Przejście graniczne Kübekháza - Rabe jest najmłodszym na granicy
węgiersko-serbskiej; otwarto je jesienią 2019 roku. Jest jednocześnie
położonym najbardziej na wschód. Bardziej na wschód już się nie da, bowiem tuż
obok budek granicznych znajduje się trójstyk Węgier, Serbii i
Rumunii - tak zwany Triplex Confinium.
Biały obelisk z trzema ścianami leży niemal dokładnie w miejscu przecięcia granic. Na pierwszym zdjęciu jest strona węgierska, na drugim serbska. Zabrakło mi strony rumuńskiej, bo pogranicznicy już machali, aby do nich podjechać.
Pod herbami znajduje się data "4 VI 1920" - moment podpisania traktatu w
Trianon, największej traumy w dziejach węgierskiej historii ostatnich stuleci.
Ale to nie oznacza, że trójstyk powstał w tym miejscu właśnie wtedy; dokładna
delimitacja zajęła trochę czasu. Dodatkowo granica jugosłowiańsko - rumuńska
została ostatecznie wyznaczona dopiero w 1924 roku, przez te kilka lat dwie
najbliższe miejscowości, leżące dziś w Rumunii, należały do Jugosławii, a więc
wówczas trójstyk był jeszcze bardziej na wschód.
Inna ciekawa sprawa, że najpierw doprowadzono do niego drogę od strony Rumunii
i przez pewien czas dojazd był możliwy tylko od tamtej strony. Potem dogadały
się ze sobą Węgrzy i Serbowie otwierając przejście, natomiast z Rumunią
przekroczyć granicy nadal nie można, mimo, że była tu "pierwsza". To byłoby
coś, przejście pomiędzy trzema państwami naraz, chyba jedyne takie na świecie. Rumuni mogą sobie przyjechać od siebie, zrobić zdjęcie i
wrócić. Rumuńskie słupki są doskonale widoczne kilkanaście metrów od okna
samochodu, w tle majaczy również znak rumuńskiej ślepej drogi.
Tymczasem odprawa w stronę Węgier trwa zaskakująco sprawnie, biorąc pod uwagę
tradycyjne korki na granicy oraz długie czasy oczekiwania w innych miejscach.
Serbowie ledwie sprawdzają dokumenty, Madziar tradycyjnie zagląda do bagażnika
- kilka minut i jazda dalej! Od węgierskiej strony kolejka znacznie dłuższa,
ale to chyba i tak najszybsza opcja przekroczenia granicy. Jakiś ciemny facet
na wiedeńskich rejestracjach jest bardzo dokładnie sprawdzany, aż podjechał
stolik do wyciągania bagażu.
Zza pól wystają wieże świątyń rumuńskiego Baba Veche (w czasach
serbskich Стара Беба, po węgiersku Óbéb, po niemiecku
Altbeba). Mimo, że wioskę wymieniły ze sobą Jugosławia i Rumunia, to
Serbowie tam praktycznie nie mieszkali, osada była zaludniona przez Rumunów i
Węgrów, a w mniejszym stopniu przez Niemców. Ten podział utrzymał się do
dzisiaj, tylko w innych proporcjach.
Choć jedziemy już kawałek węgierską drogą, to do granicy cały czas blisko -
gdyby odbić w polną szosę, to znowu po dwustu pięćdziesięciu metrach
mielibyśmy słupki graniczne. Z kolei skręcając na skrzyżowaniu w lewo ponownie
znaleźlibyśmy się na przejściu granicznym, ale już innym.
Jeżeli kogoś interesuje historia Austro-Węgier albo regionów europejskich, to
rzucam taką ciekawostkę, że oto znaleźliśmy się w węgierskim Banacie.
Banat, duża i wielonarodowościowa kraina, została po upadku Habsburgów wyrwana
spod władzy Budapesztu. Większa część znalazła się w Rumunii, mniejsza w
Jugosławii, a Węgrom zostawiono niewielki skrawek, zaledwie około trzystu
kilometrów kwadratowych. To jedynie siedem wiosek oraz południowe dzielnice
Segedyna. Jedną z nich jest Kübekháza. Założono ją w połowie XIX wieku
jako osadę plantatorów tytoniu.
Co piąty z mieszkańców był Niemcem, więc stąd nazwa Kübeckhausen,
nawiązująca do Karla Friedricha von Kübecka, ważnego austriackiego polityka.
Von Kübeck najprawdopodobniej nigdy tu nie był, a Niemców została dziś
garstka, lecz tradycja zobowiązuje.
Na zadrzewionym skwerze pomnik Petőfiego upamiętnia stulecie powstania
węgierskiego. I znów ciekawostka historyczna - posiada tradycyjny herb
węgierski, mimo, że wystawiony został przez komunistów. Gdyby rocznica
wypadała rok później (w 1949) to znalazłoby się tu inne, socrealistyczne
godło.
Po chwili jesteśmy na rogatkach Segedyna (Szeged), trzeciego
największego miasta Węgier. Ponieważ godzina jest młoda, a ostatni raz tu
byłem dziesięć lat temu, to postanawiam zrobić godzinną przerwę. I od razu
widać, że nastąpiła jakaś zmiana, bo ulice są jakby czystsze i bardziej
zadbane niż przez ostatnie dwa tygodnie wojaży.
Zabudowa starówki Segedyna pochodzi głównie z przełomu XIX i XX wieku - miasto
zostało wtedy odbudowane po katastrofalnej powodzi. Po rozbiorze Węgier w
Trianon do Segedyna przeniosła się siedziba biskupstwa a także uniwersytet z
Klużu (Kolozsvár, rum. Cluj).
Piękny, secesyjny Reök - palota.
Największą świątynią miasta, a czwartą w kraju, jest katedra, zwana popularnie
"Kościołem Wotywnym" (Fogadalmi templom). Ma tak wielkie gabaryty, że
ujęcie jej na jednym zdjęciu było niemożliwe, stąd panorama z trzech fotek.
Budowla jest realizacją przyrzeczenia mieszkańców Szegedu, złożonego po
wielkiej powodzi z 1879 roku. Zastanawiam się, co takie przyrzeczenie miało
dać, skoro wody Cisy potężnie zniszczyły miasto? Prace rozpoczęto rok przed
wybuchem Wielkiej Wojny, a dokończono dopiero w 1930. I nie dość, że bryła
potężna, to jeszcze miejsca mało, bo plac przykościelny zajęły trybuny i
scena. Szykują wiec poparcia dla operacji specjalnej.
Wnętrza są ładne, choć oczywiście widać, że to nie kilkuwiekowe zabytki.
Kolorowe mozaiki zawsze jednak robią wrażenie.
Witraż z herbami Wielkich Węgier. Na górze dwa tradycyjne symbole Madziarów
(pasy Arpadów i krzyż lotaryński), a następnie kolejno w lewo: Slawonii,
Siedmiogrodu, Andegawenów (?), Dalmacji, Chorwacji i chyba Hunyadych. W środku herb miejski.
Wokół katedry stoi kilka ciekawych obiektów. Jeden z nich to serbska cerkiew
prawosławna św. Mikołaja. Serbowie masowo emigrowali na tereny Węgier w czasie
kolejnych podbojów tureckich.
Arkady z dziesiątkami rzeźb przedstawiających różne ważne postacie.
Płaskorzeźba upamiętniające jednostki wojskowe z Segedyna walczące w I wojnie
światowej. Nazwy miejsc bitew są znajome, to m.in. Przemysl, Drohobycz,
Ciezkowice...
Wreszcie wieża Dömötör (Dömötör-torony), najstarsza konstrukcja
Segedynu. To wieża wznosząca się przy dawnym kościele, poszczególne jej
fragmenty notowane są na stulecia od 11-go do 13-go.
Mimo piątkowego popołudnia udaje się centrum opuścić w miarę sprawnie. Kawałek
przejeżdżamy autostradą M43, a następnie M5, lecz tylko na kilkanaście
kilometrów i z powrotem wracamy na boczne drogi.
Na chwilę staję w mieście powiatowym Kiskunmajsa. Przy głównym
skrzyżowaniu wznosi się kościół katolicki, przed którym umieszczono drewniany
pomnik Trianon.
Węgierskie miejscowości często mają swoje nazwy powiązane z nazwami regionu.
Tak jest i w tym przypadku - Kiskunmajsa leży na terenie krainy
Kiskunság, tak zwanej "Małej Kumanii". Kumanowie (po węgiersku
Kunok) bardziej znani są w literaturze jako Połowcy - lud koczowniczy,
który w średniowieczu, uciekając przed Mongołami, schronił się na Węgrzech.
Resztkami ich kultury i zanikającej odrębności opiekuje się skansen w Hollókő.
Kolejne osady oddziela od siebie kilku-kilkunastu kilometrowa pusta przestrzeń
lasów lub pól. Na zdjęciu pozbawiony wszelkich ozdób pomnik wojenny w
Tázlár.
W Soltvadkert (ta nazwa kojarzy mi się ze Skandynawią) kościół
ewangelicki leży blisko luterańskiej szkoły imienia Kossutha.
Kończąc wakacyjny urlop zawsze spędzam ostatnie dni na Węgrzech, aby się
zrelaksować na basenach termalnych. W 2022 roku z powodu wojny, a
właściwie madziarskiej postawy wobec niej, postanowiłem spędzić w tym kraju
najmniej czasu od kilkunastu lat, również wydać najmniej pieniędzy, ale
tradycję częściowo zachować. Coraz trudniej jednak znaleźć obiekt spełniający
moje warunki, to znaczy zapewniający w ramach noclegu na kempingu również
wstęp na baseny. Nyírbátor, mój dawny wybór, od pewnego czasu zupełnie zmienił
swoją politykę, a potem tak podniósł ceny, że wizyta u nich to obecnie
kompletna pomyłka. W Tiszafüred nie szanowano spokoju turystów, urządzając
każdej nocy prywatną technotekę słyszalną w całym mieście, co nie spotkało się
z żadną reakcją służb, a nie po to jadę gdzieś, by chodzić chronicznie
niewyspany. Z kolei w Túrkeve był taki spokój, że nawet znalezienie czynnego
lokalu okazało się zadaniem nie do wykonania.
Po długim studiowaniu mapy i stron internetowych mój wybór padł na miasto
Kiskőrös. Liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców, więc jak na tutejsze
warunki dość spore, powiatowe. Stosunkowo blisko autostrad, ale z drugiej
strony na tyle daleko od głównych szlaków i atrakcji, że spodziewałem się, iż
raczej nie grozi mi zalew cudzoziemców. No i nie pomyliłem się - w kasie
kompleksu termalnego musiałem dogadywać się po węgiersku 😛.
Nie jest to wielki ośrodek. Do dyspozycji mamy niemal wyłącznie baseny
zewnętrzne, ale część z nich zadaszonych.
Dwa baseny z wodą leczniczą, której temperatura dochodzi do 38 stopni.
Na kempingu jesteśmy chyba jedynym namiotem, cała reszta to kampery.
Przeważnie starsi Węgrzy, więc zaniżamy mocno średnią wiekową, do tego kilku
Niemców z byłego NRD. Nostalgia nie ustaje.
Miasto przypomina mi Tiszafüred, po głównych ulicach wieczorem hula wiatr. A
mamy piątek.
Znaki, że za dziesięć metrów coś się może zdarzyć.
Ratusz i obowiązkowy napis z nazwą dla turystów. Pomyślałem, że pewnie ostatni
podczas tego wyjazdu, lecz nie.
W Kiskőrös urodził się Sándor Petőfi, węgierski wieszcz narodowy. Opublikowany
przez niego manifest uznawany jest za początek powstania węgierskiego w 1848
roku. Jak wielu bohaterów nie był on członkiem narodu, który go sławi,
przynajmniej nie pod względem pochodzenia - jego rodzice byli etnicznymi
Słowakami (czasem podaje się nieprawdziwe informacje, że ojciec Serbem)
wyznania ewangelickiego, co zresztą było charakterystyczne dla licznych
patriotów, bo katolicy sympatyzowali z Habsburgami. Słowacy, których
przodkowie migrowali z Górnych Węgier, żyją tu do tej pory; w spisie
powszechnym określił się tak co dziesiąty mieszkaniec miasta.
Dom rodziny poety nadal stoi w centrum i pełni rolę muzeum. Dziwnie wygląda z
blokami w tle.
W przeciwieństwie do Túrkeve tutaj działa kilka lokali gastronomicznych, ale w
ramach ograniczenia wydatków organizuję kolację przy pomocy grilla
jednorazowego, który przyjechał aż ze Śląska. Jesteśmy na tyle oddaleni od
najbliższych sąsiadów, że nawet dym nie może nikomu przeszkadzać.
Towarzyszy nam dziwny dźwięk, coś jakby ciche piszczenie. Po dokładnym
śledztwie okazuje się, że to z zaparkowanego obok kampera. Nie ma on aktualnie
gospodarzy, więc to prawdopodobnie alarm, który... cały czas po cichutku wyje,
nieustannie. Dobrze, że mam stopery. Za to za płotem ciągnie się normalne
gospodarstwo z menażerią oraz dwoma traktorami, więc co jakiś czas coś zaryczy
albo zaterkocze. Kilka domów dalej odbywa się impreza, ale dość kulturalna.
Rano wychodzi również, że miejsce rozłożenia mojego namiotu nie było idealne -
cały przód jest pięknie obsrany przez rozmaite ptaki! Będzie czyszczenie po
powrocie do domu!
Na kempingu życie płynie powoli - skoro baseny termalne mamy za krzakami (bo
nawet płotów brak), to nikomu się nie spieszy, aby do nich pędzić i zająć
atrakcyjne miejsce. Przechadzam się po wysuszonej trawie i przyglądam detalom:
przy jednym ze stanowisk stoją obok siebie kultowe pojazdy Wschodu i Zachodu.
Wschodowi dzień wcześniej pomagałem dostać się przez bramę, bo - podobnie jak
ja - nie umiał jej obsługiwać 😏.
Tymczasem jedno w raju Orbana się nie zmienia: pogoda. Od iluś już lat podczas
powrotów z Bałkanów na Węgrzech się ona rypie - kłębią się tłumy, wieje
nieprzyjemny wiatr, chłodek zastąpił upały. Dlatego te wody termalne są tak
ważne i dlatego też w pewnym momencie zrezygnowałem z Balatonu, bo niemal
zawsze mieliśmy tam piździawicę. Ludzie przechadzają się w hotelowych
szlafrokach i po kąpieli szybko uciekają do wnętrz.
Przebywając na Węgrzech można się podleczyć z kompleksów odnośnie swego
wyglądu. Naprawdę w żadnym kraju nie widziałem tylu ludzi chorobliwie otyłych.
Nie z brzuszkami, normalnymi fałdkami czy cellulitem, ale w postaci
wielorybków. Najbardziej przerażająco prezentowały się kilku i
kilkunastoletnie dzieci dumnie kroczące za spasionymi rodzicami. Według
niektórych badań Węgrzy są najgrubszym narodem Unii Europejskiej, według
innych są "tylko" w czołówce. Chociaż może wkrótce się to nieco zmieni...
Polityka włażenia w dupę Putinowi, żeby mieć dostęp do tanich surowców, dzięki
którym można było przekupywać wyborców, nie skończyła się w momencie inwazji
na Ukrainę. Efekt jest jednak zupełnie odwrotny od oczekiwań: ceny energii i
paliw osiągnęły wyższe pułapy niż w Polsce, co spowodowało, że jesienią
Madziarzy zaczęli zamykać hotele, restauracje i kompleksy termalne. Niektóre
tymczasowo, niektóre na stałe. Kiskőrös informuje, że aż do kwietnia 2023 z
kempingu mogą korzystać jedynie klienci grupowi, a nie indywidualni, bo ci
ostatni się nie opłacają. Debreczyn zrezygnował z używania trolejbusów, koleje
wracają do spalinówek. Wyjęta żywcem z socjalizmu zasada sztywnych cen na
stacjach spowodowała potężne problemy z dostawami, a już latem wiele
mniejszych tankszteli zawiesiło działalność. Trudno się dziwić - Orban
przerzucił koszty na właścicieli i w wielu przypadkach biznes stał się
nieopłacalny. W sklepach pojawiły się braki niektórych towarów, zarówno tych z
cenami urzędowymi, jak i z "komercyjnymi". Zabrakło jeszcze kartek. Inflacja
jest jedną z najwyższych w Europie, choć nie wiadomo, czy Victor stosował tak
twórczą księgowość jak polskie urzędy statystyczne. Słowem - wesoło nie jest.
Może więc w tym roku niektóre grubasy schudną, bo zwyczajnie nie będzie ich
stać na obżarstwo. A może nie, bo łatwiej zrezygnują z aktywnego
wypoczynku?
Wokół basenów działają co najmniej trzy stanowiska gastronomiczne. Oprócz
bogatej gamy napitków można coś przekąsić. O dziwo, dość zjadliwie i nawet nie
aż tak strasznie drogo. Tym razem bardzo smakowały lepeny - według
internetu "węgierska odpowiedź na pizzę", ale moim zdaniem to raczej
wytrawne naleśniki.
Po południu baseny termalne robią się bardziej tłoczne. Czasem zaczepiają nas
inni goście. Jedna starsza para pyta się, czy jesteśmy Węgrami. Oni
przyjechali z Holandii.
- Mieszkamy w kamperze. To Volkswagen! - podkreśla, jakby to miało wielkie znaczenie.
- Czy jesteście z Polski? - pyta się z kolei Madziar w typie starego hippisa. Po
polsku. Okazuje się, że świetnie zna ten język. Twierdzi, że nauczył się go z
książek i w ogóle mówi w kilku językach: niemiecki to ojczysty, bo Niemcem był
jego dziadek i pierwsza żona. Potem opanował rosyjski, a polski był mu
potrzebny, gdyż w latach 70. jeździł do Poznania ze swoją siostrą jako...
przyzwoitka 😏.
- Mieliście takiego mądrego polityka. Jaruzelski się nazywał - kiwa głową.
Dziwne, nie kojarzył żadnego Kaczyńskiego. Śląska też nie, ale Schlesien i
Silesię owszem 😛.
Ostatni wieczór urlopu można przeznaczyć na spacer do restauracji przez
osiedle domków jednorodzinnych.
W lokalu jedną ścianę zajmuje wielka, drewniana mapa starych i nowych Węgier.
Artysta był tak precyzyjny, że źle zaznaczył położenie Kiskőrös. Cenowo czuć,
że to Unia - na Bałkanach za tę cenę zjedlibyśmy danie z wypasionymi
przystawkami, tu już nie. Smakowało niby nieźle, ale skończyło się...
sensacjami żołądkowymi.
I nastał ostatni dzień, dzień powrotu. Poranek trzeba wykorzystać jak
najlepiej, więc jeszcze trochę dokładniejsze szwendanie się po mieście, na
które w sobotę nie było czasu.
Niedaleko basenów znajduje się cmentarz. Ze starych zdjęć spoglądają kobiety z
wielkimi broszkami i mężczyźni z sumiastymi wąsami. Idealni do
C.K. Dezerterów.
Na niewielkim skwerze przed cmentarzem stoi pomnik z trzema chłopami. Co koło
niego przechodziłem, to zastanawiałem się kim są, bo nie było żadnego napisu,
jedynie autograf autora i data "1975". Po grzebaniu na węgierskich stronach
wyszło, że to kompozycja o znamiennej nazwie "Három tavasz" - "trzy
źródła".
Trzy postacie upamiętniają wydarzenia z lat 1848, 1919 i 1945. Czyli z lewej
mamy Petőfiego, który nie budzi wątpliwości. Potem zaczynają się komplikacje.
Rok 1919 to powstanie Węgierskiej Republiki Rad, zatem facet w środku ubrany w
poaustriacki mundur ma przedstawiać czerwonego bojownika. Rok 1945 - wiadomo,
Armia Czerwona "wyzwoliła" Madziarów, nawet wbrew ich woli. Zatem według
prawicowej ideologii pomnik powinien zostać zlikwidowany, jednak zdecydowano
się jedynie na jego usunięcie z centrum i banicję na uboczu. Bo tak naprawdę
1919 to nie tylko powstanie, ale i upadek pierwszego węgierskiego
komunistycznego państwa, więc chłop w środku może zostać uznany za żołnierza
strony antykomunistycznej. Z kolei postać z prawej bynajmniej nie przypomina
czerwonoarmisty, więc sugerowano, że to po prostu młodzież z wesołych lat
siedemdziesiątych...
W centrum tradycyjnie stoją świątynie różnych wyznań. Najbardziej okazały jest
oczywiście kościół katolicki, lecz nie jest to najliczniejszy odłam
chrześcijan.
Najwięcej - ponad trzydzieści procent - spotkamy luteran. Zbór jest otwarty,
ale akurat trwa nabożeństwo, więc tylko zerkam przez drzwi.
Oprócz tego jest jeszcze świątynia baptystów, a także dawna synagoga z 1915
roku. Po remoncie była halą koncertową, obecnie służy adwentystom.
Węgry to jeszcze większa pomnikomania niż w Polsce. Czasem mają potrzebę
dołożyć do jakiegoś popiersia coś mocnego, na przykład armatę. Tak w sam raz
obok przedszkola.
Wiedzieliście, że generał Bem był Azjatą i miał skośne oczy? Ja nie, lecz
teraz już wiem!
Ogólnie Kiskőrös przez ten weekend pokazało się jako sympatyczne miasto i będę
je brał pod uwagę przy potencjalnym powrocie.
Kierujemy się na północ. W wiosce Akasztó przecieram oczy ze zdumnienia
- na Pomniku Poległych wisi ukraińska flaga! Na Węgrzech jej jeszcze nie
widziałem.
Lizanie rowa Putinowi z powodu tanich surowców to jedno, natomiast podejście
mentalno-propagandowe to drugie. Węgierskie media rządowe nie raz sugerowały,
że Ukraińcy są sami sobie winni, bo podskakiwali Rosji, a w ogóle to agresję
sprowokowali Amerykanie, a Kijów chodzi na ich pasku. Narracja identyczna jak
komunistów w 1956 roku - że to wina Węgrów, którzy nie podporządkowali się
Sowietom, a w ogóle podpuścił ich Waszyngton. Biorąc pod uwagę, że czczenie
powstańców sprzed pół wieku jest najważniejszym elementem polityki
historycznej Orbana, to mamy tutaj do czynienia z wyjątkową hipokryzją, wręcz
z pluciem tym powstańcom w twarz. I to nie jest jedynie mój wymysł, niedawno
przeczytałem identyczną opinię w pewnym prawicowym
szmatławcu.
Przyglądając się węgierskiej historii ostatnich dwóch wieków jakakolwiek
sympatia wobec Rosjan musi budzić zdziwienie. Powstanie węgierskie przeciwko
Habsburgom upadło, bo Wiedniowi pomogli Rosjanie. W czasie I wojny światowej
carska Rosja była głównym przeciwnikiem Madziarów i aż się paliła do rozbioru
ich państwa. Podczas kolejnego światowego konfliktu setki tysięcy Węgrów
zginęło na froncie wschodnim, kilkadziesiąt tysięcy zmarło w radzieckiej
niewoli. Budapeszt został potężnie zniszczony. Stalinizm nad Dunajem był
jeszcze bardziej morderczy niż w Polsce, a potem jeszcze wspomniane powstanie
w 1956 i znowu tysiące ofiar. Więc jak dziś można w ogóle myśleć, że ten Putin
nie jest taki zły?
Stosunki ukraińsko-węgierskie od dłuższego czasu są złe. Ukraińcy nie za
bardzo lubią swoją mniejszość węgierską i co rusz wbijają jej jakieś szpile,
jak na przykład zburzenie jesienią w Mukaczewie pomnika Turula, ważnego
symbolu narodowego Węgrów. W obecnej sytuacji to proszenie się o dodatkowe
kłopoty. Z drugiej strony nie można udawać, że nie czuje się nieustannej nostalgii
Budapesztu do rewizji granic. Nie można tego zrobić z sąsiadami należącymi do
NATO i EU, więc zostaje tylko granica z Ukrainą, a po zwycięstwie Putina takie
rozwiązanie na pewno nabrałoby skrzydeł pod postacią jakiejś "ochrony
Zakarpacia".
Osobiście jednak uważam, że to przede wszystkim kwestia mentalności - po
zduszeniu powstania Węgrzy zostali wykastrowani emocjonalnie i stali się
narodem, który będzie właził w dupę każdemu silniejszemu, jeśli tylko coś im
da. A Putin dawał.
Więc skąd tu ukraińska flaga? Ktoś się wyłamał? Sprawdzam - wójt Antal Suhajda
jest niezależny, nie z Fideszu. A może prawda jest bardziej prozaiczna - otóż
flaga miejscowości ma takie same barwy jak Ukraina, niebiesko-żółte. Co prawda
posiada na nich herb, lecz być może poszli na łatwiznę i ograniczyli się do
samych kolorów?
Ponieważ do domu jest kupa kilometrów, więc w drodze powrotnej zaplanowałem
tylko jeden postój na zwiedzanie - w Dunaújváros. To węgierska Nowa
Huta albo Tychy. W miejscu wioski Dunapentele komuniści postanowili wybudować
nowe, wzorcowe miasto. Miasto Stalina - Sztálinváros. Zaczęła wznosić
się architektura typowa dla tego okresu, czyli monumentalne bloki i budynki
rządowe, ozdobione zaangażowanymi rzeźbami.
Stalina pozbyto się w 1961 roku, a "Dunajskie Nowe Miasto" stało się gratką
dla fanów socrealizmu.
Dunaújváros jest też interesujące pod względem statystycznym: otóż na tysiąc mężczyzn przypada prawie setka więcej kobiet. Najwyraźniej panowie częściej stąd wyjeżdżali po zmianie ustroju. Nie wiem, czy za czasów Kadara warunkiem otrzymania przydziału była demonstracja antyteligijności, ale do tej pory dwie trzecie mieszkańców deklaruje się albo jako niewierzący albo nie podaje swojego wyznania. Reszta to głównie katolicy.
Przestronny plac Ratuszowy (Városháza tér), po którym hula wiatr i młodzi
rodzice z wózkami. To zapewne lata 70. ubiegłego wieku. Choć może i
wcześniej, gdyż pierwszy blok z wielkiej płyty - i w całych Węgrzech - powstał
już w 1959 roku.
Choć miasto postawili komuniści, to osadnictwo zaczęło się tysiące lat
wcześniej. W okresie rzymskim istniała tu forteca Intercisa. Prace
archeologiczne przyniosły sporo okryć, artefakty gromadzone są w muzeum
miejskim, niby można też coś oglądać na wolnym powietrzu, ale to tak naprawdę
pic na wodę, gdyż godziny otwarcia mogą pasować wyłącznie pracownikom, na
pewno nie turystom. Podobnie jest z innymi reliktami, np. pozostałościami term
rzymskich. Udało się jedynie spojrzeć przez płot na sterty antycznych kamieni.
Intercisa strzegła Dunaju, który tworzył tu granicę Imperium
Rzymskiego. Patrzymy na niego z wysokiej skarpy - zasłaniają go drzewa i
infrastruktura portowa, lecz widać, że na jego brzegach mocno wieje.
Dziś teren dawnego fortu otaczają blokowiska, stare miesza się z nowym. W
powietrze strzela wieża ciśnień, która z dołu przypomina statek kosmiczny. To
ostatni punkt turystyczny wakacyjnego wyjazdu.
Podróż powrotna przebiegała bez niespodziewanych przygód. Po końcowym
wyłączeniu silnika odnotowałem 3704 przejechanych kilometrów, średnią prędkość
64 km/h i spalanie 6.2 litra.
W siedmiu krajach podziwiałem 28 pomników poległych, 25 cerkwi, 16 meczetów,
11 kościołów katolickich, 2 ewangelickie, jedną synagogę, 3 cmentarze, 4
zamki, 2 pałace i 6 jezior.
Opisywanie dwóch tygodni zajęło mi pół roku, co stanowi mój rekord.
Szkoda, że to koniec opowieści...
OdpowiedzUsuńWszystko, co dobre, w końcu się kończy...
UsuńFajne zakończenie urlopu. Segedyn zainteresował mnie bardzo i razem z Debreczynem stanowi jeden z kolejnych celów wyprawy na Węgry. A baseny termalne są punktem obowiązkowym wizyty na Węgrzech, te które pokazałeś są super. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńSegedyna oczywiście tylko troszeczkę liznąłem, miasto ma naprawdę sporą starówkę. Zobaczymy, co będzie z basenami w tym roku. Pozdrowienia!
UsuńTe trzy lelije na niebieskim tle wyglądają mi bardziej na burbońskie, dynasta andegaweńska ma ich w herbie więcej. Z drugiej zaś strony, nie kojarzę żadnych związków węgiersko-burbońskich. Wot, zagwozdka!
OdpowiedzUsuńAndegawenowie nasunęli się niejako automatycznie, ale to na pewno nie jest typowy herb Andegaweńscy, mimo to znajomi z forum austro-węgierskiego sugerowali ten trop. Nie jest też wykluczone, że autor witraży coś namieszał :D
Usuń