czwartek, 2 lutego 2023

"Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - przez serbską prowincję od Dunaju do Rabe.

Wojwodina, mój ulubiony region Serbii. Żyzne gleby i zaawansowane rolnictwo sprawiły, że był spichlerzem Jugosławii, a dziś współczesnego okrojonego państwa. To jednocześnie najbogatsza i najbardziej europejska prowincja, choć nie to mnie przyciąga, lecz słynna wielokulturowość: szacuje się, że mieszkają tu przedstawiciele dwudziestu sześciu grup etnicznych, sześć języków uznawanych jest za urzędowe na całym terenie plus doliczyć trzeba te używane lokalnie. 
Wojwodina wyróżnia się również pod względem rzeźby terenu - w przeciwieństwie do reszty kraju jest to obszar nizinny, z wyjątkiem dwóch niewielkich pasm górskich po bokach. "Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - takie sobie ukułem hasło w głowie. Chociaż teraz dziewczyny szybciej dojrzewają, więc może to już nieaktualne...

Wojwodińskie miejscowości to nie tylko mieszanka kulturowa, ale architektoniczno-historyczna: zabudowa habsburska płynnie miesza się z socjalistyczną. Misz-masz dotyczy również drogowskazów: niebieskie pochodzą jeszcze z nieboszczki Jugosławii. Co charakterystyczne, na tych starych znakach praktycznie nie używało się cyrylicy, a dla odmiany tabliczka z nazwą ulicy nie ma wersji łacińskiej.


Po przekroczeniu Dunaju w Smederevie pierwsze miasto na wojwodińskim brzegu (a jednocześnie w Banacie) to Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin). Na witaczach, podobnie jak w setkach miejscowości Wojwodiny, pojawia się kilka języków - w tym przypadku oprócz serbskiej cyrylicy także węgierski i rumuński. Te dwie niesłowiańskie nacje liczą po kilka procent mieszkańców, natomiast kiedyś drugą pod względem wielkości narodowością byli Niemcy (Kubin, Temeschkubin).


Potem głównie pustki i o osiemnastej zajeżdżamy na kemping pod Belą Crkvą. Znam go doskonale, nocowałem tu już dwa razy, choć zawsze na jedną noc, lecz tym razem postanowiłem to zmienić. Kemping jest bardzo sympatyczny, przebywają tu głównie Serbowie lub inni Jugosłowianie, brak turystycznej międzynarodówki. Jego główną zaletą to położenie nad dawnym wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.




Drugi kemping po drugiej stronie zatoki, ale te rzędy leżaków wygląda tak jakoś zbyt nowocześnie.


Na kempingu można rozbić namiot, lecz największą popularnością cieszą się stare przyczepy kempingowe zaparkowane tu na stałe. 


Wiedziony lenistwem postanowiłem w lipcu 2022 roku także zarezerwować sobie nocleg pod dachem - najtańszą opcją był mały drewniany domek ze skośnym dachem; koszt to dwadzieścia euro za noc. Dużo to czy mało? Ciut więcej niż jakbym nie dokonał rezerwacji przez internet, ale wtedy najprawdopodobniej nie byłoby już niczego wolnego. Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka - domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą, czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę 😏.
 

 
Fachowe podpieranie okna 😛.
 

Co ciekawe, w cenę przyczepy nie jest wliczony postój samochodu, więc albo trzeba dodatkowo dopłacić, albo po rozpakowaniu wywieźć go na parking za bramą. Szybko dodałem cyferki i wyszło, że wolę te pieniądze przeznaczyć na piwo, więc wyjechałem 😛.

Kemping pełen jest zieleni. Przy recepcji, w której wzięto mnie za Słowaka, można kupić zimne napoje (także te z procentami), rano zaś chodzi kobieta ze świeżymi przekąskami. Przygotowano miejsca na ognisko, można rozpalić coś sobie samemu. Ogólnie czuję się tu bardzo swojsko.




Okolica to liczne pola słoneczników, a na horyzoncie za kapliczką zielenią się rumuńskie góry (granica oddalona jest w linii prostej o nieco ponad dwa kilometry).


Jezioro przy kempingach nie jest jedyne - w sumie znajdziemy pod Belą Crkvą sześć dużych zbiorników i kilka mniejszych. Belocrkvanska jezera są głównym magnesem przyciągającym turystów do miasta. Wszystkie zbiorniki są dziełem człowieka - wydobycie żwiru rozpoczęto w 1904 roku, początkowo ręcznie, następnie przy pomocy zwierząt, ostatecznie transportu kolejowego. Za komuny proces ten przybrał skalę przemysłową i wówczas powstała większość jezior. Słyną one z bardzo czystej wody i są popularne nie tylko wśród miłośników wypoczynku czy kąpieli, ale również u wędkarzy - w latach 50. złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów. 
"Nasze" kąpielisko nosi nazwę Vračevgajsko jezero, ale w ciągu pobytu zerknąłem i na kilka innych: Malo jezero ma zarośnięte brzegi, Novo jezero nadal służy częściowo do pobierania żwiru, natomiast Glavno jezero, jako położone najbliżej miasta, jest najbardziej zagospodarowane - posiada kilka plaż, a na brzegach wyrastają knajpy.




Lokal, a właściwie jego brak, to największy minus kempingu. Najbliższe lokale znajdują się właśnie nad Głównym Jeziorem, czyli dwa kilometry od bramy wyjściowej. Z jednej strony to przyjemny spacer na i z posiłku, ale z drugiej, czasem gdy człowiek jest zmachany, to mu się nie chce.
- Tylko nie wybierajcie restauracji przy samym jeziorze - ostrzegali na kempingu. Korzystałem już z ich usług, nie było jakoś źle, ale też bez szału. Pierwszego wieczoru zmęczenie zwyciężyło i jednak postanowiliśmy usiąść właśnie tam. Cechą charakterystyczną są pustki - w tygodniu mało kto się tam stołuje.
- Macie menu po angielsku? - pytam znudzonego kelnera.
- Nieee, tylko tłumaczenie na rumuński.
Oczywiście, że mieli. Lubię taką dobrze zorientowaną obsługę. Ćevapčići z grillowaną papryką było całkiem smaczne.


Kolejnego wieczoru uderzamy dalej, na deptak, pomiędzy ludzi, gdzie zaprasza kilka lokali bez członu "restauracja" w nazwie. Są to mniejsze lub większe bufety, mięso smaży się na oczach klientów. I to jest strzał w dziesiątkę - smacznie, klimatycznie i ciut taniej.


Dzień odpoczynku od jazdy samochodem postanowiłem poświęcić na wycieczkę rowerową po okolicy, na co od dawna miałem ochotę. Koło wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.

Najpierw ruszam w kierunku miasta - na rogatkach widnieje nazwa w języku serbskim (Бела Црква), węgierskim (Fehértemplom), rumuńskim (Biserica Albă) i czeskim (Bílý kostel). To pewna zmiana w porównaniu z poprzednią wizytą - wtedy zamiast wersji czeskiej była serbska po łacinie.


Historia miejscowości jest stosunkowo krótka. Co prawda średniowieczne źródła węgierskie wspominają wieś o podobnej nazwie, co obecna ("biały kościół"), ale zniszczyli ją Turcy, natomiast współczesne miasto założyli w 1717 roku koloniści z Rzeszy (Weißkirchen). Po przepędzeniu Osmanów Habsburgowie sprowadzali na wyludnione tereny ludzi z połowy Europy; z samych Niemiec przybyło ponad sto tysięcy osób. Potem pojawili się tu osadnicy rumuńscy i serbscy oraz inni, ale aż do 1945 roku najliczniejszą grupą w mieście byli ludzie mówiący po niemiecku, choć już w okręgu dominowali Serbowie. Dziś pierwszą niesłowiańską grupą etniczną są Rumuni, do tego kilkuset Cyganów i Węgrów.

A wracając do dnia dzisiejszego - obok jednego z jezior stoją szkielety... helikopterów. Wyglądają jak plac zabaw.


Pociągi dotarły do miasta w latach 50. XIX wieku i jest to najstarsza linia kolejowa na terenie dzisiejszej Serbii, choć większość z tego odcinka znajduje się obecnie w Rumunii. To, co pozostało u Serbów jest jedynie smutnym śladem przeszłości - dworzec opuszczony, perony i tory zarośnięte, więc prawdopodobnie od dawna nie jeżdżą tu nawet towarówki. Choć tak rachując na chłopski rozum - tutejszy dworzec jest najstarszym w całym kraju, nawet jeśli ten budynek powstał później.



Na starej pocztówce można zobaczyć, jak to wyglądało w czasach świetności:


Austro-Węgry to najlepszy okres gospodarczy: Bela Crkva była siedzibą zakładów jedwabniczych, spożywczych, działała wytwórnia wody sodowej, cegielnia, żwirownie i młyny. Ważną rolę pełniło rolnictwo i sadownictwo, a najważniejszą winiarstwo! Większość ludności tego rejonu zajmowała się produkcją wina; na początku ubiegłego stulecia założono wokół miasta mnóstwo winnic, które przeważnie zostały wycięte po II wojnie światowej, gdy wypędzanych Niemców zastąpili emigranci z różnych stron Jugosławii.
Za czasów komunizmu Bela Crkva podupadła. Co prawda Tito utworzył tu ośrodek szkolenia kierowców Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wielkie koszary, ale z powodu peryferyjnego położenia, zamkniętych granic i złego zarządzania miejscowość mocno zbiedniała. Swoje dołożyły takie międzynarodowe sankcje za czasów rządów Miloševića i obecnie to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Wojwodiny.
 

 
Zaglądam do parku miejskiego. Założono go w 1850 roku w miejscu dawnych koszar piechoty. Do militaryzmu nawiązuje pomnik gieroja z rurą w ręku, na której zawieszono chorągiewkę.


Budynek sądu z tablicami w językach urzędowych gminy. Ciekawostka, że po czesku nazwa miasta jest w wersji zbliżonej do serbskiej ("Bila Crkva"), a więc formę "Bílý kostel" dopuszczono niedawno.


Wbrew tej nazwie (i wbrew temu, co czasem wypisują w internetach) w miejscowości nie ma charakterystycznego białego kościoła. Świątyń natomiast jest kilka  (konkretnie cztery) i są dowodem na wielokulturowość miejscowości. Swoje cerkwie mają Rumuni i Serbowie. Osobna mała cerkiew należy do Rosjan, którzy przybyli w te rejony po rewolucji październikowej - Bela Crkva stała się jednym z większych skupisk "białej" emigracji w Jugosławii, przeniosły się tutaj całe rodziny, a nawet szkoły, w tym wojskowe. Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego św. Anny.


Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed armią z czerwoną gwiazdą uciekali.


Wdrapuję się na pobliskie wzgórze - prowadzi na nie sto dwadzieścia schodów, więc zostawiam rower przy jednej z lamp i liczę, że nikt go nie ukradnie.
Na szczycie wzgórza znajdują się trzy drewniane krzyże, symbolizując mękę Chrystusa. Niemieccy osadnicy ustawili pierwsze pod koniec 18. stulecia, teraz jednak miejsce to ma nieco inny charakter, ponieważ w tle wybudowano memoriał poświęcony setce osób rozstrzelanych w 1943 roku - jak mniemam Niemcy potraktowali tak Serbów. Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj być.


Napis z nazwą miejscowości - ileż to już takich widziałem w czasie tego wyjazdu? 


Przede wszystkim przylazłem tu, aby zobaczyć panoramę okolicy - pode mną dachy miasta, są wieże kościoła katolickiego (po lewej) i cerkwi rumuńskiej (po prawej), a góry w tle to już Rumunia.


Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej skórze. Raczej jednak Bela Crkva chyba nie ma osobnej dzielnicy cygańskiej.



Zerkam na ściany budynków. Numeracja może pamiętać jeszcze Austro-Węgry, a na pewno Królestwo Jugosławii. Jug Bogdan to mityczny bohater z bitwy na Kosowym Polu. Natomiast sprejem wykonano skrót serbskiej dewizy narodowej: Samo sloga Srbina spasava (Само слога Србина спасава) - Tylko jedność ocali Serbów! Cztery litery S wpisane w krzyż tworzą kombinację zwaną "krzyżem serbskim", obecnym w herbie państwa i cerkwi prawosławnej. Nie wiem tylko, co oznaczają dołączone P i kolejne S albo O(?).


Na przedmieściach szczególnie dużo pojawia się traktorów, oczywiście wszystkie w kolorze czerwonym.


Znów nie mogę powstrzymać się przed skomentowaniem tablic wjazdowych. W tej pierwszej nazw jest pięć, gdyż pojawiała się - jako druga - serbska w wersji łacińskiej, której zabrakło na drodze od strony kempingu. Widać, że drogowcy są tu tak samo konsekwentni i inteligentni jak u nas. W tej drugiej nie ma za to odmiany rumuńskiej, ale - o ile dobrze pamiętam - kilka lat temu była tylko po serbsku, wiec wszystkie są nowe.



Crvena Crkva (Црвена Црква, Vöröstemplom, Červený Kostel, Rothkirchen) to średniej wielkości wioska, nijak mająca się do swojej większej "białej" siostry, choć ponoć jest od niej starsza. Zawsze była to zamieszkała głównie przez Serbów, istnieje więc tu tylko jedna cerkiew - z 1912 roku i faktycznie sporo na niej koloru czerwonego.


Drogowskaz wskazuje trasę do niewielkiej wioseczki, zasiedlonej głównie przez Czechów - jedynej takiej w Wojwodinie i w całej Serbii. To przez Češko Selo czeski jest jednym z języków urzędowych w gminie i to również jedyny taki przypadek - są jednak liczne gminy z urzędowym słowackim. Czeska osada była w jednym z planów na rowerową wycieczkę, ale odpuściłem, bo wymagałoby to zbyt długiej trasy - zostawiam ją na następny raz.


Skręcam w lewo i przecinam Vračev Gaj, do którego jeszcze wrócę. Co jakiś czas mijam znaki międzynarodowej trasy rowerowej biegnącej - w przybliżeniu - wzdłuż Dunaju (Donauradweg).


Na obrzeżach niszczeje opuszczona stacja benzynowa. Kurczę, napiłbym się przy niej zimnego piwa, bo mimo, że niebo jest zachmurzone, to temperatura zrobiła się mocno dokuczliwa. Kilka kilometrów dalej wśród zbóż dostrzegam zabudowę samotnego gospodarstwa, z którego dochodzi ujadanie psów.



Choć Wojwodina przeważnie jest płaska, to czasem zdarzy się jakiś podjazd i wtedy momentalnie czuję, że mam dość.


Przede mną kanał D. T. D., czyli Dunaj - Cisa - Dunaj (Dunav - Tisa - Dunav). Stara droga wodna, której budowę rozpoczęto jeszcze za rządów Franciszka II/I, kończono za Franciszka Józefa, a modernizowano za Tito. 


Długość wszystkich przekopanych odcinków wynosi prawie tysiąc kilometrów.


Pięć kilometrów dzielących mnie od Dunaju przejadę po wałach przeciwpowodziowych, tak jak nakazuje trasa rowerowa. Po kanale ciągle coś pływa, na wałach pasą się krowy i... kruki. Niektórzy używają go także jako działki wypoczynkowej.







Wreszcie pojawiają się nieliczne zabudowania Starej Palanki (Стара Паланка). Administracyjnie to część Banatskiej Palanki (Банатска Паланка, Palánk) i służy głównie jako przystań promowa podczas przeprawy przez Dunaj. Wielką rzekę widać w tle, gdy zaczyna skręcać na południe i tworzyć granicę z Rumunią, natomiast bliżej mnie cumują dziesiątki łódek, przeważnie niebieskich.



Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że na razie dość pedałowania! Zachodzę do knajpy nad samą wodą i zamawiam zimne piwo. Siedzę, chłonę chwilę, przysłuchuję się rozmowom nielicznych klientów i obserwuję przepływające łódki. Jest pięknie! Wkrótce dołącza do mnie młody rudy kotek, który z niespożytą energią atakuje plecak i kończyny 😏.



- Kota możesz zabrać za darmo - mruga mi kelner, gdy płacę rachunek. Przyznaję, przez chwilę mnie korciła ta myśl.

Wskakuję na rower i prę wzdłuż Dunaju, lecz tylko na chwilę.


Wyblakła tablica ze ogólnosłowiańskimi barwami informuje do kogo należy ten brzeg - pomyłki zapewne zdarzają się często, gdyż kawałek dalej do Dunaju wpływa rzeka Nera (Нера), która w przybliżeniu będzie stanowić granicę serbsko-rumuńską przez kolejne kilkanaście kilometrów.


Piszę w "przybliżeniu", gdyż i na mapie i w terenie widać, że czasem rumuńskie terytorium wchodzi na serbską stronę i wtedy granica zamiast biec rzeką, to wytyczona jest lądem. To efekt zmian koryta Nery - w przeszłości musiała mieć trochę inny przebieg i granica nadal się do niego stosuje. Być może to także efekt budowy ogromnej zapory na Dunaju (Żelazne Wrota), przez co zmienił on mocno swoje oblicze na niektórych odcinkach. Dodatkowo przeczytałem, że cała obecna delta Nery ukształtowała się dopiero po ukończeniu Żelaznych Wrót - z jednej strony powstało miejsce schronienia ptactwa, a z drugiej spływają tu śmieci z górnego biegu Dunaju i powodują katastrofę ekologiczną. Na szczęście z mojej perspektywy tego nie widać - mijam niskie słupki graniczne umieszczone na umocnionej skarpie. Dostrzegam na nich datę "1980", a więc musiano je położyć właśnie wtedy.


Opuszczona (chyba) wieża strażnicza. Nie zauważam, że mam brudny obiektyw, więc wiele zdjęć posiada tłustą plamę!


A tu słupek sterczy po lewej stronie ścieżki. Czy to oznacza, że jestem już w Rumunii?


Ciężko stwierdzić. Słupki umieszczono rzadziej niż na np. na granicy Polski z Czechami i Słowacją. Nie mają narysowanego dokładnego przebiegu, a ten na mapach trochę się różni między sobą: według google Rumunia "wchodzi" na serbski brzeg czterokrotnie i na odległość nawet kilkuset metrów, co najmniej raz zahacza również o moją ścieżkę. Według openstreet.map i mapy.cz to tylko dwa "wejścia", na dodatek niewielkie i do ścieżki się nie zbliżają. Osobiście wybieram opcję googlowską, bo nawet na własne oczy widzę, jak białe słupki są wśród traw, uzupełniają je czasem zapory przeciwczołgowe ("zęby smoka"), zatem lasek po prawej ewidentnie musi być już rumuński. W każdym razie nie ryzykuję przechodzenia na drugą stronę.



Rumuńskich słupków nie widać. Ciekawe jak jest na drugim brzegu, gdzie również Serbia ma swoje enklawy nadrzeczne? Podobna sytuacja, tyle, że na znacznie większą skalę, występuje na granicy serbsko-chorwackiej i tam jest przyczyną nierozwiązanego problemu międzynarodowego, a tutaj chyba nikomu to nie przeszkadza.


Gdzieś tutaj biegła wspomniana linia kolejowa, pierwsza w dzisiejszej Serbii - kierowała się na południe, przekraczała mostem Nerę i wpadała w dzisiejszą Rumunię. Zamknięto ją w 1952 roku i nie pozostał po niej prawie żaden ślad - prawie, bo ta część drogi to prawdopodobnie dawny kolejowy nasyp, może coś wspólnego ma z nią niewielki napotkany schron. 


Z racji zakrzaczenia niewiele widziałem rumuńskiej ziemi, więc dorzucam obrazek z innego miejsca - zza drzew przebija się cerkiew w Câmpia (serb. Lugovet, Луговет, węg. Néramező, niem. Langenfeld). 


Żeby było zabawnie, w tej rumuńskiej miejscowości przeważają... Serbowie 😛. Granicę w Banacie (wschodnia część Wojwodiny to zachodni Banat 😏) ciężko było wyznaczyć, bo ludność była pomieszana. W okresie międzywojennym Jugosławia i Rumunia wymieniły się szeregiem miejscowości, ale w tym rejonie co najmniej kilka wiosek serbskojęzycznych pozostało pod władzą Bukaresztu.

Wracam, jak już zapowiedziałem, do Vračev Gaju (Врачев Гај, Varázsliget). Tablice, podobnie jak kilka innych w okolicy, ozdobili lokalni genetyczni patrioci. Zdaje się, że chcieli zamazać także dolną nazwę, ale zorientowali się, że to po serbsku 😛.


Podobnie jak w przypadku Crvenej Crkvi także i tu zawsze mieszkali przede wszystkim Serbowie, nie było więc potrzeby wznosić kilku świątyń. Wystarczyła jedna cerkiew - wybudowano ją w 1854 roku, poprzednia spłonęła w czasie powstania węgierskiego. Według węgierskiej Wikipedii spalili ją sami Serbowie, uciekający przed madziarskim wojskiem (Serbowie wspomagali wówczas Habsburgów).

Przy głównej ulicy stoi dużo wiekowych domów, niestety - wiele z nich przedstawia dość smutny obraz, aczkolwiek nawet te mocno rozsypujące się są przeważnie zasiedlone.




Nie lepszy stan przedstawia pomalowana na zielono filia urzędu miejskiego - choć tablice w czterech językach nadal wiszą na ścianie, to raczej od dawna nie przyjmują w środku obywateli. Na trawniku oglądam popiersie lokalnego komunistycznego bohatera.



Największym rozczarowaniem jest brak knajpy! Jedną zamknięto już dawno, w drugiej trwa remont. Skandal! Nie mając wyboru kupuję piwo w sklepie i siadam na ławeczce - w cieniu, bo akurat słońce zaczęło mocno przygrzewać.


Na sam koniec zaglądam jeszcze w Belej Cerkvi na teren albo dawnego poligonu albo zakładów przemysłowych, a może jednego i drugiego w różnych okresach. Wśród krzaków znalazłem kilka betonowych konstrukcji niewiadomego przeznaczenia.


I tym samym moja wycieczka rowerowa dobiegła końca. W ogóle jestem bardzo zadowolony z wizyty w Belej Cerkvi, bo udało się połączyć odpoczynek ze zwiedzaniem, ale mam już plan na kolejne rajdy po okolicy.

Po dwóch nocach przyszedł czas na opuszczenie kempingu - udajemy się do Węgier, więc trzeba przejechać przez sporą część Wojwodiny. Ja najchętniej przeznaczyłbym na taką podróż cały dzień albo i dwa, bo wszędzie znajdę coś ciekawego, lecz nie ma tak dobrze. Musi wystarczyć kilka godzin. Mimo to aparat czuwa - na zdjęciu poniżej opuszczony przejazd kolejowy na północ od miasta. 


Przecinam wiele miejscowości, głównie wiosek, choć zazwyczaj dość rozległych. Na poboczach czai się sporo policji, ale niewiele rzadziej pojawiają się traktory, których kierowcy z zapałem koszą... no właśnie nie wiem co, bo na poboczach prawie nie ma trawy.


W Sečanj (Сечањ, Torontálszécsány) spotykam kolejną instragramową nazwę miejscowości. Równoważy ją kapliczka.


Znowu nie udało mi się zwiedzić Zrenjanina (Зрењанин, Nagybecskerek), trzeciego największego miasta Wojwodiny, a pierwszego pod tym względem w serbskim Banacie. Robimy tu tylko ostatnie zakupy.


Tereny za Zrenjaninem to dla mnie terra incognita, bo zawsze jeździłem w innym kierunku. Musze je kiedyś spenetrować dokładniej, a nie tylko na przypadkowego chybcika. 

Pomnik wojenny w Melenci (Меленци; Melence). A za wioską opuszczony młyn, ponoć jeden z dwóch ostatnich w Banacie.



Zaangażowana bryła w Bašaid (Башаид, Basahíd). Facet ubrany jest w pelerynę niczym Superman. Chyba nieprzypadkowo ustawiono go naprzeciwko cerkwi.



Pomników nigdy dość, więc tym razem Iđoš (Иђош; Tiszahegyes). Czyżby walczyli snopami zboża?


Znaleźliśmy się w północno-wschodniej części Wojwodiny. Tutaj węgierska mniejszość często staje się większością. Jednocześnie to region biedniejszy nawet niż okolice Belej Cerkvi, co widać w miejscowościach, a także w pozostałościach po nieistniejącym przemyśle.


Čoka (Чока, Csóka) jest pierwszym miastem z węgierską większością. Na głównym skrzyżowaniu skręcam źle i dzięki temu mogę zobaczyć opuszczony pałac. Pierwotnie należał do żydowskiej rodziny Lederer, a niby w czasie II wojny światowej do Goeringa.


Novi Kneževac (Нови Кнежевац, Törökkanizsa, Neu-Kanischa) - ostatnie miasto przed granicą.
 
 
Spalone słońcem tereny przypominają pusztę. 



Trzy końcowe serbskie wioski, wciśnięte pomiędzy granice Rumunii i Węgier, wyglądają najgorzej - to Banatsko Aranđelovo (Банатско Аранђелово, Oroszlámos), Majdan (Мајдан, Magyarmajdány) i Rabe (Рабе,  Rábé). Dwie ostatnie zaludniają niemal wyłącznie Węgrzy, lecz nie o to chodzi - część zabudowy przypomina przejście frontu! Domy są opuszczone, sypiące się, a nawet całkowicie zniszczone!





Rabe - taka sympatyczna nazwa, ale może coś jest na rzeczy? Przecież bieszczadzkie Rabe też zniszczono i też opuszczono!


Główny powód takiego spustoszenia to położenie - osady to rzeczywiście serbski koniec świata, przez ponad wiek były odcięte od sąsiadów, a często od rodzin, odgrodzonych granicą nie do przebycia, choć często oddalone jedynie o kilka kilometrów. Dodatkowo główny ośrodek tego regionu stanowił Segedyn, który pozostał na Węgrzech. Po serbskiej stronie nie ma żadnego tak dużego miasta, a co za tym idzie odpowiedniej pracy czy szkół. Dopiero w 2019 roku w Rabe otwarto przejście graniczne z Madziarami, kończąc stulecie izolacji... a potem przyszła pandemia i na jakiś czas znowu ich zamknęła!
Życie tu nieciekawe również z racji takich obrazków:


Pomiędzy wioskami przechadzają się grupki ludzi o ciemniejszej karnacji ciągnące na północ, a przy opuszczonym gospodarstwie rozłożył się cały obóz z co najmniej setką osób. Sami mężczyźni, niemal sami młodzi. Ani chybi inżynierowie.
Nie wiem czy Serbowie nadal usłużnie podwożą migrantów pod granice unijne, ale na horyzoncie czeka na już nich słynny orbanowski płot, który w ten symboliczny sposób kończy i moją przygodę z Wojwodiną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz