Autostop to dla wielu turystów najpopularniejszy środek transportu w
Beskidzie Niskim. Nie tyle z powodu chęci poznawania nowych ludzi, ale
z konieczności. Autobusów jeździ niewiele, często nawet pomiędzy większymi
miejscowościami nie ma żadnych połączeń, zwłaszcza w wakacje. Jeśli coś już
się pojawia, to zazwyczaj są to niewielkie busiki kompletnie nie przygotowane
na człowieka z wielkim plecakiem, wożące ludzi pościskanych jak bydło.
Kiedy staję na drodze przy zjeździe do Świątkowej Wielkiej, mam za sobą
kilkanaście kilometrów piechotą, ale jeszcze około trzydziestu do celu, jakim
jest chatka w Zyndranowej. Na pewno nie przejdę całej tej odległości z buta.
Teoretycznie miejsce do łapania stopa jest doskonałe: wiata przystankowa przy
drodze ważnej w tej okolicy, którą co chwilę coś przemyka, ale brak
tirów, ciężarówek i piratów drogowych. Stwierdziłem, że dobrze byłoby być
najpóźniej o szesnastej w Tylawie. Miałem jednak jakieś złe przeczucia, które
zaczęły się materializować po zrzuceniu plecaka i wyciągnięciu ręki: mija
kwadrans, mija drugi, a ja nadal tu tkwię. Zaczynam studiować mapę i
zastanawiać się, gdzie ewentualnie mógłbym rozbić namiot... Oczywiście
przesadzam, dopiero niedawno minęło południe, ale w głowie kłębią się czarne
myśli. Po trzech kwadransach ubieram ponownie plecak i ruszam w kierunku
najbliższej kapliczki, a potem Krempnej. W tym momencie cieszę się, że słońce
jest za chmurami i nie pali tak mocno jak wczoraj.
Mijam gospodarstwo, gdzie na polu cała rodzina zajęta jest polem kartofli.
Dosłownie cała: rodzice, dzieci, psy, kot, przyszło też zgrupowanie kur i
wszyscy zacięcie kopią w ziemi. Niedaleko od nich w końcu zatrzymuje się
samochód: facet jedzie na pogrzeb i mnie zabierze. W czasie drogi opowiada,
że wczoraj w tych okolicach kręciła się cała masa rowerzystów z jakiegoś
dziwnego rajdu. Dziwnego, bo był to rajd z wyzwaniami, na przykład z zakazem
odzywania się. Efekt był taki, że niektórzy rowerzyści pedałowali do
Zakopanego przez Słowację 😏.
Wysiadam pod cerkwią w Krempnej (Крампна). Przejechałem na razie tylko pięć kilometrów, lecz od razu
humor się poprawił i wróciła wiara, że nie utknę gdzieś na stałe. Ważne, że
w końcu się ruszyłem!
Znów przechodzę z plecakiem kilkaset metrów, uskakując przed traktorem,
którego zawzięcie goni kilka psów. Tym razem zatrzymuje się kobieta w
samochodzie z menu w języku japońskim. Też podwozi mnie pięć kilometrów, do
Polan (Поляны, Поляни). Jazda mija nam na rozmowie o nielegalnym ruchu ciężarówek
po tutejszych drogach i nieprzystosowanych do tego mostach.
W Polanach instaluję się na skrzyżowaniu z bocznym traktem prowadzącym do Huty Polańskiej (odwiedziłem ją dwa lata temu). Ruch wyraźnie spadł, ale w pewnym momencie pojawia się terenówka z dwoma roześmianymi dziewczynami. Niestety, zatrzymały się nie z powodu mnie, to ruchomy punkt szczepień psów! Od razu zaczynają się schodzić mieszkańcy ze swoimi zdenerwowanymi pupilami, więc po raz trzeci zakładam plecak i idę dalej.
Przy okazji zerkam na tutejszy cmentarz łemkowski. Kilkanaście nagrobków
świeci się jak psu jajca, ale nie ma powodu do zadowolenia z takiego
wyglądu. Nekropolia padła ofiarą "renowacji"! Na początku tego roku
stowarzyszenie "Magurycz" zaalarmowało media oraz odpowiednie służby, że w
wyniku prac prowadzonych w Polanach, a także na cmentarzach wojennych w
Krempnej i Ożennej, zniszczono oryginalną patynę, elementy
rzeźbiarskie, a nawet pozdzierano inskrypcje! Groby stały się bezpłciowe i
anonimowe! Prace wykonała lokalna firma bez żadnego nadzoru
konserwatorskiego, bez konsultacji z ekspertami, ale z pieniędzy Rządowego
Programu Odbudowy Zabytków! Pytanie, czy był to efekt zwykłego
niechlujstwa czy kolejny etap zacierania historii tych ziem, o którym
błędnie się myśli, że jest już całkowicie za nami?
Nagrobki wyglądają tragicznie. A po ponad pół roku od odkrycia tego barbarzyństwa, wychodzi na to, że winnych nie ma i raczej nie będzie, wszyscy umywają ręce. Polska w pigułce.
Już za wioską zabiera mnie trzeci albo czwarty przejeżdżający samochód,
plecak wrzucam na przyczepkę. W środku właściciel Bacówki, ośrodka
wypoczynkowego i restauracji w Polanach, które prowadzi od kilku lat.
Otrzymuję skrót historii życia kierowcy wracającego do rodzinnego Krosna i opuszczam wóz na doskonale znanym mi skrzyżowaniu z drogą Iwla - Mszana.
W tym momencie wiem, że nawet gdybym już nie złapał żadnej podwózki, to
dojdę sobie piechotą do Zyndranowej.
Skrzyżowanie jest na przełęczy pomiędzy okolicznymi szczytami o nazwach Czystyny, Kiczera i Krypki Horbek, więc zejściu w stronę Mszany towarzyszą fajne widoki.
Ruch znowu jest niewielki. Przeszedłem z półtora kilometra i staje trzecie z
kolei auto, niewielki dostawczak. Plecak wkładam w wielką oponę w bagażniku
(więc później jest nieco brudny) i ładuję się jako trzeci do szoferki. Dwóch
robotników (jeden z Barwinka, drugi z Zawadki) stwierdza, że skoro
przyjechałem z Opola, to na pewno jestem krojcokiem! 😛 Ciężko im to
wyperswadować. Rozmowa kręci się wokół tematu ilości turystów odwiedzających
Beskid Niski: panowie twierdzą, że przed pandemią kręciły się tutaj tłumy, a
teraz jest pustawo. Ja sobie tych tłumów nie przypominam. Dyskusja schodzi
też na budowaną ekspresówkę S19. Odciąży ona zatłoczoną drogę
krajową, ale wymaga poświęceń:
- Rozebrali już kilkanaście domów, ścinają górę, panie, nawet rzekę będę
przenosić!
Wyskakuję na przystanku w Tylawie (Тылява, Тилява).
Spoglądam na zegarek: jest czternasta trzydzieści. Mimo początkowych
trudności poszło bardzo sprawnie. Uspokojony zachodzę do sklepu i robię
zakupy, po czym siadam w restauracji. Zamawiam piwo z browaru w Dukli i
placki z sosami. Siedzę tak sobie półtorej godziny, nigdzie mi się teraz nie
spieszy. Przy sąsiednim stole biesiaduje duża grupa słowackich rowerzystów,
co chwilę podjeżdżają też pogranicznicy i celnicy na pizzę.
Gdy po szesnastej wychodzę na ostatni odcinek, objuczony jak koń pociągowy,
chmury znikły i mamy tak samo palące słońce jak wczoraj. Na szczęście
spory kawałek przejdę lasem.
Na zdjęciu jedna z rozbieranych pod ekspresówkę gór - Polana
Worotcia.
Kolejne siedem kilometrów znam na pamięć: najpierw kilka zakrętów, po jednej
stronie mam nieczynny ośrodek wypoczynkowy, po drugiej dwa nadleśnictwa
naraz. Potem prosta jak strzała droga w lesie. Czekanie na autostop to
próżny trud, mija mnie tylko jedno czerwone Seicento z wystraszoną kobietą.
Zyndranowa (Зындранова, Зиндрано́ва) jak zwykle przypomina osadę
wymarłą, nie spotykam ani jednego człowieka. Nawet przy Muzeum Kultury
Łemkowskiej pusto, ale może to wina popołudniowej godziny.
W środku wioski przemyka drugi samochód i to by było na tyle, jeśli chodzi o
ślady ludzkiej obecności. Za to krów po bokach pasie się sporo.
Zerkam na pojawiającą się na horyzoncie słowacką wieżę obok przełęczy
Dukielskiej - to będzie mój pierwszy od kilku lat pobyt w Beskidzie Niskim,
gdy nie zawitam na Słowację. Zwyczajnie braknie mi na to czasu. Ze smutkiem
przechodzę obok świętej pamięci sklepu "U Zdzicha", zamkniętego bodajże w
2021 roku: to było miejsce, gdzie zawsze gromadziła się lokalna społeczność.
Kiedy asfalt został zastąpiony przez szutrówkę, usłyszałem za sobą warkot
auta. Nawet się nie odwracałem, przecież do chatki już rzut beretem.
Samochód jednak się zatrzymuje i wychodzi z niego starszy facet.
- Wrzuć chociaż plecak, bo nie wiem czy się zmieścisz z tyłu! - woła.
Nawet nie pytał gdzie idę, wiadomo przecież, że do chatki 😏. Zmieścić się obok dwóch chłopaków.
- Dzisiaj czeka nas wieczór wspomnień - informuje mnie po odpaleniu silnika. - Pojawi
się tu chłop, który zna całą historię tej chatki!
- Ooo - ucieszyłem się. - A kto to jest?
- Ja!
Okazało się, że Zygmunt (jeśli dobrze zapamiętałem imię) to jeden z
pierwszych kilkudziesięciu posiadaczy blachy SKPB Rzeszów. Z
chatką w Zyndranowej był od samego początku, ponoć osobiście
przybijał zieloną tablicę wiszącą do tej pory obok głównych drzwi.
W takim oto towarzystwie dojeżdżam do mojego ulubionego miejsca noclegowego
nie tylko w Beskidzie Niskim, ale chyba w całych Beskidach. Jeśli dobrze
liczę, to jestem tu jedenasty raz! Z radością patrzę na znajome kąty, na
miejsce ogniskowe z útulňą i polem namiotowym, na składzik z prysznicem
i szyldami pościąganymi ze sklepów.
Dziś bazują dwie osoby, rodzeństwo. W sumie śpi około dziesięciu
osób; oprócz weterana także trójka chłopaków (2+1) robiących długodystansowy
szlak niebieski. To są jakieś roboty,
dziennie przechodzą ponad czterdzieści kilometrów. Jest dwóch facetów,
których kojarzę z poprzednich lat, bowiem na chatkach ciągle się wpada na
kogoś znajomego; ci niezależnie od siebie, zwiedzają dość rozległe okolice.
Pamiętam, że jednemu z nich w informacji turystycznej w Svidníku polecono do
zwiedzania Bardejovské Kúpele; śmiało się z tego długo, bo wokół jest
znacznie więcej ciekawszych miejsc, o czym zresztą przekonałem się w
majówkę. Jest Natalia z Wodzisławia, przyjechała z dzieckiem, mówiła, że
kojarzy moją twarz, ale nie umieliśmy ustalić, czy rzeczywiście kiedyś się
spotkaliśmy. A na bonus dwójka demokratycznych Niemców i to o tyle dziwnych,
że usiłowali się porozumieć po polsku! Co zabawne: on mówił całkiem dobrze,
ale gorzej rozumiał, ona nie mówiła prawie wcale, lecz nieźle rozumiała 😏.
O tych Niemcach wkrótce wiedziała cała okolica, taka sensacja!
Tradycyjnie siadamy na przyzbie, otwieramy po piwku. Rozmowy o chatce i o
Beskidzie Niskim.
- Jak na swój młody wiek to dużo wiesz o Zyndranowej - stwierdził z uznaniem
weteran. Hasło "młody wiek" bardzo mi się spodobało, ale wiadomo,
że punkt widzenia zależy od roku urodzenia 😏.
- Przyjeżdżam tu od dziewięciu lat, więc starałem się trochę liznąć historię
chatki - wyjaśniam.
Po zmroku zapłonęło ognisko, były gitary i trochę śpiewania. Wszystko grzecznie i kulturalnie. Niektórzy zbierali się wcześniej do snu, bo wstawali o... czwartej, żeby o piątej ruszyć w drogę, w końcu ponad czterdzieści kilometrów nie przejdzie się samo. Ostatni poszli spać po północy, a więc stosunkowo szybko jak na Zyndranową.
Rano chciałem dłużej pospać, ale i tak wszyscy wstali przed ósmą, więc nie będę się wyróżniał. Zresztą pogoda znowu jest typowo letnia, słoneczko przygrzewa, trochę żal byłoby gnić w śpiworze.
Krążę sobie wokół chatki robiąc zdjęcia. Płynąca obok Panna, zwana też Sołotwyną, ma tak niski poziom wody, jakiego u niej jeszcze nie widziałem.
Ciekawostką są tablice informujące jak postępować w przypadku spotkania z dzikimi zwierzętami. Nie są one tutaj żadnym przesadzonym straszeniem, gdyż - zwłaszcza zimą - niedźwiedzie potrafią przychodzić aż pod chatkę, a całkiem niedaleko znajdowała się gawra. Sugestywne rysunki unaoczniają, że zadowolony miś jest w stanie umyć szyby w samochodzie!
Od ubiegłego roku zaszło też kilka negatywnych zmian. Przede wszystkim zniknął słynny "kufel", czyli kominek w głównej sali. Ponoć był już nieszczelny i kiepsko nagrzewał. Nowy piec jest zupełnie bezpłciowy, szkoda, że nie pokuszono się o obudowanie go czymś nawiązującym do starego.
Drugie zniknięcie dotyczy wychodka! Nie ma już w nim plakatów Lenina!
Pozbyto się Lenina z Bartnego, pozbyto z Zyndranowej, ale to nie jest
dobra zmiana! Czyżby ktoś nadwrażliwy politycznie? Wódz rewolucji
powieszony w kiblu to chyba nie jest propagowanie komunizmu? Na szczęście
został poster nagiego, długowłosego mężczyzny z lat 90., więc jest z kim
pogadać.
Każdy się rozjeżdża w swoją stronę, a po jedenastej i ja zbieram się na szlak koloru niebieskiego w kierunku Jaślisk. Z góry macham na pożegnanie chatce licząc, że wrócę za rok.
Szlak, wyznakowany przez SKPB Rzeszów, ma pecha, bo prawie za każdym razem gdy nim idę, jest zmasakrowany przez drwali. Tutejsze lasy zostały przez
nich wybitnie polubione, gdyż wycinka trwa nieustannie. Większość
przejścia to manewrowanie pomiędzy wielkimi kałużami błota, grząskimi
koleinami i powalonymi drzewami. Dodatkowo od czasu do czasu pojawiają się
żółte tablice z zakazami wejścia, zazwyczaj bez podanej daty, bo przecież
turysta ma nagle zawrócić i znaleźć sobie drogę naokoło. Oczywiście w tym
momencie żadnych prac nie prowadzono, ale najważniejsze to zakazać.
Po godzinie wychodzę z drugiej strony lasu. Bardzo lubię ten odcinek przez
łąki, są z niego widoki na dolinę Jasiółki z zabudową Jaślisk i najbliższych
miejscowości, a także na wzniesienia w okolicy.
Jaśliska od XIV wieku aż do 1934 roku były miasteczkiem, więc
ich struktura etniczna była zupełnie inna niż wiosek: na początku ubiegłego
stulecia dominowała ludność polska z silnym elementem żydowskim,
który przeważał w handlu oraz posiadał jedyny większy zakład pracy, a
mianowicie tartak. Prawie nie mieszkali w nich Rusini, więc nigdy nie było w
Jaśliskach cerkwi. W łemkowskich wioskach Żydzi stanowili niewielki procent,
zazwyczaj maksymalnie kilka rodzin, zatem Jaśliska - obok Dukli - były
najistotniejszymi punktami na mapie żydowskiego osadnictwa tej części
Beskidów. W mieście istniała synagoga, a w oddaleniu od zabudowy przy
trakcie w kierunku granicy założono kirkut. Został on całkowicie zniszczony
w czasie wojny, przy czym rozbieżne są informacje, kto tego dokonał:
większość źródeł wskazuje na polskiego sołtysa albo młynarza, który z macew
wybudował tamę na potoku obok młyna, te bardziej patriotyczne obwiniają
Niemców. Jedno jest pewne: nagrobki wylądowały w pobliskim cieku i leżały
tam przez kilkadziesiąt lat. Na początku XXI wieku stowarzyszenie "Magurycz"
wydobyło kilkadziesiąt macew z wody, w 2022 roku ustawiło na terenie pustego
cmentarza, a w 2024 ogrodziło. Prace współfinansowała gmina oraz Żydzi zza
oceanu.
Niektóre macewy zachowały się w całości, inne tylko w kawałkach.
Obok kirkutu wystawka śmieci albo przygotowanie do wyprzedaży.
Każda wizyta w Jaśliskach to zderzenie rzeczywistości z wizerunkiem
miejscowości, który można znaleźć w internecie i mediach. Wizerunek
przedstawia je jako coś unikalnego, osadę z zachowaną małomiasteczkową
architekturą i wyjątkowym klimatem oraz całą masą drewnianej zabudowy. Rzeczywistość jest
natomiast taka, że małomiasteczkowy zachował się przede wszystkim układ
ulic, natomiast zabudowa tego typu nieustannie się kurczy. Jeśli jakiś
stary dom odnowią, to inny zburzą. Obok tych w niezłym stanie są całkowite
ruiny.
Najlepszym przykładem rozwoju albo raczej zwijania się miejscowej
architektury jest rynek. Kiedyś był w całości otoczony drewnianymi
budynkami, ale po wojnie stopniowo się ich pozbywano. Ostatecznie w zwartej
formie przetrwała tylko część zachodniej pierzei przy kościele katolickim.
Gdy byłem tu pierwszy raz, to stało tam pięć domów. Podczas kolejnych wizyt jeden dom się kurczył, stopniowo go rozbierano. Tym razem nie ma go w ogóle,
zostały domy cztery. To jest ta wielka duma niektórych mieszkańców: CZTERY
domy! Niedawno jedna pani pisała mi, że Jaśliska dbają o swoje dziedzictwo,
przecież te domy wyremontowano. Na moją odpowiedź, że przy okazji zburzono
jeden z nich, więc idąc takim tempem za jakiś czas żadnych domów nie będzie,
nie raczyła zareagować. Inna kwestia jest taka, że dla wielu osób wszelkie
drewniane pozostałości to powód do wstydu, którego należy się pozbyć i zrobi
się nowocześnie.
Zabytkowy ratusz w czasach PRL-u doprowadzono do takiego stanu, że musiano
go zburzyć. Obecny nie reprezentuje żadnego stylu, ale nawet jakoś pasuje i
komponuje się z sąsiednim barem "Czeremcha", któremu wyremontowano z zewnątrz ściany.
Żeby nie wyszło, iż tradycyjnie tylko narzekam, to teraz o zmianie
pozytywnej: przy południowej pierzei wybudowano karczmę stylizowaną na dawną
drewnianą gospodę. Nie wiem kto wymyślił, aby nazwać ją
Bieszczadzka Waderka, bo do Bieszczad stąd daleko, ale braki w
podstawowej znajomości geografii są w Polsce na porządku dziennym. Poza tym
miejsce sprawia dobre wrażenie, karmią smacznie i bez tragicznych cen, leją
piwo z małego browaru Wojkówka. Dodatkową atrakcją jest odnowiona piwnica z
XVI wieku; podziemia ciągną się pod całym rynkiem i służyły do składowania
wina, ale zobaczyć można tylko tą.
Z kolei "Czeremcha", do niedawna niekwestionowana królowa Jaślisk, spoczęła
na laurach. Godziny otwarcia zależą od humoru właściciela. Obsługa
przyjdzie, jeśli akurat nie jest zajęta zabawą na zaplecu (domyślam się, że
nieustanne śmiechy i krzyki to oznaki radości 😏). Jedzenie droższe niż w karczmie.
Piwo nieco tańsze, lecz wyłącznie butelkowane sikacze. Nie dziwię się, że w
tej drugiej było pełno, a tu pusto. Jedynie wystrój się broni i to zawsze on
mnie tutaj najbardziej przyciągał.
- Dobrze, że już nie idziemy na żadną wycieczkę - rzuciła mała dziewczynka
na widok mojego plecaka. No cóż...
Robię zakupy i rozpalonymi ulicami schodzę w kierunku szosy wojewódzkiej.
Stan wody w Jasiółce też jest bardzo niski i lipcowe opady (skądinąd
naturalne w tym okresie) nic w tej kwestii nie zmieniły.
Plan na resztę dnia to dotarcie do chatki w Zawadce Rymanowskiej. W linii
prostej to niezbyt daleko, niecałe dziesięć kilometrów. Problem w tym, że
wszystkie dojścia są dookoła. Opcja pierwsza: wdrapać się na przełęcz za
Szklarami i nieoznakowaną ścieżką przejść przez pola barszczu Sosnkowskiego.
Nie wiem w jakim stanie jest owa ścieżka, więc odpuszczam. Opcja druga:
przedrzeć się żółtym szlakiem przez
Piotrusia. Kiedyś tak zrobiłem i powiedziałem sobie, że nigdy więcej,
zresztą najpierw do szlaku trzeba by dymać całkiem niezły kawałek. Opcja
trzecia: łapać stopa do krajówki, stamtąd do skrzyżowania na Zawadkę i dalej
do chaty. Jeśli się nie uda, to czternaście kilometrów z buta.
Na razie idę przez Daliową (Далёва, Дальова) i od czasu do czasu
coś fotografuję.
Po minięciu skrzyżowania do Rymanowa zaczynam machać ręką. To nie jest
przyjazna droga, pobocza praktycznie brak, kręcą się tiry. Trafił mi się
jednak "złoty strzał" - na rogatkach Daliowej na długiej prostej zatrzymuje się samochód, nie bacząc, że za nim pędzi ciężarówka. Ratownik
medyczny z Rzeszowa prowadzi kursy pierwszej pomocy dla nauczycieli ("zbliża
się szkoła, więc nagle wszyscy sobie przypomnieli"), a aktualnie wraca do
domu. Zawozi mnie aż do Trzciany (Терстяна), czyli trzy kilometry od
chatki! Niespodziewanie znacznie szybciej niż zakładałem znalazłem się tak
blisko celu! W takiej sytuacji postanawiam odwiedzić miejscową cerkiew, którą
wielokrotnie oglądałem zza szyb autobusu.
Cerkiew pod wezwaniem Narodzenia Bogurodzicy jest niewielka i bardzo miła
dla oka. W dodatku murowana, a że pochodzi z XVII wieku, więc jest
jedną z najstarszych tego typu, a może nawet najstarszą na całej
Łemkowszczyźnie. Prawdopodobnie w latach 30. ubiegłego stulecia świeciła
pustkami, bo niemal cała wioska przeszła na prawosławie w wyniku schizmy
tylawskiej. Dom po lewej to niby kancelaria parafialna (obecnie cerkiew jest kościołem Chrystusa Króla), lecz wygląda na opuszczoną.
Wnętrze nadal jest cerkiewne. Polichromia na ścianach
została niedawno zrekonstruowana.
Cerkiew leży w pewnym oddaleniu od domów, ale jakby ktoś miał potrzebę, to i
wychodek się znajdzie.
Wracam się do skrzyżowania obok przystanku autobusowego, gdzie wysadził mnie
ratownik. Dalszą drogę też znam na pamięć.
Granica pomiędzy Trzcianą a Zawadką Rymanowską (Завадка) biegnie
na Jasiółce, która tutaj jest szersza. Staję na moście i zastanawiam
się, czy iść od razu do chatki, czy może wykąpać się w rzece? Kawałek obok mostu znajduje się miejsce, gdzie skały utworzyły naturalne baseny. Po
chwili wahania ruszam w kierunku chatki i to był błąd.
Wkrótce łapię podwózkę, robotnicy podrzucają mnie pod obiekt SKPB Lublin. Cisza, nikogo nie widać. Po chwili okazuje się,
że jest tylko chatkowy z synem. Na nocleg wybieram drewniany
spichlerzyk, który mimo nazwy pierwotnie był sklepem wiejskim. Ma ponad 100
lat i jest starszy od chyży, będącej głównym budynkiem bazy.
Kiedyś zastanawiałem się, czy bardziej lubię chatkę w Zawadce, czy w Zyndranowej? Początkowo Zawadka była na pierwszym miejscu, lecz z każdym kolejnym rokiem Zyndranowa wysuwała się na pierwsze miejsce. Dlaczego? Może mam takie szczęście lub pecha, ale w tych dwóch miejscach panuje zupełnie inny klimat. W Zyndranowej przeważnie coś się dzieje. Są rozmowy, ognisko, gitara i śpiewy. Przeważają turyści z plecakami albo ci, którzy intensywnie zwiedzają Beskid Niski w inny sposób. W Zawadce najczęściej trafiam na pustkę. Jeśli są nocujący, to najczęściej rodziny z dziećmi, które robią sobie tani urlop, bez żadnego zacięcia górskiego czy krajoznawczego. Słaba integracja lub kompletny jej brak. Osoby szukające świętego spokoju będą zachwycone, ja niekoniecznie. Tak było i tym razem: po pewnym czasie przyjechała rodzinka siedząca tutaj cały tydzień, która zajęta była głównie sobą. I jeszcze wieczorem facet ze Śląska z potomkiem, stały bywalec, znajomy znajomych pierwszej rodzinki, więc porozmawiali sobie o znajomych. Nawet chatkowy nie był w żaden sposób zainteresowany dłuższą wymianą zdań, w końcu nie byłem jego znajomym. Efekt był taki, że wynudziłem się tego wieczora jak mops! Usiadłem na leżaku z piwem, ale specjalnie mi nie smakowało. Zacząłem czytać gazetę, lecz nie umiałem się skupić. W akcie desperacji poszedłem przejść się po Zawadce, zrobiłem kilka zdjęć krzyży i chyż, których zachowało się w wiosce wyjątkowo dużo, ale to wszystko od dawna znam. Dlatego szkoda, że odpuściłem rzekę, byłaby jakaś atrakcja.
Zyndranowa wygrywa nawet z położeniem i krajobrazem: dookoła są góry, łąki, lasy. Szlaki do Jaślisk i na granicę, niebieski szlak długodystansowy, całkiem blisko do wieży przy przełęczy Dukielskiej. Chatka stoi za wioską, prawie na końcu szutrowej drogi. Obok biegnie strumień. Natomiast Zawadka to środek miejscowości, tuż obok asfaltu po którym co chwilę coś jedzie. Jedyny szlak biegnący w pobliżu, to ten z Cergowej do Piotrusia, którym mało kto chodzi. Nawet do wychodka jest dalej 😏. Logistycznie pada remis: stąd jest bliżej do przystanku, ale dalej do sklepu. Jedyny punkt przewagi Zawadki to sam obiekt chatkowy: zabytkowa chyża niewątpliwie wygrywa pod względem kształtu z Zyndranową, będącą rozbudowanym barakiem pracowników leśnych.
Z pewną nadzieją czekam na piątkę plecakowców, którzy zapowiedzieli się
wieczorem, lecz ci... nie przyszli. Nawet nie dali znać, że rezerwacja
nieaktualna. Takie czasy.
Przed snem udałem się jeszcze na krótki spacer po najbliższej okolicy,
którego jedynym efektem było spotkanie kilku psów.
Pomimo tego długiego monologu nie żałuję, że tu dotarłem: w Zawadce
ostatni raz byłem cztery lata temu, chciałem odwiedzić "stare śmieci" i zobaczyć, czy coś się zmieniło. A że
nie zmieniło, to inna sprawa 😏.
Rano wstaję, gdy wszyscy nadal śpią. To mój ostatni dzień, czas wracać do
domu. Niebo zaciągnięte jest chmurami, jakby słońcu też się nie spieszyło.
Wioska także jeszcze pogrążona jest w ciszy, pomijając jednego dziadka, z
którym ścigam się na krótkim odcinku, ale odpuścił.
Wyszedłem trochę za wcześnie, więc schodzę na chwilę nad rzekę. W
oddali widać wyrobisko żwiru oraz maszt na górze Dział nad Tylawą.
Przekraczam granicę z Trzcianą, już z daleka słychać ryk silników z drogi
krajowej. Ciekawe, czy na ekspresówce zrobią ekrany?
Na przystanku autobusowym jeszcze pusto, ale z każdą minutą przybywa ludzi.
Gdy podjeżdża busik, też już częściowo zajęty, ledwo udaje się wszystkim
wejść. Z plecakiem wciskam się na sam tył, gdzie siedzi niemiecka para z
Zyndranowej. Witamy się serdecznie, opowiadają, że u nich poprzedniego
wieczoru też było pusto, żaden nowy turysta się nie pojawił.
Ściśnięci jak śledzie w beczce wolno toczymy się w stronę Krosna, kończąc
tegoroczną wizytę w Beskidzie Niskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz