czwartek, 19 września 2024

Bela Crkva - w plenerze i na rowerze. Po okolicy i do rumuńskiej granicy!

Bela Crkva (miasto w Wojwodinie z oficjalnymi nazwami w czterech językach - Бела Црква, Fehértemplom, Biserica Albă, Bílý kostel, do tego historyczne Weißkirchen) to najczęściej odwiedzana przeze mnie miejscowość podczas wyjazdów do południowo-wschodniej Europy. To już piąty raz. Przyciąga nas kemping położony nad jednym z kilku tutejszych jezior, dawnych wyrobisk żwiru. Kemping jest swojski, z umiarkowanymi cenami i oferuje ładne widoki na wodę, gdy rano człowiek nie potrafi spać.



Oprócz odpoczywania i kąpania się od trzech lat wykorzystuję pobyt także na zwiedzanie rowerem okolicy. W 2022 roku wybrałem się nad kanał Dunaj-Cisa-Dunaj i nad granicę rumuńską (Bela Crkva to gmina graniczna, Rumunia otacza ją z trzech stron). W ubiegłym odwiedziłem serbskich Czechów w maleńkiej wiosce, jedynej w Serbii zamieszkałej niemal w całości przez Pepików. Tym razem chciałem połączyć jedno z drugim: zajrzeć do innej wioski z czeskim osadnictwem, a jednocześnie przejechać się przy granicy serbsko-rumuńskiej. Rowery można wypożyczyć na kempingu, ale wyglądają one coraz gorzej: wydaje się, że po zakończeniu sezonu sprzęt jest jesienią pakowany do komórki, a wiosną wyciągany bez żadnej konserwacji i remontów. Już ostatnim razem blokował się hamulec, tym razem jedyny egzemplarz zdolny do dalszej jazdy wygląda jeszcze gorzej. Szybko okazuje się, że:
* tylny hamulec nie działa w ogóle,
* przedni na słowo honoru, pewniejsze okazują się stopy,
* nie wskakuje część przerzutek, a ostatnie dwie godziny bałem się w ogóle cokolwiek zmieniać, bo ciągle spadał łańcuch,
* plastikowa osłona przy łańcuchach najpierw zaczyna się ruszać, a potem odpada, trzymając się tylko na pedale.
Dodatkowo siodełko niemiłosiernie wbija się w tyłek, a rączki są skrajnie niewygodne. Cóż, nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

Po pierwszych dwóch kilometrach przypominam sobie, że w moim plecaku leży piwo, które miałem wsadzić do lodówki na kempingu. Nie chce mi się zawracać, więc chowam je... w krzakach. Może żaden żul nie znajdzie i nie wypije 😏.


Centrum Beli Crkvi jest rozkopane, chyba wymieniają kanalizację. Muszę przeskakiwać nad rowami i pilnować, żeby nie wpaść do dziur, które zmieniły się w małe baseny. Niebieskie znaki drogowe, pochodzące jeszcze z czasów nieboszczki Jugosławii, wskazują, że do Rumunii mam jedenaście kilometrów, jednak ja będę do niej jechał bardziej okrężną trasą.


Zanim opuszczę miasto chcę jeszcze zajrzeć na cmentarz. W każdym roku odkrywam coś nowego w tej miejscowości i coraz mniej białych plam mi zostało - w ubiegłym roku zobaczyliśmy cmentarz katolicki, teraz przyszła kolej na prawosławny. Leży on na skrzyżowaniu dróg Kosowskiej i Sarajewskiej. Przypadek? 
Nie spodziewałem się, że nekropolia będzie aż tak interesująca! Zachowało się na niej kilka pięknych, acz zaniedbanych kaplic-grobowców. Jedna z nich kojarzy się z architekturą osmańską. Oprócz nich cmentarz posiada własną niewielką cerkiew.



W grobowcach pisano po łacinie, serbsku i rumuńsku. Zdarzało się, że mąż był Rumunem, a żona Serbką. Nie ma tutaj napisów węgierskich i niemieckich, gdyż te nacje grzebano na cmentarzu katolickim.



Wśród pozostałych grobów także jest sporo ciekawostek. Na cmentarzu chowano Rosjan, którzy uciekli z kraju po rewolucji październikowej: Bela Crkva była największym skupiskiem białogwardzistów w międzywojennej Jugosławii, przybyło ich tutaj ponad dwa tysiące, założyli własną szkołę kadetów. Ich historia skończyła się w 1944 roku, po wkroczeniu komunistycznych partyzantów.


Niedaleko znajdziemy Pomnik Poległych oraz zbiorowe mogiły rosyjskich żołnierzy z czasów Wielkiej Wojny, którzy zmarli tutaj w niewoli.



Wreszcie nie mogło braknąć rozmaitych partyzantów Broz Tity.


Przechadzanie się pomiędzy grobami przerywa nagły ból w lewej stopie! Zaglądam, a spod sandała wylatuje osa! Cudownie, zaraz na początku zostałem dziabnięty! Kuśtykając docieram do roweru i wracam na ulice miasta, pedałuję w stronę kościoła katolickiego.


Wielokrotnie pisałem, iż większość Wojwodiny jest płaska jak młoda dziewczyna. Są jednak wyjątki, okolice Beli Crkvi są jednym z nich 😏. Zaraz za końcem zabudowy zaczyna się mocny podjazd, prawie wyzionąłem na nim ducha. Z zazdrością patrzę na rowerzystę, który śmiga z góry.


Po wjeździe zatrzymuję się na chwilę na skraju łąki, aby spojrzeć w dal. Tereny za pasem drzew to już Rumunia, niewielkie góry osiągają wysokość 500 metrów.


Mijam tablicę kończącą miejscowość. Przy każdej drodze jest ona trochę inna. Ta od strony kempingu posiadała cztery wersje (brakowało serbskiej w alfabecie łacińskim) oraz inną kolejność języków: węgierski był wyżej niż rumuński, odwrotnie niż tu. Mogliby się jakoś zdecydować. 


Słoneczniki, nieodłączny element każdego wyjazdu na południe, są w tym roku wyjątkowo słabe. Wypalone, przejrzałe, chylące się ku ziemi. Nigdy nie widziałem ich w tak kiepskiej formie.


Teren się wypłaszczył, więc jedzie się lepiej. Po pewnym czasie trafiam na świeżej daty krzyż, przy którym złożono... kierownicę!



Po niecałej pół godzinie pojawiają się tablice rozpoczynające wioskę Kruščica (Крушчица, węg. Körtéd, czes. Kruščice). To jedna z osad, gdzie w latach 30. XIX wieku osiedli czescy koloniści. Początkowo mieszkali we wschodniej (dziś rumuńskiej) części Banatu, ale ciężkie warunki klimatyczne spowodowały, że przenieśli się na bardziej urodzajne i łagodniejsze dla uprawy tereny. Czesi nie przybyli na gołą ziemię, w miejscowości mieszkali już Wołosi (Rumuni) oraz Serbowie. Później dołączyli do nich rodacy z rejonu Pilzna i Klatova, skąd pochodzili pierwotni migranci. O ile odwiedzone przed rokiem Češko Selo jest niemal całkowicie czeskie, o tyle w Kruščicy Czesi stanowią około jednej czwartej lub jednej piątej ludności. Češko Selo było malutką wioseczką liczącą kilkudziesięciu mieszkańców, Kruščica ma ich prawie tysiąc, więc w sumie Czechów spotkamy tutaj więcej. Przynajmniej teoretycznie.


W praktyce obecności Czechów prawie nie widać. Rok temu witały mnie czeskie flagi i dwujęzyczne napisy, ulice Havla i Masaryka, a z miejscowymi uciąłem sobie długą pogawędkę po czesku o tym, jak się żyje w Serbii. W Kruščicy brak czeskiej nazwy miejscowości, choć zgodnie z prawem powinna się znajdować na tablicy. Próżno szukać znajomych flag czy ulic, a miejscowi zajmują się smarowaniem na murach serbskich flag i zaproszeń na jakieś turnieje czy otwarcie parku.



Lekko rozczarowany podjeżdżam pod jedną z dwóch świątyń. W niej można odnaleźć czeski ślad: świątynię w 1912 roku wybudowali potomkowie przybyszów z Korony Czeskiej, jest katolicka i posiada  arcyczeskiego patrona, czyli św. Wacława. Podobno kościół nadal jest używany w każdą niedzielę, a msze odbywają się po czesku.


Tuż obok niej znajduje się Český dům, o czym informuje po czesku mała tabliczka będąca częścią ścieżki historycznej Toulky srbským Banátem. Dom postawiono w 1967 roku, trzy lata po zamknięciu czeskiej szkoły w wiosce. Choć procent Czechów pozostaje od stu lat na tym samym poziomie, to jednak spada ogólna liczba mieszkańców, a więc i Pepików. W pewnym momencie szkoła stała się niepotrzebna. Jak przeczytałem w internecie, lekcje języka czeskiego prowadzone są prywatnie przy wsparciu Republiki Czeskiej. Działa również Česká Beseda, jedno z najstarszych w tych stronach czeskich stowarzyszeń kulturalnych. Posiadają zespół artystyczny, który sam wymyślił sobie stroje ludowe (podobnie często ma się rzecz w Polsce na Ziemiach Wyzyskanych). Wzorowano się na historycznych ciuchach znad Wełtawy, do których dodano motyw gruszki, bo właśnie od tego owocu osada wzięła swą nazwę. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej Česká Beseda zorganizowała w Kruščicy międzynarodowy festiwal folklorystyczny.
Na zdjęciu można także zobaczyć moją wspaniałą maszynę 😏.


Niestety, przegapiłem cmentarz, więc ograniczam się do lustracji klepsydr. Pisane są wyłącznie po serbsku, ale na niektórych pojawiają się typowe czeskie imiona i nazwiska. Jednak coś z tej czeskości zostało.


W XIX wieku miejscowi Czesi trudnili się głównie rolnictwem, ale pracowali też przy budowie kolei, a nawet transportem końskimi powozami węgla z kopalń nad Dunajem. Pewnie ważną rolę odgrywało także winiarstwo, mocno zniszczone w czasach komunizmu. Czym się dziś zajmują? Nie wiem, ale kilku panów spotykam pod sklepem. Kiwam im głową, patrzą się trochę podejrzliwie, ale szybko wracają do poprzedniej czynności, czyli niespiesznego popijania piwa i zaangażowanych dyskusji. Jest środek tygodnia i zbliża się południe, więc chyba nie mają nic innego do roboty. A tak, chroniąc się w cieniu i wietrząc gołe klaty, mogą rozwijać się społecznie. 
Opieram rower o ścianę, kupuję sobie zimnego radlera i przysłuchuję się z boku rozmowom, ale prowadzone są po serbsku. O wszystkim i o niczym.


Po przerwie i nawodnieniu ruszam dalej. Kawałek za kościołem katolickim jest cerkiew prawosławna św. Dymitra z końca XIX wieku.


Im bardziej oddalam się od świątyń, tym robi się biedniej. Wiele domów jest opuszczonych, z niektórych zostały tylko ruiny. Później kończy się asfalt.





Na obrzeżach Kruščicy położone jest boisko miejscowego klubu piłkarskiego FK Ratar. Jak informuje tablica przy szatniach, obiekt jest współfinansowany przez rząd Czech. Wygląda jednak dość marnie, a opuszczony budynek obok bramy sprawia wrażenie kostnicy z horroru, wieje od niego chłodem i padliną... Inna tablica przypomina jakieś wiekopomne wydarzenia z historii ruchu komunistycznego.


Kruščicę opuszczam szutrową drogą w kierunku wschodnim, ku Rumunii. Według mapy powinien mi towarzyszyć czerwony szlak i rzeczywiście co jakiś czas widzę znaczki w takim kolorze. Podejrzewam, że wymalowali go Czesi z Czech, którzy odpowiadają także za wyznaczenie i utrzymanie niektórych tras w Rumunii. Przemykam obok dzikiego wysypiska śmieci oraz obok dużego prawosławnego krzyża ustawionego obok ścierniska. Zegar na wieży kościoła św. Wacława już dawno temu wybił dwunastą, zrobił się straszny hyc, a mimo to czasem trafiam też na śmierdzące kałuże.


Na horyzoncie ładnie widoczne są Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munții Vârșeț). Na lewo ich najwyższy szczyt - Gudurički vrh. Na prawo Vršišor, leżący praktycznie dokładnie na granicy serbsko-rumuńskiej.


A propos granicy... znacznie bliżej pojawia się samotna wieża przypominająca komin, ale to dawna wieża obserwacyjna jugosłowiańskich pograniczników. Słupki graniczne biegną prawdopodobnie w linii krzaków, a kępa drzew wraz z kilkoma (opuszczonymi?) domami leży już w Rumunii. W tym momencie od tego kraju dzieli mnie około kilometra.



Szlak i główna polna droga skręca w prawo. Gdybym jednak zdecydował się jechać prosto, to po jakiś czterystu metrach stanąłbym przy granicy, a po kolejnych dwustu trafiłbym na schowany wśród drzew posterunek serbskiej straży granicznej. Nie mam ochoty na żadne potencjalne rozmowy, więc grzecznie odbijam jak znaki wskazują.


Teraz zamiast na północ, będą się gapił na wschód. W oddali bieleją elektrownie wiatrowe w okolicy miasta Oravița (węg. Oravicabánya, niem. Orawitz), oddalonego o niecałe dwadzieścia kilometrów. A za nimi kopce pasma Munții Aninei, po polsku tłumaczone jako Góry Aninei lub Góry Anińskie. Są makroregionem Gór Banackich (Munții Banatului) i w przeciwieństwie do sąsiednich Gór Wrszackich należą do Karpat Południowych. Dodam jeszcze, że kopulasta górka z prawej zwie się Tîlva Mare.


Moja rozjechana traktorami droga wjeżdża w las, po czym po jego opuszczeniu zmienia się w... mocno zarośniętą miedzę pomiędzy dwoma polami słoneczników. Ewidentnie żaden turysta z niej dawno nie korzystał, gdyby nie ciężki sprzęt, to nie wiem, czy udałoby się nią w ogóle przejechać. Pedałując non stop walczę z atakującymi mnie roślinami, różne chwasty smagają mnie po nogach i atakują okolice krocza.


Nagle kończy się też miedza i po prostu staję przed polną ścianą. I co teraz? Przebijać się na żywioł czy zawrócić? Zerkam w lewo, tam pole już skoszono, więc postanawiam przejechać kawałek skrajem w kierunku dziwnej białej budki. Budka okazała się przyczepką, a za nią majaczy ślad drogi, która prowadzi w interesującym mnie kierunku. No to jedziemy dalej!


Na wschodzie warczy traktor, a dalej stoją kolejne wieże obserwacyjnej, nowszej już generacji. Widziałem takie na granicy chorwackiej oraz dwa lata temu przy Dunaju. Podejrzewam, że skonstruowano je w ostatniej dekadzie istnienia Jugosławii.



Nadal jestem na górce, na którą wjechałem po opuszczeniu Beli Crkvi, więc są ładne widoki na prawie wszystkie strony.



Ponownie Rumunia za pagórkiem: na tym zdjęciu widać samochód dostawczy jadący po ichniejszej drodze krajowej nr 57. To jakieś dwa kilometry ode mnie.


Pomarańczowy budynek policji granicznej, na prawo schowane za drzewami dachy przejścia granicznego po rumuńskiej stronie. Przy zbliżeniu można dostrzec rumuńskie flagi powiewające na słupach.


A to najbliższa wioska, jeszcze serbska. Do niej właśnie się kieruję.


Znowu pojawia się las i... oznaczenia szlaku. A więc cały czas dobrze jechałem, po prostu ktoś sobie zaorał to i owo, normalka. Zaczyna się ostry zjazd. Pofałdowana ziemia trzęsie niemiłosiernie rowerem, pół działającego hamulca również nie pomaga. Kiedy w końcu znalazłem się na dole, to w korycie jakieś wyschniętego potoku trafiłem na tak wciągające błoto, że ledwo się z niego wydostałem! Zziajany, spocony i z bolącymi od hamowania kończynami wpadam do Kaluđerova (Калуђерово, Szőlőshegy). Wioska na samej granicy nie epatuje zamożnością.



Niemal wszyscy mieszkańcy to Serbowie, spis wskazał oprócz nich tylko jednego Czecha i jednego "muzułmanina z narodowości". Mimo to przy wjeździe do miejscowości jest też nazwa węgierska i jeszcze jedna (albo czeska albo rumuńska), a tablice urzędowe wiszą w czterech językach obowiązujących w gminie Bela Crkva. Tym bardziej dziwi ten brak konsekwencji, biorąc pod uwagę jedną nazwę w Kruščicy oraz brak zdecydowania w przypadku języka czeskiego (bo powinien być Bílý Kostel).


Cerkiew prawosławna z 1872 roku, przy niej biały krzyż z datą 1820 i półnagi mężczyzna w klapkach. 


Kilkaset metrów za świątynią jest serbskie przejście graniczne. Ruchu za dużego nie widać.


Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skoczyć do najbliższej rumuńskiej miejscowości. Pomyślałem jednak, że jakby mi się tak rozkraczył tam rower, to mógłbym mieć później problem wrócić z nim do Serbii. A to nawet nie połowa dzisiejszej trasy. Z żalem więc odpuściłem i podszedłem pod niedaleki sklep. Wziąłem z półki zimne piwo, a nieuprzejma kobieta za ladą coś wymamrotała. Nie zrozumiałem.
- Dinary czy leje? - syczy. Ano tak, oczywiście, że dinary.
Siadam na zewnątrz na ławce. Starszy facet, pewnie małżonek nieuprzejmej baby, zapytuje o godzinę, a następnie głęboko wzdycha i zabiera się za opróżnianie wszystkich okolicznych pojemników.
Przy sklepie co kilka minut zatrzymuje się samochód na rumuńskich blachach albo Cyganie na niemieckich. Zakupy robią raczej nieduże, głównie patrzą na ceny i jadą dalej. Rok temu miejscowi Czesi mówili, że u Rumunów jest taniej niż w Serbii, ale pewnie papierosy nadal stoją tu niżej niż w EU.

Po przerwie znów wskakuję na rower i sunąc na zachód tymczasowo oddalam się od granicy. Najpierw muszę ponownie podjechać pod górkę, mijam zamkniętą restaurację i zaczynam dłuuugi zjazd. Jednocześnie z lekkim niepokojem spoglądam na niebo, które od północy przybrało ciemne barwy, jakby nadchodziła chmura burzowo-deszczowa.


Spoglądam w bok wypatrując skrętu do jeszcze jednej granicznej wioski. Szukam go, szukam i tak... dojeżdżam z powrotem do Beli Crkvi! Okazało się, że interesująca mnie droga była niewielką pylistą szutrówką przez pola, takich tutaj wiele, więc zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że to ona! Patrząc na wieże cerkwi na cmentarzu, którą oglądałem kilka godzin wcześniej, zastanawiam się, czy nie olać wszystkiego i po prostu wrócić na kemping. Bolą mnie kolana, bolą mnie ręce od ciągłego szarpania za rączki a rower zaczął coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa, lecz jednak zew przygody wygrywa i ruszam do owej wioski główną arterią, nadkładając ponad sześć kilometrów. Gdy widzę tabliczkę rozpoczynającą Kusić (Кусић, Kusics) jednocześnie mam wszystkiego dość, ale i jestem z siebie dumny.


Kusić jest większą mieściną, bo liczy ponad tysiąc mieszkańców, choć to i tak o ponad połowę mniej niż przed wiekiem. Ponad osiemdziesiąt procent stanowią Serbowie, jest też kilkunastoprocentowa grupa Cyganów, których domy mijam na samym początku.


Zaglądam pod cerkiew, ale ta ma zamkniętą nawet bramę. Przez chwilę waham się nad sklepem przy którym urzęduje kilku żulików, jednak zwalczam tę pokusę i ruszam dalej ulicą Marszałka Tito, na której kończy się asfalt. Zamiast niego trafiam na studnię stojącą pośrodku duktu. 


Cmentarz wiejski to jeden z takich serbskich końców świata. Szutrówka za płotem prowadzi do posterunku pograniczników, ale ja skręcam w prawo.


Wkrótce widzę pierwsze słupki graniczne. 


Granica z Rumunią biegnie tutaj dziwnie, bowiem szeroką łąką, ale... zygzakami. Podejrzewam, iż przy podziale Banatu w latach 20. ubiegłego wieku ustanowiono ją na rzece Nera, lecz ta później zmieniła swoje koryto. W efekcie rzeka płynie sobie kawałek niżej na południe, a granica wywija zawijasy na pastwisku.



Dosłownie na pastwisku, bowiem na trawie pasą się setki owiec. Jest również sklecony z byle czego szałas, już po rumuńskiej stronie. Na pewno używają go obywatele Serbii, jeden z nich idzie w moją stronę z psami i rowerem, przechodzi sobie spokojnie granicę i wchodzi na wał, którym jadę. Łąka jest w większości rumuńska, lecz od Rumunii nie dostaniemy się na nią suchą stopą, więc Serbowie wykorzystają sytuację i trzymają na niej swoje zwierzęta. Ciekawe, czy mają na to zgodę Rumunów czy na łapu capu? Myślę, że jednak musiały być na to odpowiednie zgody, bo szałas to konstrukcja stała i raczej nikt by nie ryzykował, że przez całe miesiące będzie tam mieszkał na nielegalu, nawet Cyganie; mogłaby by wybuchnąć afera międzynarodowa. Chociaż, może się mylę... Serbowie też mają swoje enklawy na drugim brzegu Nery, ale są to przeważnie tereny leśne.



Kusiło mnie, aby też przejść za słupek, najbliższy jest kilka metrów ode mnie. Powstrzymałem się jednak, bo co uchodzi miejscowym to niekoniecznie turystom z zagranicy. Co prawda nigdy przy Beli Crkvi nie widziałem straży granicznej, lecz po co niepotrzebnie kusić licho? Żałowałem tylko, że nie skorzystałem z rumuńskiego zasięgu i nie zadzwoniłem do domu po unijnych stawkach 😏.


Białe niskie słupki noszą daty z lat 50. i zawierają literki PC (Република Србија), są to więc znaki serbskie. Czy zatem szare wysokie słupki należą do Rumunów, czy może oznaczają dokładny przebieg granicy, a rumuńskich tu w ogóle nie ma?


Kucić ma takie położenie, że bliżej mu do rumuńskich osad, niż do serbskich. Za drzewami widać wieżę monastyru przy wiosce Zlatița (serb. Златица, węg. Néraaranyos). Oddalony jest o około pół kilometra, natomiast do Beli Crkvi mamy stąd kilometrów pięć. Zlatița to typowa wymieszana narodowościowa miejscowość Banatu: w czasach Austro-Węgier najwięcej było tam Serbów, nieco mniej Rumunów i jeszcze Czesi. Dziś Rumunii są najliczniejsi, ale Serbów nadal mieszka dużo i do tego jeszcze setka potomków kolonistów znad Wełtawy, którzy posiadają swój katolicki kościół św. Wacława.


Ciekawe, czy tu też nie można fotografować ziem sąsiedniego kraju jak w niektórych polskich województwach?


Niedokończony most na potoku (?) Jaruga, oddzielającym mnie od Kusića.


Granica się oddala, a na łąkach zamiast owiec pojawiają się całe tabuny śmieci. Musieli je wywozić masowo!


Jadę na zachód ziemnymi drogami, totalnie na wyczucie, od pewnego momentu nie jestem już pewien, czy to dobry kierunek. Przecinam lasy, mijam jeziorko. Na skraju pola trafiam na wieżę obserwacyjną, taką samą jaką widziałem obok Kruščicy. Ceglana konstrukcja, z otworami strzelniczymi pośrodku. Stawiam, że to koniec lat 40. lub następna dekada ubiegłego wieku, kiedy to Tito miał na pieńku ze Stalinem.


Dojeżdżam do asfaltu i wreszcie wiem, gdzie jestem. Zaglądam jeszcze nad Nerę, która tym razem na pewnym odcinku w całości jest serbska. Znajduje się tam nieoficjalne kąpielisko, więc spotykam sporo osób i samochodów, niektórzy siedzący w wodzie mi machają 😏.


Znad Nery już tylko kilka kilometrów do Beli Crkvi. Znowu udaje mi się zobaczyć nowe zakątki...


...lecz w głowie mam tylko wizję czegoś zimnego do picia! I nagle, jak w jakiejś bajce, pojawia się bar. Prawdziwa spelunka i to na drodze do kempingu! W ogródku siedzi tylko właściciel, ogląda telewizję i wytrwale poluje na muchy. Wieczorem pewnie lokal się zapełni. Zziajany zamawiam piwo i colę.
- Piwo i cola? - dziwi się chłop. To prawie jakby w Czechach zamówić piwo z sokiem. Wypijam prawie duszkiem, lekko stawia mnie na nogi. Na ekranie telewizora pojawia się gębą prezydenta Serbii, lecz barman szybko z niesmakiem zmienia kanał.


Na kemping wracam wymiętoszony jak stary płaszcz! Miało być trzydzieści pięć kilometrów, a wyszło ponad pięćdziesiąt. Kolejny dzień przeznaczam na relaks i taplanie się w jeziorze!


Jak już wspominałem: kemping w Beli Crkvi jest fajny. Główną klientelą są Serbowie, chociaż zdarzają się bardziej egzotyczni goście - w tym roku był to młody chłopak o hebanowej skórze. Z dziećmi mówił po serbsku, ale z mamą po angielsku. Z międzynarodowego towarzystwa są Brytyjczycy, których terenówkę oblepiono pamiątkami z większości Europy. Jest kamper rumuński, słoweński i niemiecki (obsada tego ostatniego zawsze tkwi w tej samej pozycji, nawet się zastanawiałem, czy żyją). Są dwie Francuzki na rowerach. I Czesi w namiocie na jedną noc. A także Bośniacy. Nikt z nich nie rzuca się w oczy, bo prawie cały czas siedzą przy laptopach. My po raz trzeci śpimy w przyczepie rodem z Holandii. Właściciel kempingu był na tyle miły, że zarezerwowaną zamienił na lepszą, z zadaszonym wejściem. Leżaki musiałem samemu ukraść z plaży 😏.


Kolejny plus to względny spokój. Na sąsiednim kempingu cały czas hałasuje muzyka, którą czasami słychać przez jezioro, choć na ich plaży prawie nikt się nie kąpie. Dochodzą też stamtąd dziwne piski, jakby godzinami zarzynano prosiaka. Z szosy dobiega warkot ścigających się motocykli, a za płotem na polach... ścigają się traktory. Nasz kemping Oaza wydaje się enklawą zawieszoną w lenistwie i braku pośpiechu.


Jedynym prawdziwym minusem jest odległość od gastronomii. Najbliższa znajduje się nad głównym z belocrkvińskich jezior, czyli dwa i pół kilometra od kempingu. Niby niedużo, ale w dwie strony robi już się pięć. Rok temu stołowaliśmy się tam w jednej z knajpek na wolnym powietrzu, lecz tym razem dzieje się tam coś złego... Beach bary pozamykane na głucho albo polikwidowane. A "nasz" lokal wraz z sąsiednim obklejony taśmami z groźnymi napisami. Sanepid? A może skarbówka, bo otaśmowano również lodówki z piwem! Ruszyliśmy w stronę centrum Beli Crkvi, potem jednak stwierdziliśmy, że to za daleko i wróciliśmy na kemping. Błąd - zaledwie kilkaset metrów dalej była spelunka, którą odkryłem kolejnego dnia na rowerze. Pierwszego wieczoru na kolację były zatem chipsy i wino.
Na drugi dzień zdecydowaliśmy się skorzystać z jedynej restauracji przy głównym jeziorze. To dziwny obiekt. Zawsze jest tam pusto, zawsze! Jedzenie nawet akceptowalne, ale ciągle mam wrażenie, że przeszkadzamy obsłudze. Tak było i tym razem, ale po posprzątaniu stołu z okruszków kolację spożyliśmy. Inni mieli mniej szczęścia, kelner udawał, że ich nie widzi. A potem... spelunka. Pełna, sami faceci. Zamawiam piwo (150 dinarów) i rakiję (100 dinarów) i znowu faux pas, bo bez wody do popicia 😏. Niektórzy zerkają na telewizor, gdzie Partizan Belgrad grał w Lublinie z Dynamem Kijów. Ciekawie wyglądali serbscy Murzyni z cyrylicą na koszulkach. Partizanowi nie pomogli, Dynamo wygrało 6-2.
Trzeciego dnia, tego przeznaczonego na relaks, zdecydowałem się ponownie wypożyczyć rowery. Mój rozpadający się po długiej wyprawie, a dla Teresy jakiś z powietrzem w oponach, który jako tako jeździł. Postanowiliśmy poszukać jedzenia gdzieś dalej na mieście, ale najpierw chciałem pokazać Teresie cmentarz prawosławny. Po drodze... dopadł nas deszcz. Intensywny, ale ciepły. Jak się potem okazało - jedyny w czasie całego wyjazdu. Początek przeczekaliśmy pod jednym domem, gdzie mizialiśmy kota. Resztę pod drzewami na cmentarzu, gdzie mijało nas kilka starszych kobiet w czarnych ubraniach. Deszcz wkrótce ustał, ale było widać, że nad górami przechodzi burza z wyładowaniami.



Powietrze zaczęło parować, kręciło w nosie. Znowu oglądam groby. Znalazłem pojedyncze z napisami po rumuńsku, jest też jeden z sierpem i młotem. Koledzy z forum austro-węgierskiego zidentyfikowali mi generała majora Alexandra Milenkovića: był artylerzystą, przez pewien czas dowodził m.in. regimentem artylerii z Lwowa. Po śmierci zażyczył sobie kremacji (był prawosławnym), ale w państwie Habsburgów nie było ani jednego krematorium, kościół katolicki zabraniał spopielania. Zwłoki przewieziono z Grazu do Monachium, a potem - jako prochy - do Weißkirchen. Podejrzewam, że Milenković może być najwyższym stopniem Serbem służącym pod banderą Franciszka Józefa.


Niedaleko głównej drogi znajdujemy bar, gdzie stołują się miejscowi. Bałkański fast food. Za niecałe pięćdziesiąt złotych dostaliśmy gurmańską pljeskavicę (z kaszkawałem i boczkiem), banjalucki ćevapi (grubszy niż standardowy), chleb i trzy piwa. Smakowało obłędnie, a jeszcze przyplątał się słodki kociak, którego miejscowy karmili surowym mięsem.



Główna droga, jak zwykle w letni wieczór, jest zamknięta dla samochodów. Grupka panów urządza sobie małą imprezkę na schodkach. Przejeżdżający samochód z rumuńskimi rejestracjami macha wesoło w ich kierunku.


Powoli zaczyna się ściemniać. Na jednej z ulic dostrzegam tabliczkę z nazwą Wendelini Gasse i towarzystwa ubezpieczeniowego Dunav. Pamiątka po niemieckiej przeszłości miasta.


Graffiti, którym wysmarowana jest cała Serbia, Czarnogóra i pół Bośni. Kad se vojska na Kosovo vrati... to wyjedzie stamtąd w trumnach - tak sobie dopowiedziałem.


W spelunce właściciel już nas poznaje.
- Piwo i rakii... Bez wody - kiwa głową, zanim zdążyłem się odezwać.
Dziś jest nawet kilka pań, wielki pies chcący się bawić i listonosz. A w tv znowu mecz, lecz tym razem eliminacje olimpijskie, bo zbliżał się Paryż. Znów Ukraińcy, tym razem przegrali z Irakiem. Mężczyźni nie udający kobiet.


Pędząc w ciemnościach po wyjeździe z miasta wymyślam, żeby zajrzeć jeszcze na skraj Vračev Gaju (Врачев Гај, Vracsevgáj), wioski położonej kawałek za kempingiem. Miejscowość jednak śpi, nie widać tam życia, za to wracając na kemping spotykamy... przejechanego borsuka.



Ostatni wieczór w Wojwodinie. Kemping szybko kładzie się spać lub do laptopów. O dwudziestej trzeciej tylko pojedynczy wędkarze siedzą nad wodą. 


Do tej pory Bela Crkva była na końcu bałkańskiej przygody, w tym roku prawie na początku, bo jutro jedziemy dalej na południe. Za Dunaj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz