Ta relacja w ogóle miała nie powstać. Prognozy pogody były tak dołujące, że
zastanawiałem się nawet, czy jest sens brać aparat, skoro na cały weekend
wieszczono pełne zachmurzenie, fatalną widoczność i w najlepszym razie lekką
mżawkę. W sobotę rzeczywiście tak było, za to w niedzielę... No, ale nie
uprzedzajmy faktów.
W sobotni poranek, już dość zaawansowany godzinowo, dojeżdżamy w trójkę do
Sopotni Wielkiej. Ciśniemy autem najdalej jak się da, aż do lasu pod
znak zakazu ruchu. Mamy nadzieję, że w nocy nikt nie odkręci nam kół albo, co
bardziej prawdopodobnie, nie spuści benzyny z baku...
Drogą mija nas kilkunastoosobowa grupa rodziców z dziećmi. Fajnie, że chciało
im się wyjść z domu w takiej pogodzie. Zakładamy plecaki i ruszamy
niebieskim szlakiem wzdłuż potoku
Sopotnia.
Po pewnym czasie nadchodzi moment zejścia z asfaltu i rozpoczęcia gramolenia
się wąską ścieżką. Do pierwszego schroniska musimy podejść około pięciuset
metrów. Jest w miarę ciepło, więc Bastek zaczyna się rozbierać (na szczęście
nie do rosołu).
- Patrzcie, jak pięknie! - mówi Kaśka. Patrzę. W przód, w tył. Chyba mamy inne
pojęcie "piękna" 😛.
Z góry złazi grupa dziadków i próbuje nas przekonać, że nie ma sensu tam iść.
- Zero widoków, wieje, mżawka - opowiadają. Nie dajemy się zastraszyć,
mozolnie połykamy kolejne metry.
Faktycznie, im wyżej tym paskudniej. Zwłaszcza opad jest nieprzyjemny, oby nie
przeszedł w silniejszy deszcz.
Po niecałej półtorej godzinie stajemy pod schroniskiem na
hali Rysianka. W środku tłoczno, ciepło i przyjemnie. Siadamy w bocznej
sali i zamawiamy po drogim piwie o nazwie takiej samej jak schronisko.
W ogóle nie chce się człowiekowi wychodzić na zewnątrz, nawet dyskretnie
zerkamy na cennik noclegów, ale w końcu się mobilizujemy. Warunki
atmosferyczne nie uległy znacznej poprawie.
Na XII stacji drogi krzyżowej jakiś dowcipniś domalował Papieżowi-Polakowi
wąsik a'la Hitler. Zgroza!
Schodzimy w kierunku Trzech Kopców ze świadomością, że każdy stracony metr
trzeba będzie później nadrobić. Zawsze mam wrażenie, że z Rysianki do granicy
jest rzut beretem, a przecież to ponad dwa kilometry.
Na Trzech Kopcach spotykamy trzech facetów.
- Idziecie Głównym Szlakiem Beskidzkim? - pytają na widok naszych plecaków i
karimat.
- Nie, Głównym Szlakiem Alkoholowym - sapię uprzejmie.
- Aaa, to tak jak my - śmieją się.
Czerwony szlak jest masakrycznie błotnisty.
Właściwie od czasu jak pojawiły się graniczne słupki, to toniemy w błocie! Nie
pamiętam, kiedy ostatnio szedłem wśród takiej ilości mazi. Nogi
błyskawicznie brudzą się aż za kolana, zaczynamy się ślizgać. Przoduje w tym
Bastek, który co jakiś czas prezentuje jakiś piruet. Co najmniej raz udaje mu
się zderzyć z ziemią, na szczęście bez połamania kończyny.
W ogóle idzie się dość średnio - zrobiło się ciemno, temperatura spadła, w
powietrzu nieustannie latają drobinki wody, przez co nawet z czołówką niewiele
widać. Błoto niesłychanie męczy, czasami próbujemy je ominąć idąc trawą.
Na zdjęciu właśnie zdobyliśmy Brts, czyli Palenicę.
Na Hali Cudzichowej zaglądamy do szałasu. Dach wydaje się solidny, jest
prycza, dałoby się przenocować. Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli się tu
dziś wracać.
Ostatnie ostrzejsze podejście na Munczolik, potem jeszcze Tanecznik i z
ciemności wyłaniają się pierwsze światła. Hala Miziowa i schroniskowy
moloch. Włazimy tam z ulgą i na dobry wieczór brudzimy świeżo umytą podłogę.
Tłumów nie ma. W bufecie zamawiam żurek i "czeskie piwo", które okazało się
Kozlem i kosztuje... 17 złotych! Noo, gratulacje, przebitka cenowa co
najmniej czterokrotna - to chyba najdroższe piwo, jakie piłem w Polsce!
Żeby ono jeszcze smakowało...
Kaśka leci do rozpalonego na zewnątrz ogniska, aby przypalić kiełbasę i
poprowadzić konwersacje z młodymi mężczyznami. Ja i Bastek zostajemy w
jadalni, przyglądając się innym turystom.
Błogi spokój przerywa wtargnięcie dużej grupy osób. Od razu zauważam przypięte
do plecaków karimaty. Jest tylko jedno miejsce, gdzie w okolicy mogą nocować i
tak się składa, że zdążamy tam i my!
- Gdzie dziś śpicie? - zagaduję faceta w żółtej kurtce, który wygląda na jakąś
ważną personę.
- Na Halę Górową - odpowiada. Cholera, wiedziałem. - Jesteśmy z AKT
[Akademicki Klub Turystyczny] (....), będzie nas z trzydzieści-czterdzieści
osób.
- Pomieścimy się tam w ogóle?
- Będziemy musieli.
Nie zabrzmiało to przekonująco, więc stwierdzamy, że musimy ich po prostu
wyprzedzić, zwłaszcza, że dopiero się rozsiedli. Lecę po Kasię, aby skończyła
zabawę nad ogniem i żebyśmy się zbierali.
- Tyle osób, będzie impreza - cieszy się Bastek.
- Niekoniecznie - mówię. - Przypatrz się, czy ktokolwiek z nich zamówił piwo.
Nie zamówił. I wszystko jasne. Dodatkowo ten oddział AKT prowadzi własną
chatkę, która oficjalnie jest abstynencka.
Na parterze siedzi druga część grupy, więc rzucam do nich:
- Spotkamy się na Hali Górowej.
Odprowadzają mnie niechętne spojrzenia i komentarz:
- Chcą być szybsi od nas, aby zaklepać miejsce.
Wiadomo, że taka grupa zawsze się zmieści, lecz nasza trójka niekoniecznie.
Z Miziowej na Górową jest niedaleko, maksymalnie pół godziny. Zaliczamy jedno
błędne odbicie i trochę mniej błota niż na głównym szlaku.
- Aby wyglądać poważnie, to musimy też się jakoś nazwać - gadamy po drodze. Z
kilkunastu różnych propozycji wybieramy wersję, iż jesteśmy AKT Palinka 😛.
Nazwa nie jest przypadkowa - flaszkę węgierskiej pálinki targam w
plecaku 😏.
Na Hali Górowej już z daleka widać ognisko oraz słychać okrzyki. Ktoś do nas
wrzeszczy:
- Halina? (lub jakieś inne damskie imię, nie pamiętam dokładnie).
- To nie ona - odkrzykuję.
- To wypie.....j!
Ładne powitanie. Na szczęście przy ogniu jest już milej.
- Dużo was jest? - zapytują.
- Trójka. Ale nie od was.
- A od kogo?
- Komisja Rewizyjna AKT Palinka.
Na sekundę zamilkli i chyba nie byli pewni, czy to na pewno żart 😏.
W sezonie letnim na Hali Górowej działa sympatyczna baza namiotowa. Jej
część stanowi duży szałas, którego połowa wraz z dwoma rozległymi "lotniskami"
jest otwarta przez cały rok. Kiedyś spałem tu nawet w Sylwestra.
Ładujemy się na górę i w rogu rozkładamy posłania. Potem schodzimy na dół,
gdzie stoi piecyk oraz stół z bardzo niskimi ławami. Tu już jest znacznie
chłodniej.
Zaczynają się schodzić ludzie. Część noclegowa błyskawicznie się zapełnia,
ktoś nawet rozstawia namiot. Ludzie zbierają się przy ognisku, więc siadamy
tam i my.
Nad ogniem przygotowywana zostaje pulpa, chłopaki zaś walczą z drewnem.
Bastek, z piwem w łapie, przypatruje się ich niefachowym wysiłkom z głupawym
uśmiechem. Zauważa go jeden z "wodzów". Zapala czołówkę, dokładnie lustruje,
podchodzi i pyta nieprzyjemny tonem:
- Wiesz, że nie powinieneś tego robić?
Bastek sądzi, że nie powinien się nabijać z "drwali", lecz tamten pokazuje
piwo.
- Ale ja jestem z AKT Palinka!
- Aaa, to przepraszam. 😛
No właśnie. Wokół nas kręci się kilkadziesiąt dorosłych osób, ale nikt niczego
nie spożywa. No prawie - w chatce niektóre chłopy raczyły się piwem, a jeden
starszy koleś częstowany pálinką nie odmawiał.
- Jak to u was wygląda? - zapytujemy pewną dziewczynę.
- Na kursach nie można pić - wyjaśnia (AKT prowadzi "Kurs Turystyki Aktywnej",
czyli wszystko w jednym). - Faceci czają się za chatką i tam czasem piją piwo.
Ale kurs już się skończył - stwierdziła i pociągnęła łyka. Najwyraźniej opinie
o momencie zakończenia kursu były rozbieżne 😏.
Rozpoczynają się przemówienia i jakieś awanse. Z tego co zrozumiałem, to
cztery osoby zostały oficjalnie nominowane na członków AKT. Całość śpiewa
też hymn. Mogliśmy zaśpiewać nasz hymn, ale chyba nie byliby zachwyceni 😏.
Generalnie i tak większość osób zachwycona naszą obecnością nie jest. Miałem
już wielokrotnie do czynienia z takimi grupami i niemal zawsze wygląda to tak
samo. Są otwarci dla wszystkich, są towarzyscy, są tolerancyjni, są przyjaźnie
nastawieni, ale pod jednym warunkiem: że jesteś od nich. W stosunku do obcych
lub przypadkowych gości połowa ledwie maskuje swą niechęć, a druga ma cię w
dupie, często bez maskowania. Oczywiście zdarzają się ludzie, którzy powitają
nas z otwartymi rękami, pogadają, pośmieją i tak było i tutaj, ale zawsze
stanowią niedużą mniejszość. Za bardzo się tym nie przejmujemy, ale zawsze to
milej, gdy masz świadomość, że nie jesteś cierniem w tyłku 😏.
Nadeszła pora na spowiedź: każdy z zebranych ma wstać i opowiedzieć w jaki
sposób znalazł się w szeregach AKT. Od tego momentu mam wrażenie, że biorę
udział w jakimś spotkaniu AA 😏. Podniosły nastrój tylko nam się nie udziela,
za to włącza się głupawka, aż ktoś do nas podchodzi i upomina, żeby rozmowami i
śmiechami nie psuć tej wyjątkowej chwili...
Na drugi dzień rano zagaduje mnie sąsiad (jeden z tych, co nie krzywili się na
nasz widok) i pyta, jak nam się podobało i czy kosztowaliśmy pulpy. Nie
kosztowaliśmy z tego prostego powodu, że nikt nam niej nie zaproponował, a
głupio częstować się na chama. Zostało tego jedzenia cała masa, lecz
przynajmniej obcy im nie wyjedli.
Ekipa krząta się, pakuje i sprząta. Zwinęli nawet naszą pustą flaszkę po
pálince; ciekawe, czy potem było prowadzone śledztwo, aby ustalić kto
spożywał alkohol w czasie kursu 😛.
Byłem pewien, że niedziela będzie wyglądać tak: pobudka, pakowanie i do auta.
Niespodziewanie jednak pogoda zmieniła się na plus, pojawiło się sporo
niebieskiego, a Babia Góra cieszy się słońcem!
Nie chciało mi się iść na Pilsko, ale Kasia i Bastek mnie przegłosowali, więc
machnąłem ręką. Pewno i tak szczyt tonie w chmurach! Plecaki zostawiamy w
chatce, mamy nadzieję, że nikt się nimi nie zaopiekuje.
Idąc bez obciążenia Halę Miziową osiągamy szybko. Błota coraz więcej, w
nocy nie było mrozu (termometr wskazał trzy stopnie na plusie), więc nie było
szans na zatwardzenie.
Nie do wiary, że pogoda może się tak zmienić!
Wizyta w kibelku i zaczynamy się gramolić czarnym szlakiem.
Pojawia się coś takiego! Pięknie!
Sądziłem, że szlak graniczny będzie mniej błotny, w końcu sporo tam kamieni.
Myliłem się. Podejrzewam, że niektóre zapasy w błocie mają mniej błota, niż
leżało pod naszymi stopami.
Nastąpiła próba naruszenia granicy. Ten Łukaszenko pojawia się coraz bardziej
na południu.
Na polskim Pilsku pusto. Bastek lata z aparatem i z obłędem w oczach.
- Na szczycie słowackim będziesz miał jeszcze ładniej - uspokajam go.
I rzeczywiście - słowackie Pilsko wita nas takim obrazkiem:
Morza mgieł w ostatnich tygodniach zdarzały się w Beskidach często, choć nie
sądziłem, że uda mi się na nie załapać.
Powyżej Mała Fatra, poniżej Wielki Chocz. W obu przypadkach odległość jest
podobna - około czterdziestu kilometrów od Pilska.
Im bardziej na wschód, tym chmur mniej. Paradoksalnie - przed
Tatrami nie ma ich wcale, jedynie lekka mgiełka. Smog?
Na samym środku Krywań. I wygląda na to, że nawet na takich wysokościach
prawie nie ma śniegu!
Kręcimy się po szczycie. Proszę o uwiecznienie się z piwem i ołtarzem. Widzimy
także kilka osób z AKT, lecz udają, że nas nie znają.
Ludzie zgłupieli przy tej pogodzie i pozują w głupich pozycjach.
Gorce - mniej spektakularne, ale bardziej oddalone (60-70 kilometrów stąd).
Szukamy nie obsikanego miejsca, siadamy sobie na chwilę, wypijamy piwo i
zjadamy jajeczko (zdjęcie Bastka).
Ciężko rozstać się z Pilskiem, ale czas zaczyna nas gonić, a dodatkowo
nadeszła wielka chmura.
Na polskim szczycie ktoś pogubił części odzieży turystycznej, można się
całkiem nieźle ubrać.
Zejście zajmuje nam więcej czasu niż wejście, bo trzeba uważać przy każdym
kroku. Albo błoto, albo śliskie kamienie, albo mokra trawa. Bastek stara się
jak może, aby zaliczyć kolejną wywrotkę: potyka się właściwie o wszystko, o co
tylko można; dziwne, że nie zaplątał się o własne nogi 😛.
Trzeba przyznać, że natura wynagradza trud schodzenia. Lipowska, Rysianka,
Prusów, Romanka, Hala Cudzichowa. W tle powinien się wyłaniać Beskid
Śląsko-Morawski, ale jednak tam chmury postawiły barierę.
Beskid Mały i jezioro Żywieckie już w mroku. Podobnie jak schronisko i
budowany obok niego kolejny bezpłciowy klocek.
Zaglądamy na chwilę do środka, analizujemy mapę i schodzimy na Halę Górową. Po
wczorajszym zjeździe nie ma już śladu, wszystko elegancko posprzątane i nawet
plecaków nikt nie ukradł.
Powoli zbliża się koniec jasności i jakby na przekór temu faktowi niebo
zrobiło się czyściutkie!
W złotych promieniach słońca
zielonym szlakiem omijamy szczyt
Uszczawne. Ktoś nas ściga, ale nie dajemy się dogonić.
Słońce schowało się za górami, ale jeszcze przez długi czas nie będziemy
musieli wyciągać czołówek.
Ponieważ zaparkowaliśmy głęboko w dolinie, więc teraz musielibyśmy przejść
przez większą część Sopotni. Nie bardzo nam to pasowało i w pewnym momencie
odbiliśmy na leśną, bezszlakową drogę. O ile od Hali Górowej błota było
niedużo, to tutaj znowu się ono aktywowało.
Droga mocno kręci, potem skręcamy na kolejną i w końcu schodzimy do zabudowań.
Mostkiem przedostajemy się na właściwą część wioski, skąd do samochodu mamy
tylko pół kilometra. Na szczęście nadal stoi w ciemnościach, niczego nie
spuszczono, niczego nie wybito. Udane zakończenie udanego weekendu.
Dodam, że dzień później w Żywieckim spadł śnieg i krajobraz zmienił się całkowicie.
Takie to uroki nocowania w chatkach w weekendy. Czasem jak się spotka wielką ekipę, to odechciewa się zostawać w takim miejscu.
OdpowiedzUsuńWarun w niedzielę idealny. Te widoki z Pilska świetne. W sobotę za to typowa jesień ;)
Trafiliśmy bardzo celnie z tą grupą, bo to jest jakiś specjalny "zjazd" chyba raz na jakiś czas. Zapewne tydzień wcześniej i tydzień później na chatce byłoby głucho i ciemno ;)
UsuńŚwietna relacja i dowód na to, że góry bywają nieprzewidywalne. Po tak ponurej sobocie szanse na poprawę pogody były niewielkie, a tu taka odmiana. Myślę, że te widoki Wam wynagrodziły nocne niedostatki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Żeby zawsze były nieprzywidywalne w tę stronę, to byłoby super :) Ale fakt - na drugi dzień myśleliśmy już tylko o widokach! Pozdrowienia!
Usuń