak każdy z turystów z GSB. Każdy też bierze wodę; niestety, sprzedają tylko mineralną z Wysowej-Zdroju, która ma tak specyficzny smak, że nie da się jej normalnie pić!

Chcę dziś dotrzeć do Zyndranowej. Piechotą to 40 kilometrów i na pewno nie mam zamiaru przejść całej trasy! Liczę, że większość przejadę i że autostop będzie się dobrze łapał, lecz zawsze jest nutka niepokoju, czy gdzieś nie utknę. Wyjście o godzinie dziewiątej trzydzieści to dobra pora, aby mieć zapasy czasowe. Na odchodnym spotykam czarnego kota bacówkowego, który wrócił po dłuższej nieobecności.


Ponownie schodzę na przełęcz Majdan, meandrując pomiędzy pułapkami z błota, bez którego Beskid Niski nie potrafi się obejść. Niebo jest na razie w większości zaciągnięte chmurami i jeszcze nie wiem, że będę się z tego później cieszył.


Na przełęczy odbijam w prawo i przekraczam granicę pomiędzy województwem małopolskim i podkarpackim (oczywiście cały czas jesteśmy w Małopolsce). Żółty szlak po chwili doprowadza mnie do szlabanu Magurskiego Parku Narodowego. Zaczyna się też ścieżka przyrodniczko-kulturowa "Świerzowa Ruska". Jest ona dość specyficzna, ponieważ w terenie posiada jedynie numery. Brak jakichkolwiek tabliczek z opisami, jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć to ściągnij sobie informacje z internetu albo zatrudnij przewodnika w Krempnej. Słabo, moim zdaniem, bo takie podejście zachęca do ciągłego zerkania w smartfon nawet wśród przyrody.
Ścieżka prowadzi przez tereny dawnej wioski. Świerzowa Ruska (Свipжoвa, Свipжoвa Руська) leżała w dolinie potoku Świerzówka. Przed II wojną światową liczyła prawie pół tysiąca osób, w zdecydowanej większości prawosławnych, co było efektem konwersji w wyniku schizmy tylawskiej. Oprócz nich mieszkali w niej nieliczni wierni, którzy pozostali przy grekokatolicyźmie oraz pojedynczy rzymscy katolicy. Po zakończeniu działań wojennych prawie wszyscy wyjechali "dobrowolnie" do ZSRR, choć dość szybko niektórym udało się wrócić, więc wtedy wywieziono ich już bez żadnej dobrowolności. W wiosce zostało jedynie kilka osób, które w 1947 roku akcja Wisła wyrzuciła na Ziemie Wyzyskane. Mimo prób nie powiodła się kolonizacja wioski osadnikami polskimi, więc skazana została na całkowitą zagładę. Jej tereny przekazano w ręce PGR-u, który rozpoczął wypas owiec i koszenie łąk, lecz las powoli zaczął pożerać dawną osadę. Dziś w wielu miejscach trudno sobie wyobrazić, że kiedyś kwitło tu życie.


W górnej części trasy znajduje się duża polana z drewnianym, naprawdę solidnym domkiem z zamykanymi drzwiami. Cóż nam jednak po tej solidności, skoro nie można się w nim legalnie przespać?


Schodząc w dół mijam liczne krzyże, stojące niegdyś pomiędzy zabudowaniami. Większość z nich ma po kilka metrów, górują nad człowiekiem. To najczęściej spotykany ślad po dawnych mieszkańcach. Najwyższy z krzyży (na pierwszym zdjęciu) ma prawie pięć metrów, wykonano go w 1885 roku i w przeszłości stał na podwórzu sporego gospodarstwa.




W dolnej części ścieżki są również kapliczki z rzeźbami Świętej Rodziny a także ze świętym Mikołajem, chyba najpopularniejszym świętym kościołów wschodnich. Powstały między 1894 a 1938 rokiem. Większość z nich stworzono w Bartnem, które było znanym na całą Łemkowszczyznę ośrodkiem kamieniarskim, ale także w Świerzowej mieszkało kilku rzeźbiarzy.




Piwnica jednego z domów. Łemkowie budowali się wyłącznie tuż przy potoku, tylko on dawał dostęp do wody. Na stromych zboczach doliny ciągnęły się pola, dziś pochłonięte przez las. Czasem wśród drzew dojrzymy zdziczałe jabłonie, grusze i śliwy, pozostałość po opuszczonych ponad pół wieku temu sadach przydomowych. Park narodowy stara się o nie dbać, aby zupełnie nie zanikły, a także dokonuje nowych nasadzeń.


Potok przekraczam kilka razy drewnianymi mostkami, ale jeśli ktoś ma ochotę, to może przejść go brodem.


Różnice pomiędzy przeszłością a teraźniejszością można spróbować wyobrazić sobie patrząc na mapę górnej części Świerzowej. Zaznaczono na niej dawne zabudowania, a także zasięg lasów w 1938 roku. Czerwony punkt to folwark i zakład wyrobu potażu, używanego do produkcji m.in. farb i środków piorących. Znajdował się on na polanie, gdzie obecnie stoi wiata.


W łemkowskiej wiosce nie mogło braknąć cerkwi. W pewnym momencie były nawet dwie: greckokatolicka z 1894 roku w klasycznym dla zachodniej Łemkowszczyzny stylu oraz prawosławna z 1930 roku, wzniesiona jako tymczasowa czasownia. Cerkwie stały od siebie w pewnym oddaleniu: prawosławna przy głównej drodze, unicka tradycyjnie na wzgórzu, otoczona przez cmentarz. Na nekropolii zachowało się około dwudziestu nagrobków.




Obie cerkwie rozebrano, prawdopodobnie w kolejnej dekadzie po wypędzeniach. Drewno z greckokatolickiej poszło m.in. na budowę owczarni oraz na opał. Po świątyni została jedynie podmurówka, mała kopuła wieńcząca jedną z wież, a także nieliczne elementy wyposażenia, które przeniesiono do innych cerkwi, na przykład do Bartnego (przewodnik Rewasza twierdzi, że wierni zabrali je ze sobą na Ukrainę). Po obiekcie prawosławnym nie zostało nic. W ramach programu Interreg na cerkwisku ustawiono miniaturkę zniszczonej cerkwi.



Na szklanych tabliczkach umieszczono motywy sprzed dekad, na przykład grupę rusińskich wiernych stojących z krzyżami i chorągwiami podczas jakiejś uroczystości religijnej.


O ile wczoraj przejście przez Magurski Park Narodowy trochę nudziło, o tyle dziś jestem usatysfakcjonowany i w takim nastroju staję przy gustownym toj-toju wyznaczającym granicę obszaru chronionego. Mija mnie tam dwójka rowerzystów, jedyni turyści spotkani na szlaku.


Przede mną Świątkowa Wielka (Святкова, Святкова Велика), która miała więcej szczęścia i nadal istnieje. Zapewne zdecydowało położenie w szerszej dolinie i przy głównych traktach, podczas gdy Świerzowa otoczona była głównie górami. Świątkowa zatem ciągle jest zamieszkała, ale ludności dziś posiada czterokrotnie mniej niż przed wojną (podobnie jak w Świerzowej większość stanowili konwertyści na prawosławie). Niektórzy Łemkowie wywiezieni na zachód zdołali powrócić w rodzinne strony.


Dawniej w wiosce działały dwie karczmy. Dziś mamy jeden ośrodek turystyczny ze stawami rybnymi, gdzie właśnie koszą trawniki, aby nikt się nie potknął o źdźbła. Jest też hodowla danieli.



Z pamiątek po przeszłości mogę wymienić kilka kapliczek (niektóre w kolorze) oraz pojedyncze chyże łemkowskie. A także - co oczywiste - piękną cerkiew Michała Archanioła, jedną z nielicznych, której przywrócono barwy. Bardzo podobna stała kiedyś w Świerzowej. Kiedyś już ją zwiedzałem, więc ograniczam się do zdjęcia z daleka.




Przelotnie zerkam na cmentarz parafialny.


Mijam gospodarstwo, gdzie - według szyldu - sprzedają "sery kocie i krowie". Sera kociego jeszcze nie jadłem, ciekawe jaki ma smak? Nie mam jednak czasu na konsumpcję, bowiem zbliżam się do drogi wojewódzkiej, gdzie zaraz zacznę łapać stopa.


Skończył się etap odkrywania nowych miejsc, od teraz będą lokalizacje dla mnie znane, ale bardzo lubiane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz