piątek, 12 września 2025

Wielka Racza w wersji widokowej.

Worek Raczański to mój ulubiony zakątek Beskidu Żywieckiego i w ogóle jeden z ulubionych regionów w całych Beskidach. Jakiś czas temu ze   zdziwieniem i przerażeniem uzmysłowiłem sobie, że na jego najwyższej górze - Wielkiej Raczy - bardzo dawno mnie nie było! Odwiedzałem Rycerzową, Przegibek, Bendoszkę, Przysłup Potócki, ale Racza jakoś nie wskoczyła do żadnej z tras. W sierpniu postanowiłem to zmienić i znowu zawitać na jej szczyt.

Ruszam w środku tygodnia, po nocce. Oczywiście w polskiej komunikacji publicznej nie ma szans się wyspać, ale siły i humor dopisują; prognozy pogody są dobre i może to być jedna z moich najbardziej widokowych wycieczek ostatnich lat!

Pociągi kończą bieg w Węgierskiej Górce, dalej w totalnym chaosie informacyjnym przesiadamy się do autobusów. Wychodzę w Rycerce Dolnej i od razu spełniał dobry uczynek, pokazując dwóm młodym dziewczynom w które krzaczki mogą zajrzeć za potrzebą 😉. Dziewczyny to też turystki z plecakami, udają się do Rycerki Kolonii jak ja, lecz one planują przebyć ten odcinek z buta. Dziesięć kilometrów asfaltem w palącym słońcu to raczej kiepska perspektywa, więc liczę, że jak zawsze złapię stopa.


Początkowo idę sobie spokojnie ulicą, przyglądając się mijanym domom. Ostało się jeszcze trochę budynków z drewna, choć większość z nich jest opuszczona. Robię zdjęcie w lustrze wraz z siatką z dyskontu w łapie, jak pewien prezes.


Po chwili zaczynam od niechcenia łapać stopa. Mija mnie parę aut i nagle jedno z nich staje, ze starszą panią za kierownicą. Najpierw pomyślałem, że zatrzymała się, aby przepuścić mnie przez pasy, ale macha do mnie ręką.
- Jedzie pani do Kolonii?! - wołam.
- Jadę, proszę się pakować!
No to wskoczyłem 😊. Reszta kilometrów upłynęła mi w atmosferze miłej rozmowy: jako bajtel regularnie bywałem z rodzicami w Rycerce na wakacjach i w ferie, więc dość dobrze znam okolicę i miejscowe klimaty, mogliśmy więc wymienić opinie co się pozmieniało i dlaczego na gorsze. Mieliśmy kilka minut przestoju, bo przy cmentarzu zebrał się taki tłum żałobników, że całkowicie zablokował autami drogę, co jednak nie zmieniło faktu, że o godzinie trzynastej docieram do Rycerki Górnej Kolonii. Pani, wracająca z targu w Rajczy, jechała dalej i chciała mnie podwieźć od razu na szlak, lecz uznałem, że to przesada i poprosiłem o wyrzucenie pod sklepem. Chciałem zrobić zakupy i napić się czegoś zimnego.


Wokół sklepu, który jest jedną z nielicznych oznak cywilizacji w przysiółku, ciągle kręcą się ludzie. Kawałek dalej praca wre - dawny ośrodek zdrowia przechodzi intensywny remont, ciekawe, co w nim będzie?


Zaczynając właściwą wędrówkę tradycyjnie zaglądam do pobliskiej "bacówki" Huty Łaziska, a właściwie tego, co z niej zostało. Bywałem w niej w latach 80. i 90., trzeba było mieć znajomości, aby dostać tu pokój (chyba, że pracowało się w Hucie). Potem nagle zakład stracił zainteresowanie tym przybytkiem; na przełomie tysiącleci jeszcze "bacówka" działała, ale mało kto już do niej przyjeżdżał, po czym około 2006 roku została sprzedana w prywatne ręce. Sprawą zajmowała się prokuratura, ale koniec końców "bacówka" to opuszczony obraz nędzy i rozpaczy. Z zadumą przeszedłem po wybebeszonych korytarzach i pokojach, gdzie kiedyś spałem, trafiłem na resztki telewizora leżącego w rozwalonym łączniku pomiędzy budynkami. Może to ten sam, na którym oglądałem pierwsze sukcesy Adama Małysza??



W ogóle przejście przez Rycerkę Kolonię to zawsze podróż po wspomnieniach. Patrzę na domy, który się rozrosły albo zostały opuszczone, przypominam sobie bramy, gdzie gonił mnie pies albo agresywne gęsi, zerkam na nieczynny od lat wyciąg, pod którym stawiałem pierwsze kroki narciarskie. Dziś miejscową faunę stanowią... kozy. Zagaduje mnie też jedyny spotkany facet, dłubiący coś w ogródku.
- A gdzie to pana niesie w taki upał?
- Na Wielką Raczę - wyjaśniam.
- O, to współczuję. Proszę się nawadniać.
- Będę o tym pamiętał - śmieję się.


Parking przy żółtym szlaku całkowicie zajęty, ale i tak nie spodziewam się tłumów na szlaku, bo będę szedł mniej standardową trasą. Zaskoczeniem jest bufet działający za parkingiem - sprzedają lody i inne przekąski. Decyduję się na zjedzenie ogromnej zapiekanki, obiad będę miał już zaliczony. Szkoda tylko, że piwa nie mają.


W miejscu, gdzie szlak odbija z asfaltu, siedzi w cieniu starsza para i ciężko oddycha.
- Pan to chyba idzie z tym plecakiem na nocleg? - odzywa się mężczyzna.
- Tak, ale nie bezpośrednio - odpowiadam.
- Jak to? Byłoby za szybko?
- No pewnie, po co tak wcześnie być na górze?
Mój plan zakłada pójście drogą na południe, potem podejście przez rezerwat Śrubita do granicy i dopiero stamtąd czerwonym szlakiem na Wielką Raczę. Na zegarku jest krótko po piętnastej, więc idealnie na resztę dnia.


Odcinek wzdłuż potoku Śrubita jest dość monotonny. Spotykam dwójkę turystów w słomkowych kapeluszach schodzących z naprzeciwka. Musieli mieć krótką trasę, bo mijali mnie obok parkingu. Potem wypatruję odbicia na ścieżkę do rezerwatu i prawie bym je przegapił. Beskidzka Zielona Ścieżka (Beskydská zelená cesta) to wspólny słowacko-polski projekt, ale można odnieść wrażenie, że zrobiony został na odwal i nikt o niego nie dba. Zresztą wydaje się istnieć tylko w rozerwanych fragmentach.
Strome, najbardziej pochylone podejście dzisiejszego dnia i staję przy tabliczce rozpoczynającej rezerwat Śrubita, jeden z najstarszych w Beskidzie Żywieckim. Całkowicie zalesiony z powalonymi, naturalnie rozkładającymi się drzewami.



Na jego końcu kolejni turyści, mama z dwójką dzieci. Potem jeszcze kilkaset metrów i wychodzę na granicy, na czerwonym szlaku. Robię krótki postój i ruszam w kierunku Raczy. To dla mnie pewna nowość, nigdy nie szedłem w tę stronę, a podejście przez rezerwat to w ogóle było debiutem.
Po chwili pojawiają się pierwsze widoki i to od razu na Skrzyczne.


Mija kilka minut i pierwsza hala - oczywiście pod nazwą Śrubita. Momentalnie wpadam w zachwyt, z trudem się powstrzymując, aby rozłożyć się na trawie i leżeć!



Schronisko na Wielkiej Raczy już widać, wydaje się być całkiem blisko.


W drugą stronę Bendoszka Wielka; początkowo nie umiałem dojrzeć krzyża, więc coś mi nie pasowało.


Na przełęczy Śrubita ponownie spotykam się ze słupkami granicznymi, które na pewien czas się oddaliły. Po słowackiej stronie znajduje się także hala Srubitá, lecz prawie całkowicie zarośnięta.


Po polskiej stronie odkrytej przestrzeni jest więcej. Z polany obok przełęczy pod Orłem (sedlo pod Orlom) mam widok w kierunku znacznie większej hali pod Małą Raczą, gdzie planuję zrobić sobie dłuższe posiedzenie. Stojąca tam bacówka będzie idealnym miejscem na popas.


Gęba mi się cieszy, ponieważ w miarę nabierania wysokości pojawia się coraz więcej panoram. Ładnie odsłoniła się przełęcz Przegibek z Babią Górą w tle.



Fatra z Wielkim Krywaniem.


Hala pod Małą Raczą wygląda bardzo zachęcająco. Może nie ambona morderców zwierząt, ale szałas błyszczy się w słońcu i zdaje się mówić "zapraszam w me progi"! Zaczynam do niego schodzić a oczy i aparat szaleją! Rycerzowe, Babia, Pilsko, Lipowska, Romanka - wszystko, co w Żywieckim najważniejsze!



Oprócz pięknie odcinającej się Małej Fatry świetnie widać Wielki Chocz i wcale nie gorzej główną grań Niżnych Tatr. Te oddalone są o ponad 60 kilometrów, wreszcie mam dobrą przejrzystość w górach, bo do tej pory było z nią w tym roku słabo.



Szałas wygląda na niedawno wyremontowany. Ponoć czasem używają go pasterze, teraz nie ma nikogo i raczej dawno nie było. W środku w miarę porządek, na ławce leży materac z pianki. Nawet zastanawiałem się, czy tu nie przenocować. 



W góry pojechałem z nowo kupionym plecakiem - używany, 35 litrów, kosztował mnie osiemnaście złotych 😏. Udało się wpakować do środka lekki śpiwór, równie lekką kurtkę (zakładałem, że nie będzie padać), coś na przebranie, trochę do picia i jedzenia, laćki, kijki w boczne kieszenie i to by było na tyle. Nie brałem nawet karimaty. Celem był nocleg w schronisku, aby mieć pod ręką i zachód i wschód słońca. Gdybym został w szałasie, to na pewno nie widziałbym zachodu, bo słońce już teraz blisko jest drzew. Wschód byłby ograniczony. I właściwie co ja bym tu robił za godzinę, dwie? Chyba tylko poszedł spać. Tak więc nie, na nocleg udam się do schroniska.
Przy szałasie wyciągam piwo i popołudniowe śniadanie. Stwierdzam, że to jedna z najładniej położonych bacówek w Beskidach!



Nagłe słyszę hałas, niczym grzmot. Z jasnego nieba? Po chwilę dobiega do moich uszu warkot samochodu. Tutaj?? W dolnej części polany coś się rusza: podjeżdża terenówka z całą rodziną, która wypuszcza psy. Na szczęście tylko na chwilę, potem znów zostaję w ciszy i spokoju.


Hala Śrubita, gdzie byłem półtorej godziny wcześniej.


Rozsutec i Stoh jak malowane.


Gdy się zbieram do dalszej wędrówki, cień już prawie dotarł do szałasu. Zrobiło się wyraźnie chłodniej, ale nieustannie jest pięknie!



Zaciekawiły mnie góry na pierwszym (no, może drugim) planie, o charakterystycznym kształcie. Okazało się, że to szczyt Veľký Vreteň w Górach Kisuckich (Kysucká vrchovina), a więc dość blisko, bo niedaleko Żyliny (jakieś 20 kilometrów). Po prawej mniejszy brat - Malý Vreteň. Za nimi są Góry Strażowskie (Strážovské vrchy, 40-60 kilometrów), a na samym końcu po prawej wystaje Inovec, najwyższy punkt Gór Inowieckich (Považský Inovec). Ten ostatni oddalony jest o prawie 100 kilometrów.


Z hali pod Małą Raczą na Wielką Raczę jest już rzut beretem. Przychodzę tam punktualnie o dziewiętnastej. Dokładnie taką godzinę sobie wyliczyłem przed wyjazdem 😏. I od razu przeżywam pierwszy szok: schronisko wygląda zupełnie inaczej! Ostatni raz byłem tu latem 2017 roku, wtedy była to klasyczna, beskidzka bryła z zielonym dachem, a dziś biało-brązowy, totalnie bezpłciowy budynek! Mógłby stać w dowolnym miejscu, niekoniecznie w górach.


Wpadam do środka i uderzam do bufetu.
- Poproszę nocleg - mówię do dzierżawcy.
- Dobra, tylko szybko, bo zaraz będę trzaskał mięso na jutro!
- Eee... aż tak mi się nie spieszy, mogę poczekać.
- Ale tego jest dwadzieścia kilo, zajmie mi czas do dwudziestej trzeciej!
- No dobra, no to szybko...
- Idź do jedynki, tam jest ojciec z synem. Rano się rozliczymy.
- A dostanę jeszcze coś do jedzenia?
- Pewnie, że tak, ale nie zaraz, trzeba będzie poczekać - gospodarz przewraca oczami. - Wy myślicie, że wszystko jest od razu, z mikroweli, a tak to nie działa!
Zgłupiałem, bo nie rozumiem, o co człowiekowi chodzi? Najpierw mnie goni z noclegiem, potem, jak się pytam o żarcie, to się burzy, że chcę szybko. A ja tylko zadaję pytanie, bo nie wiem do której jest czynna kuchnia. Mam czekać do jedenastej, aż skończy trzaskać? I co ma z tym wspólnego mikrowela?
Zaraz potem okazało się, że jednak jedzenie jest na zaraz, dostałem zupę gulaszową, całkiem smaczną i do tego wziąłem piwo, którym okazał się Syfiec (gospodarz na hasło "piwo" od razu wyciągnął właśnie takie).

Zjadam, wrzucam klamoty do pokoju i udaję się na platformę na szczycie, bo zaraz kończy się dzień. Kolory są już właściwe dla tej pory.




Byłem ciekaw, ilu spotkam dziś turystów? Na szlaku granicznych było ich dziesięciu, w tym trzech obcokrajowców. W schronisku jest podobna liczba: ojciec z dorosłym synem w moim pokoju, trzy dziewczyny, które dużo mówią o Bogu, ze dwie pary i jeden koleś, który przyszedł pod platformę tylko po to, aby położyć się na leżaku i bawić smartfonem. Dodatkowo jeden chłop śpi w namiocie, ale też kompletnie nie interesują go zjawiska na niebie.



Poszarpane szczyty z prawej to Veľký i Malý Manín, czyli tereny mojej majówki w 2022 roku.


Zaraz się zacznie... 


...i się zaczęło! Słońce schowało się dokładnie za Łysą Górą.




Momentalnie zrobiło się cicho, przyroda położyła się spać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.


Po prysznicu wracam na chwilę na zewnątrz. Niebo jest czyściutkie, tylko czasem przemknie samolot z chemitrialsem.


Wieczór spędzam na rozmowie z moim współlokatorem. Wraz z synem mieszka w Poznaniu, pierwszy raz ruszyli na wielodniową wycieczkę w górach, więc nie do końca prawidłowo się spakowali. Przyszli ze Zwardonia, spali w pensjonacie Skalanka (początkowo sądziłem, że w chatce, więc ciężko było nam się dogadać). Jutro ruszają dalej, tam gdzie ich oczy poniosą. Facet jest miłośnikiem czeskiego piwa i Czech, więc mieliśmy sporo wspólnych tematów, ale i tak około dwudziestej trzeciej położyłem się spać. Poprzednia noc, zmęczenie i emocje zrobiły swoje. Trzaskanie młotka z kuchni ucichło znacznie wcześniej.

Rano wstaję na wschód, a razem ze mną trzy dziewczyny mówiące o Bogu, które zresztą sam do tego namówiłem (do obejrzenia wschodu, a nie do rozmów).
W dolinach pełno mgieł; na pierwszym zdjęciu okolice Soli i Lalików (widać nadajnik w przysiółku Madejka), z tyłu Beskid Mały.



Całe Tatry jak na dłoni.


Słońce zaczęło wschodzić obok Babiej Góry.



Mgły nie ustępują, jest bajkowo.


Myślałem, że widzę coś jeszcze ze Niżnymi Tatrami, ale to chmury. Widoczność sięga 100 kilometrów i wydaje mi się, że dalej w kierunku Słowacji już stąd nic więcej nie zobaczymy. Co innego w drugą stronę, czasem pokazują się Sudety, lecz nie dziś.


Schodzę z platformy, przy której schodach wisi informacja, że ponieważ planowana jest tu wieża, to starego obiektu nikt nie remontuje. Fajnie. Jeszcze trochę zdjęć z poziomu gruntu i można wrócić do śpiwora. Przed snem ze zdumieniem przyglądam się termometrowi, który wskazuje już 16 stopni!





Rzadko śpię w schroniskach PTTK, bo cenowo są od dawna zupełnie nieadekwatne do oferujących warunków i zwyczajnie szkoda mi na nie pieniędzy, ale tym razem byłem całkowicie zadowolony z podjętej decyzji. No, ale pod względem widokowym obiekt na Wielkiej Raczy to mistrzostwo.

Gdy w końcu udaje mi się zamówić śniadanie (przez dobrych dziesięć minut słuchałem miksowania, może mięsa?), zjadam jajecznicę z przypowieściami biblijnymi i żywotami świętych w tle. Pakowanie i mogę ruszać. O godzinie dziewiątej przy schronisku kręci się już sporo osób, w tym chłop w protezach zamiast nóg. Twardziel.

Kierować będę się na Zwardoń, tędy też dawno nie szedłem, a już chyba nigdy w tę stronę.


Widok w kierunku Kikuli, a także Równicy i Wielkiej Czantorii.


Szybko przypominam sobie, dlaczego nie lubiłem tego szlaku: non stop w góry i w dół, mięśnie nie mają kiedy odpocząć. Najpierw bardzo strome zejście, potem trawers Wielkiego Przysłopu, gdzie trwają masowe wycinki. Hałas pił i smród paliwa będzie towarzyszył mi przez długi czas.



Jestem w tym momencie mniej więcej na wysokości Rycerki Kolonii, w dole widać domy przysiółka, a nad nimi Praszywkę i szlak do bazy na Przysłopie Potóckim.



Po słowackiej stronie panuje spokój, żadnego cięcia, nawet owoce na drzewach są bardziej kolorowe!


Ludzi z naprzeciwka spotykam niewiele, głównie Słowaków. I nie dziwię się, bo ten szlak daje w kość: trzeba znowu dość mocno podejść, aby zaliczyć Magurę (nie oznaczona w terenie) oraz Kikulę (Kykula); na tej drugiej jest węzeł szlaków oraz słupek granicy słowacko-niemieckiej.


Za sobą mam kopułę Wielkiej Raczy i kompleks narciarski w Oščadnicy.


Z Kikuli znowu cholernie strome zejście, trzeba uważać na każdy krok. Pojawiające się w oddali domy sugerują, że powoli zbliżamy się do cywilizacji.


Zanim to nastąpi, to trzeba będzie się jeszcze namęczyć: podejście asfaltem na Beskid Wrzeszczowski (Vreščovský Beskyd), a z niego po raz trzeci takie zejście, że wszystko człowieka boli! Dopiero potem się wypłaszcza, pojawia się przełęcz Graniczne (Vreščovské sedlo) i Skalanka.


Miałem straceńczą nadzieję, że na przełęczy działa knajpa z zimnym piwem, bo słychać było liczne głosy, ale to tylko rodziny w domkach na wynajem urządzały sobie koszenie trawy. Nie pozostało mi nic innego, niż obejść z boku szczyt Skalanki. Ładną mają stąd panoramę w kierunku Pilska.


Przy chatce "studenckiej" pusto, jedynie chatkowa (?) czyta książkę, a jej mały kundel zaczyna się wydzierać w moim kierunku. Więcej ludzi siedzi pod pensjonatem Skalanka.


Po trawersie Skalanki znów staję na granicy, tym razem z widokiem na Skalité. Jest dość wczesna godzina, bo od Wielkiej Raczy szedłem bez postojów i mam pewien zapas czasowy. Zastanawiam się, czy nie zejść na pałę do Serafinova do knajpy, bo wizja zimnego kufla wciąż za mną chodzi.


Ostatecznie jednak odpuszczam, bo byłoby to gonienie się. Pod nieczynnym od dawna wyciągiem schodzę do Serafinova, najbliższej Polsce części Skalitégo, tam, gdzie znajduje się stacja kolejowa. A jeszcze bliżej mały kompleks sportowy, gdzie niedawno postawiono solidną wiatę wyposażoną w kominek.



Obok kiedyś działał bufet, na którego werandzie dawno temu spaliśmy w majówkę, teraz wszystko pozamykane. Siadam pod wiatą i wyciągam z plecaka schowane na czarną godzinę piwo. Niezbyt chłodne, ale dobre i to.
Obok wiaty ciekawostka historyczna: niewielki schron, wybudowany przez Niemców pod koniec wojny jako część umocnień zwanych Waag Stellung. W tej okolicy takich bunkierków powstało kilkanaście, rzecz jasna nie zdołały powstrzymać nacierającej Armii Czerwonej.


W pewnym momencie podchodzi do mnie polskie, starsze małżeństwo. Chcą się dostać do restauracji w Skalitém, bo po polskiej stronie nie mają co robić i co zjeść. Kieruję ich we właściwą stronę, choć facet jest wyraźnie niezadowolony, że musi tak daleko chodzić.

Zbliża się pora i na mnie. Spod wiaty do granicy jest ledwie dwieście metrów. I tam kolejna ciekawostka historyczna: w krzakach znajdują się ruiny Feuermanovej chaty (Feuermanns Gasthof). Była to restauracja na samej granicy, wybudowana po słowackiej stronie, ale korzystali z niej głównie klienci z Polski. W czasie II wojny światowej Niemcy zmienili tu przebieg granicy i włączyli obiekt do Rzeszy a gospodarza (czyżby Żyda?) wysłali do obozu. W 1945 została ona zniszczona w czasie przechodzenia frontu.


Zwardoń jak zwykle ma klimat umieralni, na ulicach praktycznie nikogo. Również dworzec kolejowy pusty, zwłaszcza, że z polskiej strony pociągi nie dojeżdżają. Czeka tylko słowacki wagon motorowy na odjazd w kierunku Skalitégo, lecz nikt do niego nie wsiada.


W ten sposób kończę krótką, bo trwającą ledwie około doby, wizytę w Beskidzie Żywieckim. Tak jak się spodziewałem - było bardzo widokowo, bardzo klimatycznie i fajnie, że udało się wrócić na Wielką Raczę. Ale od szlaku do Zwardonia muszę znowu długo odpocząć, te cholerne zejścia dały popalić moim mięśniom tak, że jeszcze potem przez kilka dni czułem zakwasy 😏.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz