Na początku lutego zima, dotychczas raczej leniwa i ospała, zaczęła pokazywać
swoje pazurki: z gór zaczęły dochodzić dramatyczne wieści o niezliczonych
zagubieniach, zaginięciach, ciężkich akcjach ratowniczych, a kilka parków
narodowych zdążyło nawet zamknąć wszystkie szlaki (co akurat nie zawsze szło w
parze ze zdrowym rozsądkiem, za to z wygodnictwem szefostwa na pewno). Trzeba było zatem
znaleźć jakąś trasę na kilkugodzinną wędrówkę, która powinna być zdalna do
przebycia bez pomocy helikoptera i ratowników. Wybrałem znaną mi już dobrze
Filipkę, czyli szczyt w czeskiej części Beskidu Śląskiego. Nie jest
może on bardzo ambitnym celem, lecz to popularne miejsce wizytowe weekendowych
spacerowiczów, więc założyłem, że szlaki do niego powinny być w miarę
przetarte, a zresztą biegną one w sporych odcinkach asfaltem.
Prognozy pogody nie były zbytnio łaskawe: zapowiadano pełne zachmurzenie i
silny wiatr, mogący dawać odczucie zimna nawet do minus kilkunastu stopni.
Zajeżdżamy do Hrádka (Gródek, niem. Grudek), gdzie
faktycznie mocno wieje. Na zaśnieżonym parkingu obok przystanku kolejowego
pełno aut, a towarzystwo z samochodu na polskich blachach wyciąga sanki na
kulig.
Początkowo szlak ciągnie się drogą ostro w górę. Droga jest fest wyślizgana
przez samochody i już wtedy chodzi mi po głowie pomysł, aby założyć raczki,
lecz ostatecznie stwierdzam, iż nie będę się wygłupiał. A im wyżej, tym
bardziej zimowo.
Potworek architektoniczny nad wioską to połączenie małego bloku z... kościołem
husyckim. A obok znajduje się zaśnieżony pomnik Wincentego Witosa, który,
zgodnie z opisem na mapy.cz, "w pobliskim domu skrywał się przed reżimem
Piłsudskiego". Rzeczywiście: dawny premier RP prześladowany przez sanację od
1933 do 1939 roku przebywał w Czechosłowacji. W Hrádku reperował swoje
szwankujące zdrowie, stosując kurację ziołową przepisaną przez znanego
miejscowego zielarza.
Spotkana kobieta z dwoma psami ostrzega, iż w lesie leży świeżo zwalone
drzewo. Rzeczywiście, wiatr musiał je zmieść niedawno, przy okazji mocno
naciągnięte są także kable.
Za lasem możemy iść dalej jedną z dwóch dróg dojazdowych, przy czym
zielony szlak wybiera tę lewą. A
tymczasem na niebie, nieoczekiwanie i wbrew prognozom, pojawiają się nieśmiałe
przebitki niebieskiego nieba!
Przed nami jeden z oddalonych przysiółków, kilkanaście domów, normalnie
zamieszkałych, a nie letniskowych. Na niektórych podwórkach trwa intensywne
odśnieżanie przy pomocy nowoczesnego sprzętu, łopaty są już niemodne.
Krótkie, ale ostre podejście wzdłuż nieczynnego wyciągu orczykowego. Mijamy
się z narciarzem, który miał spore problemy z utrzymaniem właściwej pozycji w
każdym przypadku.
Doszliśmy do głównej drogi dojazdowej, przy której stoi przybytek o nazwie
Chata Hrádek. Kojarzymy go, bo byliśmy w nim podczas mojej ostatniej
wędrówki z tatą na Filipkę, to znaczy nieco
ponad sześć lat temu.
Jest to zwykły dom udzielający noclegów, a na parterze urządzono
restaurację. Może będzie czynna? Z zewnątrz tak nie wygląda, lecz w warsztacie
spotykamy faceta, który każe iść do drzwi od strony podwórka. Te są zamknięte,
szarpiemy się z klamką, a po chwili otwiera nam je mały chłopak...
Choć zbliża się południe, to jesteśmy najprawdopodobniej pierwszymi klientami
tej soboty. I jakby nie spodziewali się kolejnych, gdyż chłopak... z powrotem
zamyka na klucz drzwi i następnym turystom musimy otwierać my 😏. Zamawiamy
tylko picie, coś rozgrzewającego będzie w sam raz. Tata tradycyjnie wziął Becherówkę, Teresa herbatę z imbirem, a ja... wiadomo, piwo 😊.
Wystrój sal urozmaicają elementy świąteczne, a na ścianach wiszą portrety
góralskich typów. Obowiązkowo z wielkimi, sumiastymi wąsami.
Scenka rodzajowa, która odkrywa nieoczywistą prawdę: niektórzy z górali
cieszyńskich mają azjatyckie korzenie, o czym świadczy fizjonomia mężczyzny
stojącego w środku!
Ledwo weszliśmy do środka, a na zewnątrz zerwała się wichura... Jeszcze
dziś nas trochę wiatrem wysmaga.
Jakby na przekór wiatrowi na chwilę wychodzi słońce i momentalnie robi się
cudnie. A zaraz potem wydmuchowisko!
Niezły widok na Beskid Śląsko-Morawski po drugiej stronie doliny Olzy:
najbardziej charakterystyczna kopuła to Ostrý, po prawej natomiast dwa szczyty
Javorovego.
Na polanie znajduje się kapliczka świętego Izydora Oracza, patrona chłopów,
rolników i Madrytu. A za nią, częściowo zasypana śniegiem, tzw.
aleja dobra - zasadzono na niej kilkadziesiąt jabłoni, symbolizujących
region Jabłonkowa.
Przejście przez odkryty teren to drugi bardziej męczący wysiłek tego dnia, ale
potem pod lasem ścieżka jest już przedeptana, podobnie jak w lesie, gdzie
panuje piękna, cicha zima.
Pół godziny od wyjścia z chaty docieramy do Filipki. Składające się z
kilkunastu domów - w tym kilku drewnianych chałup - osiedle pod szczytem o tej
samej nazwie należy administracyjnie aż do trzech gmin, ale większość zabudowy
podlega pod Nýdek. Na najbliższym horyzoncie widać graniczne Pasmo Stożka, na
które zdążałem
przed rokiem z chłopakami na zlot.
Główną atrakcją Filipki nie są jednak panoramy, lecz bufet
Chata Filipka. Bardzo popularna w ciepłych miesiącach, walą tu całe
rodziny, więc, moim zdaniem, właściciele spoczęli na laurach. Już podczas
dwóch poprzednich odwiedzin stwierdziłem, że jedzenie jest co najwyżej
poprawne i mało atrakcyjne, co zresztą sprawdziło się i tym razem.
Najważniejszym plusem jest fakt, że w ogóle działała.
Oprócz nas siedziały w środku jedynie ze dwie osoby, ale pora była jeszcze
młoda, więc można było się spodziewać, że sobotnim popołudniem znajdą się
chętni na odwiedziny. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy po naszym wyjściu obie
kobiety z obsługi zamknęły drzwi na klucz i udały się do terenówki z
łańcuchami na oponach.
- Już zamykacie?
- Tak, zjeżdżamy do domu - uśmiechnęły się panie.
Na zegarku ledwo dochodziła czternasta, według internetów i kartki na drzwiach
bufet miał pracować jeszcze przez trzy godziny! Tymczasem bez żadnego
wytłumaczenia zamyka się interes i to w dniu, kiedy jest szansa na największą
frekwencję! Niestety, na Filipce zdarza się to często, więc warto to brać pod
uwagę w czasie planowania wędrówki w tych okolicach i nie zakładać, że na
pewno trafimy na otwarte drzwi.
Jak idziemy dalej? Jedna z propozycji to przez szczyt Filipki
żółtym szlakiem do Návsí, czyli trasa,
którą szedłem z tatą w 2016 roku. Obawiam się jednak, że ten odcinek może być nieprzetarty. Zostaje zatem
droga odwrotna - przez Loučkę (Łączkę) do Bystrzycy - dokładnie
odwrotnie z Bastkiem i Turystykonem wędrowałem
przed rokiem. Ścieżka w kierunku Loučki jest przetarta, w dodatku na tamtejszy
szczyt prowadzi od Bystrzycy asfaltowa droga do gospodarstw, więc nie powinno być
problemu..
Szybko okazuje się, iż wydeptana ścieżka się kurczy, a głównym ślad zostawił
jakiś narciarz. Na razie poruszamy się do przodu.
Gdy teren się zaczyna wypłaszczać, to pojawiają się kłopoty, gdyż jednocześnie
las rzednie i z prawej strony rozciąga się szeroka polana. Co rusz się
zapadamy, najpierw po kolana, potem po pas i nie ma znaczenia, czy korzystamy
z kijków, czy nie.
Ślady znikają, więc tata wyprowadza nas na skraj polany, ale to droga donikąd.
- Tędy nie przejdziemy! - wołam na nasilającym się wietrze. - Niczego nie
widać, zakopiemy się!
Wracamy się pomiędzy rzadkie drzewa, gdzie każdy metr sprawia trudność. Raz
warstwa zmrożonego śniegu pozwala poruszać się po nawierzchni, żeby zaraz
potem zakopać nas po pas!
Czasem pojawi się resztka śladu, a więc jednak ktoś próbował tędy iść. Byle dojść
do drogi, ona musi być przetarta, przecież gospodarze dojeżdżają do chałup
widocznych po drugiej stronie łąk! W ramach uzupełnienia - na drugim planie
sterczy wieża na Wielkiej Czantorii.
Niestety, domy te prawdopodobnie nie są zamieszkałe, przynajmniej nie zimą, więc i
odśnieżania się nie doczekamy... Idziemy skrajem odsłoniętego terenu, śniegu
coraz więcej, po kolana, po uda, po pas. I w pewnym momencie następuje koniec!
Ani kroku dalej, śnieg jest tak zbity, że nie chce mnie puścić nawet o metr!
Staję zasypany w większej swojej połowie i bezradnie patrzę się w kierunku
odległej o kilkadziesiąt metrów tablicy informacyjnej, ustawionej na szczycie
Loučki. Tak blisko, a tak daleko!
Intensywna burza mózgów, ale tak naprawdę nie ma tu nad czym myśleć, po prostu
nie przejdziemy i kropka! Zatrzymała nas warstwa śniegu na polanie, wysoka na
półtora metra, może więcej, nietknięta przez człowieka. Próbuję jeszcze obejść
ją lasem, lecz efekt jest ten sam, bo szybko się zakopuję i blokuję!
Analizując mapę stwierdziłem, że dotarliśmy do wyczekiwanego przeze mnie asfaltu, ale był on gdzieś
głęboko pod nami. Rok wcześniej aż do tego miejsca było
przetarte na kilka metrów szerokości, a teraz... zabrakło trzystu - czterystu metrów do punktu, gdzie już na
pewno musiało być przedeptane, gdyż tamtejsze budynki są zamieszkałe przez cały
czas. Ale te kilkaset metrów okazało się zaporą nie do przejścia! Więc wycof!
Dawno mi się to nie zdarzyło. Kilka lat temu zawróciłem z drogi na Śnieżkę,
lecz z powodu wiatru. A z powodu śniegu? Też kilka lat temu na Pilsku,
kiedy to nie potrafiliśmy znaleźć przebiegu szlaku granicznego...
Mocno zmęczeni wracamy na Filipkę, gdzie grupa matek z dziećmi szalej
na sankach i liczy na otwarty bufet. Naiwni.
Kierujemy się z powrotem do Hrádka. W lesie zagadują nas narciarze:
- Chata działa? - uśmiech na twarzy świadczył, iż miało to być pytanie
retoryczne.
- Zamknięta.
- Zamknięta? - facet nie wierzy. - Przecież dopiero po trzeciej!
A jednak. Dokładnie ta sama sytuacja powtarza się przy pierwszych
zabudowaniach Hrádka.
- Bufet otwarty? - zaczepia mnie kilkuosobowa wycieczka.
- Zamknęli o drugiej.
- Ale przecież powinna być czynna do piątej!
- Ale zamknęli.
Rozczarowanie, złość, rezygnacja z dalszej drogi. Najwyraźniej właściciele
Chaty Filipka zarabiają zbyt dużo, więc celowo ograniczają sobie możliwość
dalszych przychodów.
Mija nas towarzystwo z torbami podróżnymi i papierowymi zawierającymi prawdopodobnie ciuchy. Niżej stoi samochód, a obok niego walizka lotnicza i... zgrzewka piwa
😛. Zdaje się, że udają się na imprezę do jednej z chałup (czuć było rozpalony
kominek), dojechali najdalej jak się dało, a teraz trzeba dymać z tobołami.
Na chwilę wychodzi słońce i pięknie oświetla zbocza, domy, a także chłopa
odgarniającego śnieg z dachu.
Co ciekawe, w dolnej części Hrádka śniegu ubyło. Nie wiem jakim cudem
się stopił, skoro temperatura odczuwalna cały dzień wynosiła poniżej zera
(prognozy mówiły nawet o minus dwudziestu!), ale faktem jest, że biała droga
stała się czarno-bura.
Nadmienię, że zwalone drzewo zostało już pocięte i usunięte ze ścieżki, zatem
służby tempo mają niezłe. A może to miejscowi wzięli piły w swoje ręce?
Schodząc patrzę ciągle na wznoszące się w lekkiej mgle szczyty po drugiej stronie
doliny. My przeszliśmy dziś nieco ponad jedenaście kilometrów, a
czujemy się jak po maratonie. Górka o wysokości 835 metrów dała tak w kość, że
każdy mięsień marudzi. Nie trzeba jechać w Tatry czy Karkonosze, aby oberwać
po turystycznej dupie, wystarczy czeski Beskid Śląski.
Zima nie miała jeszcze zamiaru odpuścić, co wieszczyli już niektórzy, zresztą byłoby to dość dziwne na początku lutego. Jadąc potem na tradycyjny obiad
do browaru w Vojkovicach zaliczyliśmy jeszcze zamieć śnieżną, też pięknie 😏.
Mojego wycofu nie pobiłeś, a na serio, to musiało być dziwne uczucie, cel na wyciągnięcie ręki i ni milimetra nie da się dalej iść...
OdpowiedzUsuńCo do Chaty, to dziwne działanie, ale to chyba u naszych sąsiadów dość często tak jest? Przynajmniej tak często też o "schroniskach" piszą/esz...
Kiedyś w Chorwacji byłem dosłownie parę metrów od szczytu, ale odpuściłem, bo takie skały były, że myślałem, iż spadnę...
UsuńA co do lokali to taka, niestety, polityka prywatnych czeskich właścicieli. Choć i KCzT potrafi zrobić sobie dzień wolny...
Też mam takie doświadczenie z czeskimi prywatnymi chatami. Dlatego jestem trochę do nich negatywnie nastawiony, bo nigdy nie wiem czego się spodziewać. Czy zjem coś, czy jedynie odbije się od drzwi. I czasem nawet w weekendy bywa zamknięte.
OdpowiedzUsuńJa w zeszłym roku robiłem odwrót na Świnicy w listopadzie, bo śniegu w żlebie było tyle, że nie byłem w stanie się przez niego przekopać. Do tego jeszcze stromo. Niby też widziałem już łatwiejszy teren, jednak co z tego, skoro nie było jak do niego dojść
Czeskie chaty jak to prywatne restauracje - mogą, nic nie muszą. I to się niestety sprawdza dość często, ale z drugiej strony akcja jaką miałem rok temu w Chacie Skalka (czyli KCzt), gdzie podawali w sobotę posiłki tylko dla osób z rezerwacją to też jest skandal...
Usuń