Początek 2023 roku to kryzys, drożyzna, szalejące bezrobocie, miliony
Ukraińców odbierających pracę Polakom, ciemnoskórzy panowie zaczepiający
nadobne niewiasty i wiele innych znaków sugerujących, że oto zbliża się zło. W
takiej sytuacji nie ma co szastać pieniędzmi, więc na dwa pierwsze wypady
górskie wybraliśmy chatki studenckie, a raczej
chatki "studenckie", bo większość z nich ze studentami ma tyle
wspólnego, że czasem oni tam piją.
W połowie stycznia pojechaliśmy do Chatki na Lasku, zwanej oficjalnie
Studenckim Schroniskiem Turystycznym "Lasek", a dawniej
Chatką Elektryków, gdyż należała do Wydziału Elektrycznego Politechniki
Śląskiej. Według klasycznej regionalizacji Kondrackiego położona jest ona w
Beskidzie Makowskim, ale większość przewodników i map z uporem maniaka wciska
ją do Beskidu Żywieckiego. Chatkę znam od dobrych kilkunastu lat, więc nie
jest mi obca, a w naszej ekipie są także osoby, które powracają tu po dłuższej
przerwie (Gosia), krótszej przerwie (Owen) i zawitają po raz pierwszy (Bastek,
Lilka i Aldi).
Najszybsze dojście do chatki to
niebieski
szlak chatkowy w kształcie domku z kominem. Zaczynał się w Koszarawie
obok sklepu, gdzie można nabyć ważne do przetrwania produkty, ale z racji
prowadzonej tam obecnie budowy należy raczej przejść przez rzekę w
okolicach kościoła i potem dostać się do szlaku. Jest on w miarę dobrze
oznaczony (oczywiście poza kluczowymi momentami) i liczy niecałe dwa
kilometry, zatem do celu dotrzemy szybko, chyba, że akurat niesiemy torbę
pełną żarcia, a towarzystwo się buntuje 😏.
Chatka cieszy się ostatnio niezbyt dobrą opinią: że
tam brudno, że zagracone, że głośno, że burdy, że wieczne pijaństwo, że
absolutnie nie z dziećmi. Fakt, nie jest tutaj na tyle czysto, aby jeść z
podłogi. W korytarzach stoją liczne słoiki i skrzynki, w których kiszą się
składniki przyszłych nalewek. Prawda, czasem trudno o ciszę nocną, ale nie po
to - moim zdaniem - jeździ się w takie miejsca. Burdy? Nie zdarzyło mi się
takiej zaobserwować. Nie z dziećmi? Gosia właśnie to sprawdzała i udowodniła,
że sześciolatka wróciła do domu cała, zdrowa i szczęśliwa. Natomiast wszelkie
minusy i niedociągnięcia równoważą gospodarze (Mariusz z Danką), którzy
stworzyli tu atmosferę przyjazną dla prawie każdego, niespieszną, swojską.
Także gość tylko przechodzący, nienocujący, na pewno dostanie zaproszenie na
herbatę, ogrzanie się. Nie ma opcji, aby kogoś nie przyjęto, "bo brak miejsc".
I to powinno wystarczyć za całą rekomendację. Inna sprawa to kwestia, że głosy
krytyczne płyną z kilku głównych źródeł: albo od osób, które i tak na chatkach
przeważnie nie sypiają, albo od sympatyków dawnego wieloletniego chatkowego.
Zdetronizowane Towarzystwo Wzajemnej Adoracji, które przez ponad dekadę
rządziło chatą i cieszyło się specjalnymi prawami, do tej pory nie może się
pogodzić, że czasy się zmieniły.
Większość chatek pod względem wygód w żaden sposób nie przypomina siebie
sprzed dekad, więc i tu znajdziemy w środku łazienkę oraz prysznic, w którym
nawet czasem leci ciepła woda 😏.
Małe mózgi. Ciekawe, czy coś z nich wyrośnie, czy zostaną politykami
prawicy?
Górskim minusem chatki jest jej położenie - Pasmo Laskowskie to dość mała,
odgrodzona dolinami jednostka, średnio atrakcyjna, po której nijak nie można
przeprowadzić żadnej sensownej pętli. Jeśli potraktujemy Lasek jako bazę
wypadową, to przyda się samochód lub chociażby autobus - te jeżdżą z Żywca do
Koszarawy w tygodniu i rzadko w sobotę. My decydujemy się na opcję najbliższą,
czyli Jałowiec, aby poczuć trochę zimy, bo przy chacie uchowała się
jedynie na połowie polany.
Wyprawa zaczyna się z problemami, bo choć sam zadekretowałem wczesne wstanie,
to... potem to skutecznie je storpedowałem. Na szczęście mamy samochód.
Najszybsze podejście zaczyna się w północno-wschodniej części Koszarawy, pod
przełęczą Cichą. Smerfa zostawiamy na parkingu w wygodnym miejscu,
gdzie blisko siebie jest początek szlaku na Jałowiec (odpowiednio
czerwony przechodzący w
niebieski) i koniec szlaku z Mędralowej
(zielony).
Drwale ze swoją wycinką wchodzą tu już między zabudowania.
W dolnych partiach szlaku śniegu nie ma prawie wcale, bo połowa stycznia to
była klasyczna polska zima, czyli dupiata. Potem, wraz z nabieraniem
wysokości, białego pojawia się coraz więcej. A na niebie słońce próbuje
przeganiać chmury, a co zresztą zatroszczyła się nasza etatowa czarownica 😏.
Owen zaszalał i zabrał ze sobą zapas piwa, tyle, że bezalkoholowego (dostał je
od brata, a ten z kolei od firmy). Trudno się zatem dziwić, że kolejka
chętnych do niego nie była imponująca. W czasie postoju Gosia częstuje
przygotowanymi wcześniej kanapkami, żeby łatwiej pokonywać kolejne metry.
Jałowiec, najwyższy szczyt Pasma Jałowieckiego (czwarty w Beskidzie
Makowskim), wita nas prawdziwą, słoneczną zimą!
W przyszczytowym domku czeka na nas Kasia i wspólnie uskuteczniamy dłuższą
przerwę połączoną z konsumpcją gorących kubków. Tymczasem dzień powoli
zaczyna się kończyć.
Na szczycie czuję się fatalnie. Właściwie zaczęło się to w końcówce
podejścia, lecz postój na Jałowcu mnie dobił. Mam dreszcze, cały się trzęsę.
Ekipa analizuje dwie opcje - albo łapie mnie choróbsko albo kac. W każdym
razie, podczas gdy reszta zachwyca się zimą, Lilka skacze w śniegu razem z
psem, a jakaś zakochana para obściskuje się kawałek dalej, ja siedzę skulony
i zastanawiam się, co mi odpadnie. Pewnie gdybym był sam, to miałbym ciężko
zejść... Ale na szczęście sam nie jestem - Gosia zmusza do gorącego kubka,
Owen z Bastkiem proponują niesienie plecaka, ale uporczywie odmawiam (zgodzę
się na to dopiero przy ponownym wejściu na Lasek w połączeniu ze spożyciem
aspiriny kupionej przez Gosię). Nie zginę, nie zmarznę, bezpiecznie
dotrę do celu. Dziękuję!
Babia Góra cały czas otulona jest kołdrą. Schodzimy do przełęczy
Trzebuńskiej, a następnie
zielonym szlakiem do samochodu. Spore
odcinki trasy pozbawione są śladów innych turystów, więc od dłuższego czasu
nikt nimi nie szedł. Czasem trzeba przedrzeć się przez potok albo przejść po
zamarzniętych kałużach. Wszyscy są zmotywowani, nawet sześciolatka dzielnie
dała radę, mimo przemoczonych butów, ale Danka na Lasku pięknie nagrzała i całe
obuwie do rana wyschło!
Wieczór na chatce jest dość kameralny, oprócz nas jedynie kilka osób.
Podczas kolacji odbywamy oficjalne posiedzenie
AKT Pálinka (założonego
jesienią 2021 roku na Hali Górowej) w składzie prezes, skarbnik i sekretarz. Głównym tematem była kwestia
przyjęcia nowych członków i członkiń.
Najprzyjemniej oczywiście jest w kuchni, która za czasów chatkowania
Mariusza nie jest już tylko dostępna dla wybranych i zasłużonych. W takiej
atmosferze nawet rozmowa o myciu jajek w umywalce nie brzmi strasznie. Nie wiadomo tylko, czemu ten temat wzbudza taką sensację o jednej z rozmówczyń, bo przecież "ja robiłem to tylko dla jaj".
W jadalni pod pozorem gry w karty męska ekipa zaleca się do Kaśki, z kolei
ona serwuje Gosi przymusowy szpagat, który chyba do dzisiaj się jej odzywa
przy każdym kroku. Trzeba uważać. Seniorzy kładą się spać wcześniej, młodzież
(czy Owena można jeszcze tak nazwać?) baluje dłużej przy próbach wydobycia
jakiś dźwięków z półzdechłej gitary, ale nikt się nie skarży, że głośno,
przeszkadzają i w ogóle "dzieci nie mogą spać".
Poranki na chatkach zwykle są długie... A przy kubkach ciepłej herbaty i
takim talerzu to się nigdzie nie spieszy!
Grzeczne dziecko zabawi się samo, nawet pod czujnym okiem
Trybuny Ludu.
Zejście niebieskim szlakiem chatkowym
zajmuje dwa lub trzy kwadranse. Tempo spowalniają spore pokłady błota, a
także różne barierki, wystawione przez sąsiada, który nie lubi chatkowego
towarzystwa.
Lila wypatruje śniegu i wreszcie znajduje niewielkie płaty. W rozpędzeniu
pomaga jej Bastek, a mina Aldika bezcenna 😏.
Zimy ani czuć, Koszarawa w szarówce.
Zapakować do Smerfa, auta Gosi, wielokrotnie służącego podwózkom
turystów w Zydranowej i nie tylko, można wiele, ale gdy pojawia się kilka
dużych plecaków, to trzeba się pobawić się w Tetris 😏.
Dwa tygodnie później wracamy w Beskidy, tym razem w Żywiecki, do
Zwardonia. Skład się zmienił, więcej dzieci, mniej dorosłych, pies
zawsze na posterunku. W piątkowy wieczór Smerfikiem (dla którego
miała to być ostatnia górska podróż) gramolimy się aż na Beskidek, gdzie za
odpowiednią opłatę można zostawić wóz na parkingu przy pensjonacie. Udaje
nam się jeszcze wbić na szybkie regionalne piwko i grubo po dwudziestej
ruszyć na krótkie podejście. Tu zima była nareszcie taka, jaką lubię - z
lekkim mrozem i świecącym się śniegiem. Ciemności rozjaśniane są tylko z
rzadka - w dole widać stację Skalité-Serafínov, do której będziemy szli
rano, a gdzieś z tyłu oświetlenie wyciągu na Rachowcu.
Naszym celem jest chatka Skalanka. Podobnie jak Lasek również kiedyś
należała do Polibudy Śląskiej, obecnie jest własnością Klubu
"Grzmot-Odrodzenie", prowadzącego niegdyś chatkę pod Błatnią. Znam ją od
dawna, po raz pierwszy byłem w niej dwadzieścia lat temu w czasie mojego
pierwszego samotnego wielodniowego wypadu w góry; wtedy jeszcze zarządzał
nią jakiś miejscowy góral i wyglądała dość średnio. Dziś to chatkowy luksus,
ale mimo to bywam w niej rzadko, ostatni raz dziewięć lat temu, więc trochę
czasu minęło.
W piątkowy wieczór tłumów brak, są tylko panie z klubu wraz z dzieciakami,
które cieszą się, że wreszcie zjawił się jakiś mężczyzna. Prawdopodobnie
miały na myśli Aldika 😏. Kilka innych psów jest także na chacie, więc
nudzić się nie będą. To akurat plus, że czworonożne osobniki są tutaj mile widziane.
Zima dookoła naprawdę jest piękna, a jakby komuś było mało, to może poczytać
wybór dzieł Lenina. Patrząc na drugie zdjęcie ogarnia mnie nieprzyjemne
uczucie, że istnieje pewne podobieństwo twarzowe Lenina i mnie.
Plusem Skalanki jest położenie tuż przy granicy, co pozwala uskuteczniać z
niej wycieczki na Słowację i do Czech. Taki też plan jest na sobotę, musimy
tylko zdążyć na autobus do Skalitégo. Ponieważ starsza nastolatka
ostatecznie zostanie na chatce, więc w trójkę (plus pies) wychodzimy nieco
spóźnieni.
Wejście na Słowację Antek uczcił piękną wywrotką. Na jego usprawiedliwienie
dodam, iż droga była cholernie śliska i przejście jej bez upadku powinno
skutkować wręczeniem jakiegoś medalu. W każdym razie fikołek połączony był z
wyrzuceniem w górę dupolotu.
W Skalitym zdążamy na autobus dosłownie w ostatniej chwili, co jest zasługą
wspomnianego lodu. Odnoszę wrażenie, że Słowacy nie osiągnęli jeszcze
poziomu cywilizacyjnego, w którym posypuje się ciągi komunikacyjne
czymkolwiek! Może dlatego nikt nie porusza się tam pieszo.
Przy akompaniamencie burknięć kierowcy i skomlenia Aldika dojeżdżamy do
Čiernego, gdzie niedaleko przystanku stoi nowy, piękny,
bladozielono-bladoróżowy kościół w towarzystwie pomnika papieskiego.
Przekraczamy linię kolejową, która w krótkim okresie 1938-1939 była również
granicą polsko-(czecho)słowacką, gdyż w czasie aneksji Zaolzia sanacyjna
Polska zajęła również tereny na północ od torów ze Zwardonia do Czadcy.
Próbowano wmawiać, że są to rejony zamieszkałe przez polskich górali, nawet
jeśli miejscowi tego nie wiedzieli, ale chodziło tylko i wyłącznie o
połączenie kolejowe, tak aby polskie pociągi mogły jeździć bezpośrednio ze
Zwardonia do Jabłonkowa.
Zdaje mi się, że niebieski szlak to
dość nowa propozycja, nie istniał jeszcze przed budową autostrady D3, a
przynajmniej nie w tej wersji, gdyż początkowy odcinek to nowa droga.
Przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostradowym, a Antek próbuje
udowodnić, że nie wziął dupolotu nadaremno 😏.
Dodam, że wiszący nad nami wiadukt (most Valy) mierzy 84 metry i jest
najwyższy na Słowacji, natomiast błędnie określa się go jako najwyższy w
Europie Środkowej (wyższe są w Niemczech i na Węgrzech).
Nasz główny dzisiejszy cel widoczny na przeciwległym zboczu - Hrčava
(Herczawa).
Aby tam się dostać musimy przejść przez najsłynniejszy polski
trójstyk. Tu też dawno mnie nie było,
ostatnio w 2016 roku, kiedy spaliśmy na nim z Eco (i zaspaliśmy na pociąg). No i przez te sześć
lat zrobiły się tu Krupówki - trojmezí/trojmedzie zawsze było popularną
atrakcją, ale teraz to trochę zęby bolą!
Po czeskiej stronie powstał bufet, w którym jednak w okresie zimowym i tak
nie siądziemy w środku. Po polskiej straszy bryła jakiegoś niedokończonego
budynku (ponoć hotelu), jest kolorowy napis "I 💓 Trójstyk", pstrokaty plac
zabaw, siłownia, punkt naprawy rowerów i mnóstwo tablic informujących o
początku trasy. Do tego samochodem z Jaworzynki można podjechać pod samą
granicę, w czym celują kierowcy z Sosnowca.
Najspokojniej u Słowaków. Tam właśnie robimy nasz postój, trzeba coś
przekąsić, a na rozgrzanie Gocha tacha w plecaku solidną butelczynę pitnego
miodu. Brzmi pięknie, już oczyma wyobraźni widzimy jak wpada do żołądków,
ale jest pewien drobny szkopuł: nie mamy korkociągu! Taki mały drobiazg
przekłada plan miodowy na wieczór. Na szczęście plecak Gosi i tak pełny jest
różnych przysmaków, więc przeżyjemy.
Wreszcie można na Słowację przejść mostkiem nad wąwozem, w którym czasami
płynie Wawrzaczowy Potok i tam mieści się dokładny trójstyk.
Poprzedni mostek został rozebrany we wspomnianym 2016 z powodu złego stanu
technicznego. Tabliczki w trzech językach dumnie informują, że trwa odbudowa
trójstyku, "dołożymy wszelkich starań, aby (...) przekazanie odbudowanej
kładki odbyło się tak szybko, jak to tylko możliwe" oraz "przepraszamy za
tymczasowe utrudnienia". To "szybko" i "tymczasowe" trwało sześć lat! Tyle
czasu zajęło, aby dogadała się gmina polska i słowacka! Strach pomyśleć ile
trwałaby odbudowa, gdyby to nie było "miejsce szczególne".
Fotografuję każdy z obelisków; Słowacy pozazdrościli Polakom i postawili
również kolorowy słupek.
Wiat mamy tu sporo, ale ze zgrozą zauważyłem, że z każdej... usunięto
palenisko! Kiedyś można tu było siedzieć nawet w zimne noce, teraz masz
wpaść, zachwycić się kupą kiczu i uciekać! Z tego powodu raczej prędko tu
nie zajrzę!
Kierujemy się w stronę centrum Hrčavy. Mijamy faceta zanurzającego się w
lodowatym basenie, spotykamy kilka psów i grupę, która się zgubiła, bo pyta
o drogę.
Chodniki są z kolei tak śliskie, że zakładam... raczki, otrzymane od
rodziców na Dzieciątko. Wyglądam w nich komicznie, ale za to stabilnie. Przy
okazji zwracam uwagę wszystkich zwierząt w okolicy, bo raczki wydają
dźwięki, jakbym był prowadzony na łańcuchu! Co zabawne, do tej pory nie
użyłem jej jeszcze na poważnym lodzie, lecz na chodniku tak 😏. Zwróćcie też
uwagę na zdjęciu zrobionym przez Gosię, że nawet o tej godzinie mam
przyczepią do czapki czołówkę, bo nie wiadomo co się zdarzy!
Przy podejściu gdzieś z boku szarzy się Jaworzynka, lecz dziś do niej
nie zajrzymy.
Hrčava (Herczawa) to ciekawa miejscowość pod względem historycznym. Z
powodu położenia zawsze ciążyła ku Jaworzynce i administracyjnie była jej
częścią. Po podziale Śląska Cieszyńskiego znalazła się - jak cała Jaworzynka
- w Polsce, ale ten stan nie utrzymał się długo. W 1921, a oficjalnie w
1924, Herczawę odłączono od Jaworzynki i przyłączono do Czechosłowacji. Był
to jedyny taki przypadek na całej granicy w okresie międzywojennym, kiedy to
zabrano jednej ze stron ziemię i dano sąsiadowi bez żadnej rekompensaty. Już
z tego powodu mógłbym poświęcić mu większy elaborat, ale przecież nie czas
na to 😏. W każdym razie miejscowa ludność napisała petycję do Rady
Ambasadorów - podpisali się pod nią wszyscy mieszkańcy Herczawy oraz wielu
mieszkańców samej Jaworzynki. Rada Ambasadorów prośbę zaakceptowała i
korekty granicy dokonała. Nie słyszałem o protestach strony polskiej, więc
tym bardziej temat jest dla mnie dziwny. Powód chęci zmiany przynależności
państwowej dla miejscowych nie mógł być narodowościowy, bowiem austriackie
spisy powszechne wskazywały, że niemal cała ludność mówi po polsku. Co
ciekawe, po przyłączeniu do Czechosłowacji sto procent mieszkańców
zadeklarowało się jako Czesi, a w czasie niemieckiej okupacji jako Ślązacy
😛. Nie mogły to też być kwestie religijne, ponieważ żyli tu praktycznie
tylko katolicy. To może polityka? Antypolska Śląska Partia Ludowa, silna w
niektórych regionach Śląska Cieszyńskiego, akurat tutaj miała małe poparcie.
Nie można jednak wykluczyć, że po wojnie to poparcie się zmieniło, kiedy
popularni do tej pory politycy stali się jeszcze bardziej narodowi.
Ponoć chodziło o kwestie praktyczne - Herczawa i tak położona była na końcu
świata i, choć bliżej miała do centrum Jaworzynki, niż do jakiekolwiek innej
miejscowości, to na tym plusy się kończyły. Najbliższe polskie urzędy
znajdowały się w Skoczowie, czeskie natomiast w Jabłonkowie. Podobnie
najbliższy lekarz urzędował w Jabłonkowie, który był najważniejszą
miejscowością w okolicy. Również większość towarów, zwłaszcza
rolniczo-hodowlanych, kupowano w Jabłonkowie - odcięcie od niego granicą
celną oznaczało znaczne zubożenie obywateli. Z kolei najbliższa stacja
kolejowa leżała w Čiernym, a po polskiej stronie dopiero w Ustroniu. Tak
więc górale z Herczawy, noszący te same nazwiska co w sąsiednich wsiach,
zarówno polskich jak i czeskich, całkowicie odrzucili kwestie etniczne, a
skupili się na gospodarczych - czysty pragmatyzm.
W Hrčavie do tej pory nie ma żadnej mniejszości polskiej, jakby potomkowie
autorów petycji sprzed stu lat bali się, że ktoś cofnie tamtą decyzję. Można
napisać, że wioska ta przez całe dekady była bardziej czeska niż sami Czesi
- fetowano Masaryka, Benesza i Havla, tym dwóm pierwszym stawiano pomniki,
działała Macierz Czeska, w szkole zawsze uczono tylko po czesku (pomijając
okresy dwóch okupacji). Wioska zachowała także swój klimat charakterystyczny
dla ubocza - jest sporo drewnianych domów, na podwórkach pasą się kozy, a
psy trzyma się nie tylko na łańcuchach, ale też w szopach.
Przyjemnie się chodzi śliskimi ulicami, ale fajnie byłoby usiąść w cieple i
coś zjeść, a zwłaszcza skorzystać z toalety. Miejscowy mały browar jest
zamknięty, choć reklamują się otwartymi drzwiami. Knajpa obok przystanku
autobusowego od dawna nie działa. Już mamy wizję kanapek i termosu, gdy
nagle widzę gromadzących się ludzi. Idę kawałek dalej i oto jest -
Hospoda u Sikory! Znalazłem ją w momencie, gdy niektórzy już biegli
za krzaczek 😏.
Niedawno wyremontowana stara chałupa, a właściwie dawna świetlica z 1927
roku, gdzie aż do czasów towarzysza Husaka odbywały się wszystkie imprezy w
wiosce. Wybudowana przez Jana Sikorę, jednego z dwóch głównych autorów
petycji do Rady Ambasadorów, który potem przedarł się z nią ukradkiem przez
granicę aż do Ostrawy.
W środku tłoczno, ale udaje nam się znaleźć wolny stolik i zamówić całkiem
smaczne jedzenie oraz odpowiednio się nawodnić. Posiłek ma jeszcze dodatkowe
zalety - po jego spożyciu regularnie odwiedza się toaletę, nawet częściej
niż by się chciało, ale mamy podejrzenia, że to mogła być zasługa wody na
Skalance. Hanka, która z tego powodu została na chatce, była podwójnie
nieszczęśliwa, bo to ona jest największą fanką smażonego sera (jak dorośnie,
to pewno jej przejdzie). I tylko biedny pies musiał zostać na zewnątrz, gdzie urządza nieustanny koncert.
W okolicy odbywał się jakiś rajd terenowy albo zabawa dla dzieci o tematyce
wilczej. Ślady wilków i ich postacie są w wielu miejscach, młodzi ludzie
mają się zapewne uczyć, że wilki to nie potwory, które trzeba eliminować.
Hitem jest wydziergany na drutach bohater radzieckiej bajki 😛! Towarzyszą
mu dwie owce.
Podczas powrotu na słowacką stronę przyczepia się do nas piesek. Biały z
czarną plamką, lekko kulał na jedną łapkę. Gosia już kombinowała, czy go nie
porwać, nawet miała dla niego imię, lecz ostatecznie plan ten upadł. Piesek
zaczął z nami schodzić w dół i nie chciał się odczepić, więc w końcu
odwróciłem się, wykonałem zdecydowany ruch ręką i spokojnym, ale stanowczym
tonem nakazałem mu drogę powrotną. Posłuchał bez szemrania, więc chyba
powinienem zostać psim behawiorystą 😏.
Antek z uporem próbuje zjeżdżać na każdym możliwym odcinku białego, co kończy się potarganymi rękawiczkami i uszkodzonymi spodniami. Przecież nie odpuści szansy, którą dała mu zima!
Przed nami znów wielkie wiadukty. Przekraczamy granicę czesko-słowacką i do
wioski schodzimy szeroką drogą - też jej kiedyś nie było, prowadziła tędy
jedynie normalna ścieżka ze szlakiem.
W Čiernym moglibyśmy wejść do autobusu, ale aż tak nam się nie
spieszy, więc zaglądamy do pizzerii i wypijamy po piwku. Pani zza lady chyba pracuje tam za karę, a pies urządza takie śpiewy, że wystraszyłby nawet hycla.
Następnie
podjeżdżamy do Skalitégo pociągiem, dzięki czemu zaoszczędzamy prawie
kilometr drogi do chatki.
Dodatkową atrakcję na Skalance jest finał WOŚP! O dzień wcześniejszy,
ale w niedzielę wieczorem nikogo już tutaj nie będzie. Trwa więc licytacja
różnych gadżetów (sam dorzuciłem grę planszową), a sala wypełniona jest
szczelnie i czasem odbywa się zacięta walka.
Po takim wydarzeniu wydawałoby się, że zacznie się jakaś większa impreza.
Nic z tego. Część osób od razu poszła na pokoje, zostało kilka małych grupek
kiszących się przy osobnych stolikach. W okolicach 22.30 już tylko jeden
stolik przedstawiał jakąś aktywność - ten przy którym siedzieliśmy 😏.
Zrobiliśmy sobie grzańca, potem otworzyliśmy słowacką miętówkę i pojawił się
młody chłopak, który brzdąkał na gitarze. Do tego kilku śpiewających (Gosi muzyka nigdy nie przeszkadzała w śpiewaniu, ja się nadal trochę krępuję), jedna babka była bardzo dziwna i właściwie torpedowała każdą próbę rozmowy,
uzurpując sobie wyłączność na dyskusję z grajkiem. Wyglądało to trochę jak wstęp do nocnych zalotów, więc zostawiliśmy ich później bez zbędnych obserwatorów.
I to jest właśnie podstawowa różnica między Laskiem a Skalanką. Na Lasku
jest brudno, zawalone gratami, nie zawsze idealnie ciepło, ale wieczór i noc
praktycznie zazwyczaj spędza się w przyjemnej integracji. Na Skalance jest
ciepło, czysto, wychuchane, ale bez swojego własnego towarzystwa może się
okazać, że najciekawszą opcją nocną będzie położenie się spać. Dodam, że w
piątek jeszcze nie było północy, a już pojawiły się niewypowiedziane
pretensje, że jesteśmy za głośno, no bo przecież "dzieci śpią". Tak więc
niech każdy dokona wyboru jaki klimat mu bardziej pasuje, bo i jedna i druga
chatka ma swoje do zaoferowania, ale w zupełnie inny sposób.
W niedzielę pogoda zaczyna się poprawiać, spomiędzy chmur nieśmiało przebija
słońce.
Chatkę zamykają w południe, więc pakujemy się szybciej, plecaki zostawiamy
na ganku i idziemy... na sanki! Zabawa jest przednia, tylko pies nie wie za
kim latać 😏.
A dookoła zrobiło się pięknie!
Wracamy do samochodu delektując się widokami. Z tyłu szczyt Skalanka,
będący tłem walki jasności z ciemnością.
W okolicy restauracji "Na Beskidku", gdzie zostawiliśmy wóz, słońce
zwycięża. Gapiąc się na okolicę postanawiamy, że po obiedzie zaliczymy
jeszcze jeden punkt programu!
Padło na Ochodzitą, która nam towarzyszyła przez okna podczas
konsumpcji zupy. Nie dość, że to wdzięczna górka, bo szybko osiągamy świetny
punkt widokowy, to jeszcze możemy dołączyć kolejny szczyt do Korony Gór
Polskich! Tak, tak! No bo gdzie leży Ochodzita? W Beskidzie Śląskim,
odpowie prawie każdy z turystów. I będzie miał rację, ale według ostatniego,
pochodzącego z 2018 roku, podziału fizyczno-geograficznego jest to najwyższy
szczyt Międzygórza Jabłonkowsko-Koniakowskiego! Tak traktują go
również Czesi, którzy do jednostki Jablunkovské mezihoří włączają
również całą południową część swoich Beskidów Śląskich, a więc m.in. Girową,
Herczawę i trójstyk. Również Słowacy je wyróżniają (Jablunkovské medzihorie), należy do niego cała dolina Čierňanki z wioskami Čierne i Skalité.
Tak więc, w zależności od podziałów, w ten weekend zaliczyliśmy Beskid
Żywiecki i Śląski albo Żywiecki i Międzygórze, co w żaden sposób nie zmienia
faktu, że na Ochodzitej jest cudnie! Mróz dochodzący do minus sześciu i
prawdziwa zima z widokami kończącego się dnia.
Sesja na ławeczce, wyjątkowo pustej.
Temperatura szczypie w policzki, więc wracamy do samochodu, mijając
drałującą do góry grupę w strojach wieczorowych. To prawdopodobnie obóz
przetrwania znad talerza!
Jak wynika z powyższych zdjęć i tekstu pierwszy miesiąc 2023 roku był na
pewno udany pod względem górskim! Nawet pogoda, kapryśna w styczniu,
dopisała, w czym oczywiście zasługa czarownicy w składzie. No i wybrane
przez nas lokalizacje nie zrujnowały portfela, bo nocleg na Lasku kosztuje
35 złotych, a na Skalance 25 złotych. Pies gratis.
Aktualizacja: niestety, ten wpis można potraktować już tylko jako archiwalny, bowiem we wrześniu 2023 roku chatka SST Lasek została zamknięta, prawdopodobnie na stałe. Chciwość zwyciężyła.
E to nie można wepchać korka do środka butli i skosztować napitku? Uwielbiam miód pitny...choć mnie on obecnie zdecydowanie nie pomaga ;) ale jak już będę mógł się napić, to zacznę od niego :)))
OdpowiedzUsuńWłaśnie za bardzo nie było czym wepchać, a palcem się nie dało :P
UsuńLaynn, no właśnie z przedmiotów bezpiecznych miałam do dyspozycji wyłącznie długopis a mam taką zasadę, że dzieciom ostrych noży do ręki nie daję. Strasznie dużo wtedy może być problemów z szyciem palców, a ja przecież nie mam uprawnień weterynaryjnych do szycia psów:D
UsuńNo palcem to ciężko ;)
UsuńGocha lepiej nie szyć, szczególnie po spożyciu, choć było pewnie czym odkażać ;)
Dzieciom ostrego nie dawać, zwłaszcza złego przykładu! Poza tym po wepchnięciu korka musielibyśmy wszystko od razu wypić, a szkoda taki zacny trunek pić gwałtownie...
UsuńW żadnym wypadku! I przykładu złego nie dawać (chyba, że zaznaczając, że to aby pokazać, że tak nie wolno ;) ), ani za szybko pić miód pitny!
UsuńAle jedna butla na kilka osób, to aż tak długo chyba by nie była pełna? ;)
Świetny początek roku. Kiedyś lubiłem takie zimowe wędrówki (a zimy kiedyś były prawdziwe) , ale z biegiem lat mi przeszło. Pobiłem Cię i to dwukrotnie, jeśli chodzi o czas, jaki upłynął od mojej pierwszej i niestety ostatniej wizyty w chatce na Skalance, no i i było to latem. Na Lasku nigdy nie byłem, ale właśnie taką atmosferę, jak opisałeś bardzo lubiłem w czasie swoich wędrówek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Z Laskiem trzeba się spieszyć, bo nie wiadomo jak długo pociągnie, pojawiły się już opcje jego sprzedaży... Skalanka pewno wytrzyma długo, może dekady, bo jest w rękach stowarzyszenia, więc zawsze można tam wrócić :) Pozdrowienia!
UsuńA propos, czy na Lasku dalej sprzedają to wściekle kwaśne wino? Przy całej sympatii do Mariusza i Danki, nie podołałam temu kwasowi ;-)
OdpowiedzUsuńWino jak najbardziej dalej sprzedają ;) A czy kwaśne? To zawsze zależało jak się trafi, mi się wydaje, że te bardziej kwaśne to były z jakiś polskich upraw, a teraz skupiają się na węgierskich. Swoją drogą mnie się nigdy jakaś super kwasioła nie trafiła, więc albo mam inne kubki smakowe albo szczęście :P
UsuńFakt, zapomniałam, że w międzyczasie nabyli winnicę na Węgrzech. Tak, ja trafiłam na polskie wina. Miałeś szczeście ;-)
Usuń