Wojwodina, mój ulubiony region Serbii. Żyzne gleby i zaawansowane
rolnictwo sprawiły, że był spichlerzem Jugosławii, a dziś
współczesnego okrojonego państwa. To jednocześnie najbogatsza i najbardziej
europejska prowincja, choć nie to mnie przyciąga, lecz słynna
wielokulturowość: szacuje się, że mieszkają tu przedstawiciele dwudziestu
sześciu grup etnicznych, sześć języków uznawanych jest za urzędowe na całym
terenie plus doliczyć trzeba te używane lokalnie.
Wojwodina wyróżnia się również pod względem rzeźby terenu - w przeciwieństwie
do reszty kraju jest to obszar nizinny, z wyjątkiem dwóch niewielkich pasm
górskich po bokach. "Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - takie sobie
ukułem hasło w głowie. Chociaż teraz dziewczyny szybciej dojrzewają, więc może
to już nieaktualne...
Wojwodińskie miejscowości to nie tylko mieszanka kulturowa, ale
architektoniczno-historyczna: zabudowa habsburska płynnie miesza się z
socjalistyczną. Misz-masz dotyczy również drogowskazów: niebieskie pochodzą
jeszcze z nieboszczki Jugosławii. Co charakterystyczne, na tych starych
znakach praktycznie nie używało się cyrylicy, a dla odmiany tabliczka z nazwą
ulicy nie ma wersji łacińskiej.
Po przekroczeniu Dunaju w Smederevie pierwsze miasto na wojwodińskim brzegu (a
jednocześnie w Banacie) to Kovin (Ковин, węg. Kevevára,
rum. Cuvin). Na witaczach, podobnie jak w setkach miejscowości
Wojwodiny, pojawia się kilka języków - w tym przypadku oprócz serbskiej
cyrylicy także węgierski i rumuński. Te dwie niesłowiańskie nacje liczą po
kilka procent mieszkańców, natomiast kiedyś drugą pod względem wielkości
narodowością byli Niemcy (Kubin, Temeschkubin).
Potem głównie pustki i o osiemnastej zajeżdżamy na kemping pod
Belą Crkvą. Znam go doskonale, nocowałem tu już dwa razy, choć zawsze
na jedną noc, lecz tym razem postanowiłem to zmienić. Kemping jest bardzo
sympatyczny, przebywają tu głównie Serbowie lub inni Jugosłowianie, brak
turystycznej międzynarodówki. Jego główną zaletą to położenie nad dawnym
wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.
Drugi kemping po drugiej stronie zatoki, ale te rzędy leżaków wygląda tak
jakoś zbyt nowocześnie.
Na kempingu można rozbić namiot, lecz największą popularnością cieszą się
stare przyczepy kempingowe zaparkowane tu na stałe.
Wiedziony lenistwem postanowiłem w lipcu 2022 roku także zarezerwować sobie
nocleg pod dachem - najtańszą opcją był mały drewniany domek ze skośnym
dachem; koszt to dwadzieścia euro za noc. Dużo to czy mało? Ciut więcej niż
jakbym nie dokonał rezerwacji przez internet, ale wtedy najprawdopodobniej nie
byłoby już niczego wolnego. Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka -
domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą,
czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę 😏.
Fachowe podpieranie okna 😛.
Co ciekawe, w cenę przyczepy nie jest wliczony postój samochodu, więc albo
trzeba dodatkowo dopłacić, albo po rozpakowaniu wywieźć go na parking za
bramą. Szybko dodałem cyferki i wyszło, że wolę te pieniądze przeznaczyć na
piwo, więc wyjechałem 😛.
Kemping pełen jest zieleni. Przy recepcji, w której wzięto mnie za Słowaka, można kupić zimne napoje (także te z
procentami), rano zaś chodzi kobieta ze świeżymi przekąskami. Przygotowano
miejsca na ognisko, można rozpalić coś sobie samemu. Ogólnie
czuję się tu bardzo swojsko.
Okolica to liczne pola słoneczników, a na horyzoncie za kapliczką zielenią
się rumuńskie góry (granica oddalona jest w linii prostej o nieco ponad dwa
kilometry).
Jezioro przy kempingach nie jest jedyne - w sumie znajdziemy pod Belą Crkvą
sześć dużych zbiorników i kilka mniejszych. Belocrkvanska jezera są
głównym magnesem przyciągającym turystów do miasta. Wszystkie zbiorniki są
dziełem człowieka - wydobycie żwiru rozpoczęto w 1904 roku, początkowo
ręcznie, następnie przy pomocy zwierząt, ostatecznie transportu kolejowego. Za
komuny proces ten przybrał skalę przemysłową i wówczas powstała większość
jezior. Słyną one z bardzo czystej wody i są popularne nie tylko wśród
miłośników wypoczynku czy kąpieli, ale również u wędkarzy - w latach 50.
złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów.
"Nasze" kąpielisko nosi nazwę Vračevgajsko jezero, ale w ciągu pobytu
zerknąłem i na kilka innych: Malo jezero ma zarośnięte brzegi,
Novo jezero nadal służy częściowo do pobierania żwiru, natomiast
Glavno jezero, jako położone najbliżej miasta, jest najbardziej
zagospodarowane - posiada kilka plaż, a na brzegach wyrastają knajpy.
Lokal, a właściwie jego brak, to największy minus kempingu. Najbliższe lokale
znajdują się właśnie nad Głównym Jeziorem, czyli dwa kilometry od bramy
wyjściowej. Z jednej strony to przyjemny spacer na i z posiłku, ale z drugiej,
czasem gdy człowiek jest zmachany, to mu się nie chce.
- Tylko nie wybierajcie restauracji przy samym jeziorze - ostrzegali na
kempingu. Korzystałem już z ich usług, nie było jakoś źle, ale też bez szału.
Pierwszego wieczoru zmęczenie zwyciężyło i jednak postanowiliśmy usiąść właśnie tam.
Cechą charakterystyczną są pustki - w tygodniu mało kto się tam
stołuje.
- Macie menu po angielsku? - pytam znudzonego kelnera.
- Nieee, tylko tłumaczenie na rumuński.
Oczywiście, że mieli. Lubię taką dobrze zorientowaną obsługę.
Ćevapčići z grillowaną papryką było całkiem smaczne.
Kolejnego wieczoru uderzamy dalej, na deptak, pomiędzy ludzi, gdzie zaprasza
kilka lokali bez członu "restauracja" w nazwie. Są to mniejsze lub większe
bufety, mięso smaży się na oczach klientów. I to jest strzał w
dziesiątkę - smacznie, klimatycznie i ciut taniej.
Dzień odpoczynku od jazdy samochodem postanowiłem poświęcić na
wycieczkę rowerową po okolicy, na co od dawna miałem ochotę. Koło
wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu
złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest
znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.
Najpierw ruszam w kierunku miasta - na rogatkach widnieje nazwa w języku
serbskim (Бела Црква), węgierskim (Fehértemplom), rumuńskim (Biserica Albă) i czeskim (Bílý kostel). To pewna zmiana w porównaniu z poprzednią
wizytą - wtedy zamiast wersji czeskiej była serbska po łacinie.
Historia miejscowości jest stosunkowo krótka. Co prawda średniowieczne źródła
węgierskie wspominają wieś o podobnej nazwie, co obecna ("biały kościół"), ale
zniszczyli ją Turcy, natomiast współczesne miasto założyli w 1717 roku
koloniści z Rzeszy (Weißkirchen). Po przepędzeniu Osmanów Habsburgowie sprowadzali na wyludnione
tereny ludzi z połowy Europy; z
samych Niemiec przybyło ponad sto tysięcy osób. Potem pojawili się tu osadnicy
rumuńscy i serbscy oraz inni, ale aż do 1945 roku najliczniejszą grupą w
mieście byli ludzie mówiący po niemiecku, choć już w okręgu dominowali
Serbowie. Dziś pierwszą niesłowiańską grupą etniczną są Rumuni, do tego
kilkuset Cyganów i Węgrów.
A wracając do dnia dzisiejszego - obok jednego z jezior stoją szkielety...
helikopterów. Wyglądają jak plac zabaw.
Pociągi dotarły do miasta w latach 50. XIX wieku i jest to najstarsza linia
kolejowa na terenie dzisiejszej Serbii, choć większość z tego odcinka znajduje się obecnie w
Rumunii. To, co pozostało u Serbów jest jedynie smutnym śladem przeszłości -
dworzec opuszczony, perony i tory zarośnięte, więc prawdopodobnie od dawna nie
jeżdżą tu nawet towarówki. Choć tak rachując na chłopski rozum - tutejszy
dworzec jest najstarszym w całym kraju, nawet jeśli ten budynek powstał
później.
Na starej pocztówce można zobaczyć, jak to wyglądało w czasach świetności:
Austro-Węgry to najlepszy okres gospodarczy: Bela Crkva była
siedzibą zakładów jedwabniczych, spożywczych, działała
wytwórnia wody sodowej, cegielnia, żwirownie i młyny. Ważną rolę pełniło
rolnictwo i sadownictwo, a najważniejszą winiarstwo! Większość ludności tego
rejonu zajmowała się produkcją wina; na początku ubiegłego stulecia założono
wokół miasta mnóstwo winnic, które przeważnie zostały wycięte po II wojnie
światowej, gdy wypędzanych Niemców zastąpili emigranci z różnych stron
Jugosławii.
Za czasów komunizmu Bela Crkva podupadła. Co prawda Tito utworzył tu ośrodek
szkolenia kierowców Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wielkie koszary, ale z
powodu peryferyjnego położenia, zamkniętych granic i złego zarządzania
miejscowość mocno zbiedniała. Swoje dołożyły takie międzynarodowe sankcje za
czasów rządów Miloševića i obecnie to jeden z najmniej rozwiniętych regionów
Wojwodiny.
Zaglądam do parku miejskiego. Założono go w 1850 roku w miejscu dawnych koszar
piechoty. Do militaryzmu nawiązuje pomnik gieroja z rurą w ręku, na której
zawieszono chorągiewkę.
Budynek sądu z tablicami w językach urzędowych gminy. Ciekawostka, że po
czesku nazwa miasta jest w wersji zbliżonej do serbskiej ("Bila Crkva"), a więc formę "Bílý kostel"
dopuszczono niedawno.
Wbrew tej nazwie (i wbrew temu, co czasem wypisują w internetach) w
miejscowości nie ma charakterystycznego białego kościoła.
Świątyń natomiast jest kilka (konkretnie cztery) i są dowodem na
wielokulturowość miejscowości. Swoje cerkwie mają Rumuni i Serbowie. Osobna
mała cerkiew należy do Rosjan, którzy przybyli w te rejony po rewolucji
październikowej - Bela Crkva stała się jednym z większych skupisk "białej"
emigracji w Jugosławii, przeniosły się tutaj całe rodziny, a nawet szkoły, w
tym wojskowe. Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego
św. Anny.
Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii
jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed
armią z czerwoną gwiazdą uciekali.
Wdrapuję się na pobliskie wzgórze - prowadzi na nie sto dwadzieścia schodów, więc
zostawiam rower przy jednej z lamp i liczę, że nikt go nie ukradnie.
Na szczycie wzgórza znajdują się trzy drewniane krzyże, symbolizując mękę
Chrystusa. Niemieccy osadnicy ustawili pierwsze pod koniec 18. stulecia, teraz
jednak miejsce to ma nieco inny charakter, ponieważ w tle wybudowano memoriał
poświęcony setce osób rozstrzelanych w 1943 roku - jak mniemam Niemcy
potraktowali tak Serbów. Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj
być.
Napis z nazwą miejscowości - ileż to już takich widziałem w czasie tego
wyjazdu?
Przede wszystkim przylazłem tu, aby zobaczyć panoramę okolicy - pode mną dachy
miasta, są wieże kościoła katolickiego (po lewej) i cerkwi rumuńskiej (po
prawej), a góry w tle to już Rumunia.
Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy
zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej
skórze. Raczej jednak Bela Crkva chyba nie ma osobnej dzielnicy
cygańskiej.
Zerkam na ściany budynków. Numeracja może pamiętać jeszcze Austro-Węgry, a na
pewno Królestwo Jugosławii. Jug Bogdan to mityczny bohater z bitwy na Kosowym
Polu. Natomiast sprejem wykonano skrót serbskiej dewizy narodowej:
Samo sloga Srbina spasava (Само слога Србина спасава) -
Tylko jedność ocali Serbów! Cztery litery S wpisane w krzyż tworzą
kombinację zwaną "krzyżem serbskim", obecnym w herbie państwa i cerkwi
prawosławnej. Nie wiem tylko, co oznaczają dołączone P i kolejne S albo
O(?).
Na przedmieściach szczególnie dużo pojawia się traktorów, oczywiście wszystkie
w kolorze czerwonym.
Znów nie mogę powstrzymać się przed skomentowaniem tablic wjazdowych. W tej
pierwszej nazw jest pięć, gdyż pojawiała się - jako druga - serbska w wersji
łacińskiej, której zabrakło na drodze od strony kempingu. Widać, że drogowcy
są tu tak samo konsekwentni i inteligentni jak u nas. W tej drugiej nie ma za
to odmiany rumuńskiej, ale - o ile dobrze pamiętam - kilka lat temu była tylko
po serbsku, wiec wszystkie są nowe.
Crvena Crkva (Црвена Црква, Vöröstemplom, Červený Kostel, Rothkirchen)
to średniej wielkości wioska, nijak mająca się do swojej większej
"białej" siostry, choć ponoć jest od niej starsza. Zawsze była to
zamieszkała głównie przez Serbów, istnieje więc tu tylko jedna
cerkiew - z 1912 roku i faktycznie sporo na niej koloru czerwonego.
Drogowskaz wskazuje trasę do niewielkiej wioseczki, zasiedlonej głównie przez
Czechów - jedynej takiej w Wojwodinie i w całej Serbii. To przez Češko Selo czeski jest jednym z języków urzędowych w gminie i to również jedyny
taki przypadek - są jednak liczne gminy z urzędowym słowackim. Czeska osada była w
jednym z planów na rowerową wycieczkę, ale odpuściłem, bo wymagałoby to zbyt
długiej trasy - zostawiam ją na następny raz.
Skręcam w lewo i przecinam Vračev Gaj, do którego jeszcze wrócę. Co jakiś czas
mijam znaki międzynarodowej trasy rowerowej biegnącej - w przybliżeniu -
wzdłuż Dunaju (Donauradweg).
Na obrzeżach niszczeje opuszczona stacja benzynowa. Kurczę, napiłbym się przy
niej zimnego piwa, bo mimo, że niebo jest zachmurzone, to temperatura zrobiła
się mocno dokuczliwa. Kilka kilometrów dalej wśród zbóż dostrzegam zabudowę
samotnego gospodarstwa, z którego dochodzi ujadanie psów.
Choć Wojwodina przeważnie jest płaska, to czasem zdarzy się jakiś podjazd i
wtedy momentalnie czuję, że mam dość.
Przede mną kanał D. T. D., czyli Dunaj - Cisa - Dunaj (Dunav - Tisa -
Dunav). Stara droga wodna, której budowę rozpoczęto jeszcze za rządów
Franciszka II/I, kończono za Franciszka Józefa, a modernizowano za Tito.
Długość wszystkich przekopanych odcinków wynosi prawie tysiąc kilometrów.
Pięć kilometrów dzielących mnie od Dunaju przejadę po wałach
przeciwpowodziowych, tak jak nakazuje trasa rowerowa. Po kanale ciągle coś pływa, na wałach pasą się krowy i...
kruki. Niektórzy używają go także jako działki wypoczynkowej.
Wreszcie pojawiają się nieliczne zabudowania
Starej Palanki (Стара Паланка). Administracyjnie to część
Banatskiej Palanki (Банатска Паланка, Palánk) i służy głównie jako
przystań promowa podczas przeprawy przez Dunaj. Wielką rzekę widać w tle, gdy
zaczyna skręcać na południe i tworzyć granicę z Rumunią, natomiast bliżej mnie
cumują dziesiątki łódek, przeważnie niebieskich.
Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że na razie dość pedałowania! Zachodzę do
knajpy nad samą wodą i zamawiam zimne piwo. Siedzę, chłonę chwilę,
przysłuchuję się rozmowom nielicznych klientów i obserwuję przepływające
łódki. Jest pięknie! Wkrótce dołącza do mnie młody rudy kotek, który z
niespożytą energią atakuje plecak i kończyny 😏.
- Kota możesz zabrać za darmo - mruga mi kelner, gdy płacę rachunek.
Przyznaję, przez chwilę mnie korciła ta myśl.
Wskakuję na rower i prę wzdłuż Dunaju, lecz tylko na chwilę.
Wyblakła tablica ze ogólnosłowiańskimi barwami informuje do kogo należy ten
brzeg - pomyłki zapewne zdarzają się często, gdyż kawałek dalej do Dunaju
wpływa rzeka Nera (Нера), która w przybliżeniu będzie stanowić
granicę serbsko-rumuńską przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Piszę w "przybliżeniu", gdyż i na mapie i w terenie widać, że czasem rumuńskie
terytorium wchodzi na serbską stronę i wtedy granica zamiast biec rzeką, to
wytyczona jest lądem. To efekt zmian koryta Nery - w przeszłości musiała mieć
trochę inny przebieg i granica nadal się do niego stosuje. Być może to także
efekt budowy ogromnej zapory na Dunaju (Żelazne Wrota), przez co
zmienił on mocno swoje oblicze na niektórych odcinkach. Dodatkowo
przeczytałem, że cała obecna delta Nery ukształtowała się dopiero po ukończeniu
Żelaznych Wrót - z jednej strony powstało miejsce schronienia ptactwa,
a z drugiej spływają tu śmieci z górnego biegu Dunaju i powodują katastrofę
ekologiczną. Na szczęście z mojej perspektywy tego nie widać - mijam niskie
słupki graniczne umieszczone na umocnionej skarpie. Dostrzegam na nich datę "1980",
a więc musiano je położyć właśnie wtedy.
Opuszczona (chyba) wieża strażnicza. Nie zauważam, że mam brudny obiektyw,
więc wiele zdjęć posiada tłustą plamę!
A tu słupek sterczy po lewej stronie ścieżki. Czy to oznacza, że jestem już w
Rumunii?
Ciężko stwierdzić. Słupki umieszczono rzadziej niż na np. na granicy Polski z
Czechami i Słowacją. Nie mają narysowanego dokładnego przebiegu, a ten na
mapach trochę się różni między sobą: według google Rumunia "wchodzi" na
serbski brzeg czterokrotnie i na odległość nawet kilkuset metrów, co
najmniej raz zahacza również o moją ścieżkę. Według openstreet.map i mapy.cz
to tylko dwa "wejścia", na dodatek niewielkie i do ścieżki się nie zbliżają.
Osobiście wybieram opcję googlowską, bo nawet na własne oczy widzę, jak białe
słupki są wśród traw, uzupełniają je czasem zapory przeciwczołgowe ("zęby
smoka"), zatem lasek po prawej ewidentnie musi być już rumuński. W każdym
razie nie ryzykuję przechodzenia na drugą stronę.
Rumuńskich słupków nie widać. Ciekawe jak jest na drugim brzegu, gdzie również
Serbia ma swoje enklawy nadrzeczne? Podobna sytuacja, tyle, że na znacznie
większą skalę, występuje na granicy serbsko-chorwackiej i tam jest przyczyną
nierozwiązanego problemu międzynarodowego, a tutaj chyba nikomu to nie
przeszkadza.
Gdzieś tutaj biegła wspomniana linia kolejowa, pierwsza w dzisiejszej Serbii -
kierowała się na południe, przekraczała mostem Nerę i wpadała w dzisiejszą
Rumunię. Zamknięto ją w 1952 roku i nie pozostał po niej prawie żaden ślad -
prawie, bo ta część drogi to prawdopodobnie dawny kolejowy nasyp, może coś wspólnego ma z nią niewielki napotkany schron.
Z racji zakrzaczenia niewiele widziałem rumuńskiej ziemi, więc dorzucam
obrazek z innego miejsca - zza drzew przebija się cerkiew w
Câmpia (serb. Lugovet, Луговет, węg. Néramező,
niem. Langenfeld).
Żeby było zabawnie, w tej rumuńskiej miejscowości przeważają... Serbowie 😛.
Granicę w Banacie (wschodnia część Wojwodiny to zachodni Banat 😏)
ciężko było wyznaczyć, bo ludność była pomieszana. W okresie międzywojennym
Jugosławia i Rumunia wymieniły się szeregiem miejscowości, ale w tym rejonie
co najmniej kilka wiosek serbskojęzycznych pozostało pod władzą Bukaresztu.
Wracam, jak już zapowiedziałem, do
Vračev Gaju (Врачев Гај, Varázsliget). Tablice, podobnie jak kilka
innych w okolicy, ozdobili lokalni genetyczni patrioci. Zdaje się, że chcieli
zamazać także dolną nazwę, ale zorientowali się, że to po serbsku 😛.
Podobnie jak w przypadku Crvenej Crkvi także i tu zawsze mieszkali przede
wszystkim Serbowie, nie było więc potrzeby wznosić kilku świątyń. Wystarczyła
jedna cerkiew - wybudowano ją w 1854 roku, poprzednia spłonęła w czasie
powstania węgierskiego. Według
węgierskiej Wikipedii
spalili ją sami Serbowie, uciekający przed madziarskim wojskiem (Serbowie
wspomagali wówczas Habsburgów).
Przy głównej ulicy stoi dużo wiekowych domów, niestety - wiele z nich
przedstawia dość smutny obraz, aczkolwiek nawet te mocno rozsypujące się są
przeważnie zasiedlone.
Nie lepszy stan przedstawia pomalowana na zielono filia urzędu miejskiego -
choć tablice w czterech językach nadal wiszą na ścianie, to raczej od dawna nie przyjmują w środku obywateli. Na trawniku oglądam popiersie lokalnego
komunistycznego bohatera.
Największym rozczarowaniem jest brak knajpy! Jedną zamknięto już dawno, w
drugiej trwa remont. Skandal! Nie mając wyboru kupuję piwo w sklepie i siadam
na ławeczce - w cieniu, bo akurat słońce zaczęło mocno przygrzewać.
Na sam koniec zaglądam jeszcze w Belej Cerkvi na teren albo dawnego poligonu albo zakładów
przemysłowych, a może jednego i drugiego w różnych okresach. Wśród krzaków
znalazłem kilka betonowych konstrukcji niewiadomego przeznaczenia.
I tym samym moja wycieczka rowerowa dobiegła końca. W ogóle jestem bardzo
zadowolony z wizyty w Belej Cerkvi, bo udało się połączyć odpoczynek ze
zwiedzaniem, ale mam już plan na kolejne rajdy po okolicy.
Po dwóch nocach przyszedł czas na opuszczenie kempingu - udajemy się do
Węgier, więc trzeba przejechać przez sporą część Wojwodiny. Ja najchętniej
przeznaczyłbym na taką podróż cały dzień albo i dwa, bo wszędzie znajdę coś
ciekawego, lecz nie ma tak dobrze. Musi wystarczyć kilka godzin. Mimo to aparat czuwa - na zdjęciu poniżej opuszczony przejazd
kolejowy na północ od miasta.
Przecinam wiele miejscowości, głównie wiosek, choć zazwyczaj dość rozległych.
Na poboczach czai się sporo policji, ale niewiele rzadziej pojawiają się
traktory, których kierowcy z zapałem koszą... no właśnie nie wiem co, bo na
poboczach prawie nie ma trawy.
W Sečanj (Сечањ, Torontálszécsány) spotykam kolejną
instragramową nazwę miejscowości. Równoważy ją kapliczka.
Znowu nie udało mi się zwiedzić Zrenjanina (Зрењанин, Nagybecskerek),
trzeciego największego miasta Wojwodiny, a pierwszego pod tym względem w
serbskim Banacie. Robimy tu tylko ostatnie zakupy.
Tereny za Zrenjaninem to dla mnie terra incognita, bo zawsze jeździłem
w innym kierunku. Musze je kiedyś spenetrować dokładniej, a nie tylko na
przypadkowego chybcika.
Pomnik wojenny w Melenci (Меленци; Melence). A za wioską opuszczony
młyn, ponoć jeden z dwóch ostatnich w Banacie.
Zaangażowana bryła w Bašaid (Башаид, Basahíd). Facet ubrany jest w
pelerynę niczym Superman. Chyba nieprzypadkowo ustawiono go naprzeciwko
cerkwi.
Pomników nigdy dość, więc tym razem Iđoš (Иђош; Tiszahegyes). Czyżby
walczyli snopami zboża?
Znaleźliśmy się w północno-wschodniej części Wojwodiny. Tutaj węgierska
mniejszość często staje się większością. Jednocześnie to region biedniejszy nawet niż okolice Belej Cerkvi, co widać w miejscowościach, a także w
pozostałościach po nieistniejącym przemyśle.
Čoka (Чока, Csóka) jest pierwszym miastem z węgierską większością. Na
głównym skrzyżowaniu skręcam źle i dzięki temu mogę zobaczyć opuszczony pałac.
Pierwotnie należał do żydowskiej rodziny Lederer, a niby w czasie II wojny
światowej do Goeringa.
Novi Kneževac (Нови Кнежевац, Törökkanizsa, Neu-Kanischa) - ostatnie
miasto przed granicą.
Spalone słońcem tereny przypominają pusztę.
Trzy końcowe serbskie wioski, wciśnięte pomiędzy granice Rumunii i Węgier,
wyglądają najgorzej - to
Banatsko Aranđelovo (Банатско Аранђелово, Oroszlámos),
Majdan (Мајдан, Magyarmajdány) i Rabe (Рабе, Rábé). Dwie
ostatnie zaludniają niemal wyłącznie Węgrzy, lecz nie o to chodzi - część
zabudowy przypomina przejście frontu! Domy są opuszczone, sypiące się, a nawet
całkowicie zniszczone!
Rabe - taka sympatyczna nazwa, ale może coś jest na rzeczy? Przecież
bieszczadzkie Rabe też zniszczono i też opuszczono!
Główny powód takiego spustoszenia to położenie - osady to
rzeczywiście serbski koniec świata, przez ponad wiek były odcięte od sąsiadów,
a często od rodzin, odgrodzonych granicą nie do przebycia, choć często
oddalone jedynie o kilka kilometrów. Dodatkowo główny ośrodek
tego regionu stanowił Segedyn, który pozostał na Węgrzech. Po serbskiej
stronie nie ma żadnego tak dużego miasta, a co za tym idzie odpowiedniej pracy
czy szkół. Dopiero w 2019 roku w Rabe otwarto przejście graniczne z
Madziarami, kończąc stulecie izolacji... a potem przyszła pandemia i na jakiś
czas znowu ich zamknęła!
Życie tu nieciekawe również z racji takich obrazków:
Pomiędzy wioskami przechadzają się grupki ludzi o ciemniejszej karnacji ciągnące na północ, a przy opuszczonym gospodarstwie rozłożył się cały obóz z
co najmniej setką osób. Sami mężczyźni, niemal sami młodzi. Ani chybi
inżynierowie.
Nie wiem czy Serbowie nadal usłużnie podwożą migrantów pod granice unijne, ale
na horyzoncie czeka na już nich słynny orbanowski płot, który w ten
symboliczny sposób kończy i moją przygodę z Wojwodiną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz