Zlaté Hory, czyli początek kolejnej górskiej przygody. Tym razem
wymyśliłem, że ruszymy w czeskie Sudety z plecakiem i będziemy nocować
wykorzystując małą infrastrukturę turystyczną.
Ale najpierw Cukmantl, w którym trzeba odpowiednio rozpocząć wyprawę. Na
głównej ulicy tuż obok siebie działają dwie spelunki: Koruna oraz
Pivní bar Lyra. Zawsze mam wątpliwości, który lokal wybrać - eh, żeby
człowiek miał tylko takie problemy 😏. Wchodzimy do Koruny - podcienia,
zapach lekko skisłego piwa, grupa dziadków rżnących w karty, ktoś czyta gazetę
i komentuje doniesienia ze świata. Ot, piątkowy poranek w Republice Czeskiej.
Zamawiamy tanie i lekkie smíchovské piwo. Przy okazji zdążyłem podpaść
barmance, bo władowałem się do damskiego kibla, ale czy to moja wina, że męski
nie był oznaczony? 😛
Zarzucamy plecaki, zamykamy samochód i ruszamy między ulice. Niektóre drzewa
prezentują już dojrzałą formę kolorystyczną.
Kopa Biskupia w promieniach słońca.
Wchodzimy na zielony szlak. Nie poznaję
tej okolicy - kiedy nią szedłem ostatnio, to ścieżka biegła lasem, z którego
zostały teraz tylko resztki.
Zlaté Hory to historia górnictwa. Wydobywano w nich złoto, a później miedź.
Aby zachować pamięć o początkach miejscowości, a także aby przyciągnąć
turystów, jakiś czas temu nad rzeczką Olešnice powstał
Zlatokopecký skanzen. Wybudowano miasteczko górnicze oraz replikę
średniowiecznych młynów, przy których można przepłukać piasek w poszukiwaniu
drobinek złota, co też czyni pewna rodzina.
Kolejna replika - piec, w którym wytapiano znalezioną rudę.
Na skraju skansenu stoi drewniana wieża strażnicza, chroniąca osadę przed
nieproszonymi gośćmi. Przypomina te z obozów koncentracyjnych.
Zaczynamy pierwsze podejście - jest pięknie kolorowo! Rzadko mi się udaje być
w górach wśród takich barw.
Po lewej stronie ciągnie się Dolní Údolí (Nieder-Grund). To okolice miejsca,
skąd rok temu ruszaliśmy na Příčný vrch. Był to ostatni dzień przed
wprowadzeniem u Czechów semi-lockdownu. Na szczęście tym razem nam to
nie grozi, a przynajmniej nie dzisiaj.
Na chwilę odbijamy ze szlaku na drogę, aby zahaczyć o Hříbek, czyli
zrekonstruowaną wiatę o charakterystycznym kształcie. Początkowo myślałem, aby
zrobić tam postój, ale chłód do tego nie zachęca.
Mieliśmy problem z wyborem odpowiedniego ubrania na tę pogodę: niby jest
słonecznie, lecz wiatr mocno obniża odczuwalną temperaturę. Ostatecznie ze
Zlatych Hor wyruszyliśmy tak, że ja maszerowałem w krótkich galotkach, a
Bastek w krótkim rękawku. Wytrzymaliśmy tak do polany przed Rejvíz, gdzie
podmuchy wiatru stały się fest silne, co w połączeniu ze spoconymi ciuchami groziło
szybkim przeziębieniem. Narzucamy dodatkowe warstwy wierzchnie na górę i
zostawiam tylko odkryte nogi, na co napotkani i mocno poubierani ludzie
reagują wzrokiem, jakim zwykle obrzuca się wariatów.
Rejvíz (Reihwiesen) to jedna z moich kilku ulubionych wiosek w czeskich
Sudetach. Osada powstała w 1794 roku podczas akcji kolonizacyjnej biskupa
wrocławskiego (tereny wchodziły w skład biskupiego Księstwa Nyskiego). Słynie
ze starej zabudowy, zarówno drewnianej, jak i z trwalszych materiałów.
Na stałe mieszka w Rejvíz kilkadziesiąt osób, natomiast w sezonach urlopowych
liczba ta kilkukrotnie się zwiększa. Teraz akurat chyba trafiliśmy w próżnię,
bo niemal wszystkie domy wyglądają na puste.
Suniemy na koniec wioski, gdzie działa jej najsłynniejszy lokal -
penzion Rejvíz. Składają się na niego trzy drewniane budynki:
najstarszy pochodzi jeszcze z końca XVIII wieku, kolejne dostawiono w 1919 i
1931 roku. Początkowo nazywała się Zum Seehirten lub
Zum Seehirtenhov i należała do niejakich braci Brauner. Po wypędzeniu
Niemców przemianowano ją na Noskovą chatę - patronem został
komunistyczny minister - i przekazano związkom zawodowym.
Przed wojną był to obiekt dla ludzi z grubym portfelem, po wojnie dla ludu
pracującego. Obecnie także nie jest tanio, lecz nawet my możemy sobie pozwolić
na wizytę i wypicie po kufelku 😏.
Bracia Brauner wpadli w okresie międzywojennym na genialny pomysł, aby
honorować stałych gości specjalnymi krzesłami, na których oparciu wyrzeźbiona
będzie ich podobizna w formie karykatury. Gość musiał za krzesło zapłacić, ale
za to podczas wizyty mógł na nim usiąść 😏. Za komuny część krzeseł zaginęła,
obecny właściciel odkupił pozostałe z rąk związków zawodowych, a także
kontynuuje tradycje, więc zza stolików ciągle ktoś na nas patrzy. Na ostatnim
zdjęciu prezentowane są krzesła sprzed wojny, zamknięte w osobnym, bogato
rzeźbionym pokoju.
Przez restaurację przewija się kilkanaście osób, w tym część mówiących po
polsku. Pewna starsza pani z godnością usiadła przy oknie i zamówiła herbatę.
Popija ją sobie gustownie i, gdy wydaje jej się, że nikt nie patrzy, podgryza
własne kanapki z plecaka. Z upływem czasu robi się coraz bardziej nerwowa i po
wyjściu zaczepia nas, czy czasem nie jedziemy do Karlovej Studánki. Biorąc pod
uwagę, że mamy na sobie plecaki, to pytanie nie należało do najmądrzejszych...
Wypytuje również innych turystów, ale mało prawdopodobne, aby ktoś z Rejvíz
jechał akurat tam. Najprościej to byłoby jednak skorzystać z komunikacji
autobusowej...
Dalej idziemy szlakiem koloru czerwonego.
Pojawia się trochę widoków na Kopę Biskupią oraz Górę Parkową.
Nadal cisnę w krótkich spodenkach, choć Bastek puka się po czole. No co?
Przecież ja zazwyczaj tak łażę od kwietnia do października. A niektóre baby
paradują pół nagie przez cały rok! Zresztą w lesie prawie nie czuć wiatru,
więc zrobiło się całkiem ciepło.
Powoli nabieramy wysokości, ale nie są to duże przewyższenia - przez cały
dzień podejdziemy ledwo pięćset metrów. Na południu objawił się
Pradziad.
Trawersujemy Bílé skály (Weisse Stein), drugi najwyższy szczyt Gór
Opawskich (922 metry n.p.m.). Las gwałtownie się kończy, a zaczyna teren
wycinki. Tylko Zlatý Chlum nadal pokrywają drzewa.
W dole kręci się Bělá (Biała Głuchołaska, Ziegenhalser Biele), po
lewej Křemenáč w Rychlebach. Na drugim zdjęciu kolorowa przebitka w kierunku
Góry Parkowej, a na horyzoncie czai się Zbiornik Nyski.
Zlatý Chlum (Goldkoppe) jest górą numer cztery w Opawskich i nie
wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby poniżej szczytu nie postawiono wieży
widokowej. Po uzyskaniu zgody biskupa wrocławskiego wybudowało ją - podobnie
jak obiekt na Kopie Biskupiej - Mährisch-Schlesischer Sudetengebirgsverein.
Stanęła rok później niż Biskupia Kopa, bo w 1899 roku. Początkowo miała nosić
imię Franciszka Józefa, lecz ponieważ nazwano tak już tę drugą, więc
ostatecznie zdecydowano się na Freiwaldauer Warte (Frývaldovská stráž),
od ówczesnej nazwy Jeseníka (choć administracyjnie leży na terenie gminy Česká
Ves).
Wieża oczywiście jest zamknięta, gdyż poza głównym sezonem działa jedynie w
weekendy i tylko "przy odpowiedniej pogodzie". Z tego też powodu nigdy nie
udało mi się na nią wejść. Kiedyś obok wieży stało schronisko, lecz spłonęło w
latach 50. ubiegłego wieku. Jego miejsce zajął bufet dla turystów, rzecz jasna
również nieczynny.
Zastanawiamy się nad trasą zejściową, w końcu postanawiamy ruszyć północną
stroną, zahaczając o Čertovy kameny (Harrichstein) - kwarcytowe
wychodnie skalne, wysokie na 40 metrów.
Z górnego pokładu, zabezpieczonego łańcuchami, obserwujemy fascynujący taniec
chmur i słońca oraz Jeseník, a także okolice naszego dzisiejszego miejsca
noclegowego.
Po przeciwnej stronie widać m.in. oświetloną Elektrownię Opole, oddaloną o 70
kilometrów.
Obok skał działa restauracja, lecz całokształt nie zachęca do wejścia, zatem od razu
ruszamy w dół żółtym szlakiem. Powoli
robi się coraz ciemniej.
Jeseník (Freiwaldau, po polsku Jesionik) sprawia wrażenie
wymarłego, a mamy piątkowy wieczór! Włóczymy się po pustych ulicach i
w końcu zachodzimy do lokalu na rynku, gdzie zjadamy czosnkową. Potem udajemy
się do dzielnicy za rzeczką, gdzie od kilku lat działa
Minipivovar Jeseník. Najpierw trzeba go jednak znaleźć, gdyż okolica
spowita jest ciemnościami, mało która latarnia świeci, a bramy wyglądają,
jakby zaraz miały nas wciągnąć i dać po mordzie 😏. Trafiamy bezbłędnie, a w
środku wita nas jasność, ciepło, smaczne i niedrogie piwo oraz takie też
klasyczne przegryzki.
Decyduję się w końcu zmienić spodnie na długie. Kobieta zza baru bacznie nam
się przygląda, po czym zapytuje z troską, gdzie będziemy nocować. Nasza
odpowiedź przyjęta zostaje z mieszaniną niedowierzania i współczucia.
A nocleg zaplanowałem w rychlebskich lasach nad uzdrowiskiem
Lázně Jeseník (Gräfenberg). Góruje ono nad miastem "właściwym", nie
będziemy jednak tam drałować piechotą, ale podjedziemy kilka kilometrów
autobusem. Jesteśmy jedynymi pasażerami i około godziny dwudziestej drugiej
wychodzimy na ostatnim przystanku.
Na mapie zaznaczyłem cztery potencjalne miejsca noclegowe - wiaty i altany.
Tutejszy las pełen jest różnorakiej infrastruktury oraz dziesiątek zabytkowych
źródełek, trzeba tylko znaleźć punkt, z którego nikt nas nie przepędzi. Co
prawda posiadam także namiot, ale użyjemy go jedynie w ostateczności.
Pierwsza wiata jest bardzo okazała, ale zbyt blisko głównej ścieżki i placu
zabaw. Druga oddalona jest jedynie o kawałek dalej. Trzecia wydaje się
najodpowiedniejsza, lecz chroni ją kamera. Czwartą zlokalizowano w największej
dziczy, jednak była zbyt mała i posiadała... prysznic! Tak, prawdziwy lodowaty
prysznic, w którym woda leciała przez cały czas, więc mielibyśmy nieustanny hałas.
- Wracamy do trójki - zdecydowaliśmy. Tę pozycję wypatrzyłem najwcześniej:
duża wiata z ławkami i stolikami. Obok dwa źródła. Teoretycznie blisko uzdrowiska
(niecały kilometr) i drogi (sto metrów), ale na bocznej ścieżce. I tylko ta
kamera... Przyglądamy jej się uważnie i stwierdzamy, że prawdopodobnie w nocy nie
działa i chyba nie obejmuje zasięgiem całej wiaty. Zresztą teoretycznie nie
robimy nic niedozwolonego, nie ma zakazu nocowania pod dachem.
Przygotowujemy posłania na ławkach - zrobiło się na tyle ciepło, że z namiotu
zrezygnowaliśmy. Rozkładamy się przy stole z rozgrzewaczami. Kielecka nalewka
okazała się słaba, lepiej działał wymieszany rum z colą 😏.
- Ej, czy na kamerze świeciło się czerwone światełko? - pyta w pewnym momencie
Bastek. Nie, na pewno nie. Zapaliło się dopiero teraz, co znaczy, że sprzęt
się uruchomił. Co robimy? Nic. Pewno i tak nikt tego na żywo nie śledzi.
Bierzemy kamerę na przeczekanie, lecz mamy głupie wrażenie, jakby celował w nas
terminator 😛. Lampka gaśnie po kilkunastu minutach...
Poranek był chłodny, obudziło mnie piękne słońce. Taka pobudka potrafi
ucieszyć - cisza, spokój, dookoła kolorowe drzewa.
Prosto ze śpiwora mam widok na Zlatý Chlum.
Poniżej wiaty znajduje się balneopark, w którym można zamoczyć się w
cholernie zimnej wodzie. Do tego atrakcja dla dzieci - na specjalnej bieżni
zaznaczono jak daleko skaczą poszczególne zwierzęta. To chyba te wynalazki
miała chronić kamera.
Do tego są dwa wspomniane źródełka:
* Anna, postawione w 1874 roku przez węgierskiego arystokratę o
nazwisku Gyula von Beothe. Nazywano je albo Gyula albo
Anna-Quelle,
* Bezručův pramen z 1846 roku. Ten obiekt wybudowali pacjenci
pochodzący z Prus, więc nazywał się Preussen-Quelle, a na postumencie
wypisano dedykację dziękczynną dla Vinzenza Priessnitza, założyciela
uzdrowiska. Jak w wielu przypadkach komuniści, po dojściu do władzy,
"nieprawomyślne" pomniki i napisy odpowiednio poprawili i znaleźli innych
patronów, więc na oryginał nałożono nową tablicę, zostawiając tylko datę.
Zaczyna mnie nosić, najchętniej ruszyłbym już w drogę, ale Bastek staje (a
właściwie leży) okoniem. No to czekam... Pojawiają się pierwsi kuracjusze,
jakiś facet z psem, biegacze na drodze poniżej. W końcu o dziesiątej udaje nam
się zebrać. Niestety - zdążyły nadciągnąć chmury, które wkrótce zakryją niebo.
Przechodzimy przez Lázně Jeseník, gdzie ruch już wcale niemały. Może znają
kiepskie prognozy na resztę dnia? Na pewno chmury kumulują się przy
głównych grzbietach Jesioników i pytanie, czy ruszą dalej na nas?
Spacerowym tempem okrążamy pagórek oznaczony jako Kopa. Przy ścieżce stoją
pomniki i obudowane źródełka wystawione przez różne nacje i osoby. Jest m.in.
pomnik polski z 1901 roku i węgierski z około 1840 roku. Na pierwszym orzeł,
na drugim lew.
Odbijając w las słyszymy za sobą krzyki starszej kobiety. Myślimy, że może
szargamy zakaz przejścia, ale babka pyta, czy nie wiemy gdzie biegnie "Ścieżka
muzykantów". Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie wiemy, a okazało się, że
właśnie z niej korzystamy 😏. To dawny skrót przez pola, którego używali
członkowie orkiestry udający się z miasta do uzdrowiska na koncerty.
Wczoraj chodziliśmy z plecakiem po Górach Opawskich (czyli po Jesionikach),
więc udało mi się zrealizować plan o którym myślałem od dawna - przejść ze
Zlatych Hor do Jeseníka. Nocowaliśmy w Rychlebach i resztę górskiego dnia
także w nich spędzimy, ale podjedziemy kawałek pociągiem. W tym celu schodzimy
do miasta.
Po nieudanej próbie porwania przez Bastka napotkanego kota zachodzimy na
dworzec. Do odjazdu pociągu mamy jeszcze dwie godziny, ale nie będziemy się
nudzić, gdyż w części budynku działa Nádražní Knajpa. Jak sama nazwa
wskazuje jest to knajpa, z gatunku tych wielce sympatycznych.
Gospodarz widząc turystów jest trochę zaskoczony i zagaduje, w jakim języku ma
się odzywać. Faktycznie innych nie-Czechów brak, choć na chwilę wskoczył jeden
obywatel RP, który rzucił w stronę baru: "Kawa turecka". Ani proszę, ani
dziękuję, ani me, ani be, ani kukuryku.
W knajpie codziennie gotowany jest obiad - jedna zupa i jeden rodzaj drugiego
dania. Ponieważ na drugie miało być jakieś mięso z kartoflami po serbsku, więc
ograniczamy się do całkiem smacznego rosołu.
Po posiłku wyskakuję do sklepu po zakupy - prawie mi go zamknęli, bo czynny
był jedynie do południa (w końcu sobota). Na zewnątrz czekają na mnie dwie wiadomości - dobra i
zła. Dobra jest taka, że znowu się przejaśniło, a zła, że tam, dokąd zmierzamy,
nie grozi nam porażenie słoneczne.
Ciekawe, czy taka pogoda będzie dla zarządcy wieży na Zlatým Chlumie
wystarczająca do otwarcia drzwi?
Fajnie, że pociągi na większości czeskich linii to albo motoráki albo
składy złożone z wagonów; w razie potrzeby zawsze można coś dołożyć. A w
Polsce na osobówkach tylko EZT i EZT, więc jeżdżę jak sardynki w puszcze, bo
"panie, przecież nie znajdę drugiego zespołu trakcyjnego".
Wysiadamy na trzeciej stacji od Jeseníka, a końcowy odcinek z racji
przewyższeń i licznych zakrętów nazywany bywa "śląskim Semmeringem".
Wychodzimy w Horní Lipovej (Oberlindewiese). Słońca już nie ma.
Nic to. Raźno maszerujemy szlakiem rowerowym, mijając liczne zaparkowane
samochody oraz grupy i rodziny z dziećmi udające się w górę albo w dół. Po
bokach czekają różne atrakcje typu rzeźby zwierząt, można także samoobsługowo
wypożyczyć kije za okazyjne dziesięć koron.
Nadmiarowa frekwencja w tej okolicy nie jest oczywiście przypadkowa -
wszystkich przyciąga leśny bar. Jeden z kilku u Czechów, a pierwszy,
który miałem okazję odwiedzić przed paroma laty. Drewniana wiata, rozpalone
ognisko, napoje chłodzące się w wodzie z rzeki. Można kupić także kawę,
herbatę, a także wuszty - nie tylko zwykłe kiełbaski, również bardzo smaczne
špekáčki. Do tego chleb, keczup, musztarda, a nawet drewno do ogniska.
Brakuje jedynie czegoś mocniejszego do rozgrzania się na ziąb...
Z racji weekendu kręci się tu pani z obsługi, ale raczej dokłada towar, niż
kontroluje.
W pewnym momencie zaczyna padać, wszyscy rzucają się pod dach. Po kilku
chwilach przechodzi, więc ładujemy na siebie plecaki i zaczynamy strome
podejście ścieżką wzdłuż potoku. Niecałe półtora kilometra, ale prawie trzysta metrów przewyższenia.
Po grzbiecie prowadzi
czerwony
szlak wyznaczony chyba przez gminę, bo na pewno nie przez Klub Czeskich
Turystów. Wzdłuż niego biegnie granica pomiędzy Śląskiem a Morawami, o
której przypominają słupki ziem, należących niegdyś do biskupstwa
wrocławskiego. Skręcamy na północ, aby zdobyć Smrk, a przynajmniej
miejsce, które
za szczyt
uchodzi. Smrk (niem. Fichtlich) jest najwyższym punktem Rychlebów (Gór
Złotych), a według niektórych niereformowanych polskich "ekspertów" od
geografii, którzy wyróżniają Góry Bialskie jako osobne pasmo, to również
tych drugich. Kolejny punkcik do Korony Gór Czeskich.
Kilkaset metrów dalej znajduje się węzeł szlaków oraz trójstyk Śląska,
Moraw i ziemi kłodzkiej. Kiedyś stała w pobliżu wiata przy której przed
laty nocowałem w namiocie, lecz obecnie nie ma już po niej śladu.
Wleźliśmy, gdzie chcieliśmy wleźć, zdobyliśmy wszystko, co było do
zdobycia - teraz zależy nam na jak najszybszym zejściu w dolinę, gdyż robi
się coraz chłodniej, a i wieczór się zbliża.
Niebieskim szlakiem pędzimy w
kierunku Petříkova (Peterswald), żywiąc nadzieję, że usiądziemy tam w
restauracji, którą mijaliśmy idąc na Paprsek. Początek jest obiecujący,
widać dymy...
Ale to tylko ktoś pali wielkie ognisko na podwórku. Idziemy więc dalej
przez wieś przypatrując się zamkniętym domom i spostrzegamy, że
interesujący nas lokal także nie działa. Pech. Trudno, wstąpimy gdzieś w
Ramzovej (Ramsau). Przy okazji wypatruję także potencjalnych miejsc
na rozbicie namiotu - co prawda zamierzamy spać pod dachem, aczkolwiek
lepiej mieć plan awaryjny.
W Ramzovej wstępujemy do knajpy, która ostatnio wyglądała na spelunkę, a
okazała się drogą restauracją w pensjonacie. Zniechęceni wypijamy na
szybko piwo i postanawiamy spróbować jeszcze szczęścia w hotelu po drugiej
stronie torów i drogi. Co prawda na parterze odbywa się jakaś impreza, ale
wpycham się przez boczne drzwi i udaje się wejść do jadłodajni. O dziwo,
ceny niższe niż w pensjonacie.
Kelner nawet nie udaje, że klienci z plecakami są jego oczkiem w głowie.
Coś tam sobie mamrocze pod nosem i kręci się głównie wokół bogatszych osobników.
Trudno, i tak tu posiedzimy jakiś czas. Oprócz piwa wybieram z menu
topinkę.
- Pikantną? - pyta kelner.
- Może być - wzruszam ramionami.
Bastek śmieje się, że dostanę małą grzankę, ale już po wadze i cenie
wiedziałem, że się myli 😏. Porcja była ogromna, bogato obłożona i tak
ostra, że rozgrzała mnie bardziej niż jakikolwiek trunek!
Oprócz nas za stołami siedzą głównie nocujący w hotelu. Niektórzy w klapkach i dresach, inni (a właściwie inne) wypicowani, jakby szli na bal albo stypę. Zjawia się również trzech facetów z Polski. Typ cwaniaka, co to z niejednego pieca jadł chleb, a każdy człowiek z obsługi jest jego sługą uniżonym. Kombinowali i się wymądrzali, aż kelner ustawił ich tak, że nagle zaczęli mówić po angielsku 😛.
Zebraliśmy się jako ostatni. Było trochę zabawy przy płaceniu rachunku,
gdyż barman dopytywał się o napiwek (używałem karty), a ja udawałem, że
nie wiem o co chodzi.
- Dla mnie. Pieniądze - tłumaczy. - Ja Hubert! Dla Huberta!
W końcu machnąłem ręką i doliczyłem dziesięć koron.
Nocować chcemy w domku Lasów Czeskiej Republiki, stojącym niedaleko
parkingu. Wypatrzyłem go przed kilkoma tygodniami, gdy przyjechaliśmy tu
autem. Całe zejście ze Smrku trzymaliśmy kciuki, aby domek był otwarty i
pusty, bo wolelibyśmy nie rozbijać namiotu w jakimś dziwnym miejscu.
Pocieszaliśmy się, że mało jest wariatów, którzy dziś chcieliby tam spać. Idąc
do hotelu zajrzeliśmy do domku pierwszy raz - pusto. Wracając znowu była
obawa, że może ktoś przyszedł i się rozgościł. Na szczęście w całości
czekał na nas - chyba cała okolica słyszała spadające nam z serca ciężary 😛.
W środku są trzy ławy, na których można się w miarę wygodnie wyspać. Do tego miejsce na ziemi dla dwóch, trzech osób. Rozkładamy sprzęt. Bastek próbuje na świeczce podgrzać fasolę, ale niezbyt mu to wychodzi. Z głodu i tak nie umrzemy.
Mimo bliskości drogi przelotowej i hotelu panuje niemal całkowita cisza.
Niemal, gdyż od strony wyciągów dochodzi dziwne piszczenie, prawdopodobnie
jakiś czujnik. Nie ma tu domów mieszkalnych, jedynie restauracje, dawno
zamknięte. W oddali pali się światełko na budynku Horskiej služby, ale i
ono potem gaśnie. Na zewnątrz temperatura jest na pewno niższa niż
wczoraj, w środku para bucha nam z ust, lecz ogólnie nie ma
tragedii.
W nocy męczą nas dziwne sny. W moim nastał już ranek, do domku zaczęli
wpadać różni turyści. Pojawiła się nawet dziewczyna... topless, ale akurat
jak usiadła obok mnie, to się obudziłem 😛. Gorzej było u Bastka: sen
także dotyczył naszej noclegowni, jednak zamiast gołej baby zjawiły się u
niego larwy wychodzące... spod jego włosów. Brrrr!
Śpimy prawie do ósmej. O tej porze jeszcze żaden turysta do Ramzovej
nie dojechał. Wychodzę na powietrze: wszystko pomalowane szronem, jest kilka
stopni poniżej zera.
Patrzę na rozpiskę pociągów i stwierdzam, że najdogodniejsze połączenie to odjazd za niecałe pół godziny. Szybka decyzja i równie szybkie pakowanie. Żegnamy przytulny domek i maszerujemy przez Ramzovą, do której jeszcze nie dotarło słońce.
Z cuga wysypuje się tłum turystów z kijkami. Trochę im zazdroszczę, gdyż pogoda zapowiada się świetna. Ale my także nie mieliśmy złej. Jedziemy w kierunku Jeseníka, gdzie mamy przesiadkę, a następną w Mikulovicach. Jest pięknie.
Trzecie i ostatnie połączenie to kurs na Zlaté Hory. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem do nich pociągiem. W wagonie sporo ludzi, ale nikt nie wychodzi na pośrednich stacjach, wszyscy wyskakują na końcowej i zapewne pójdą w góry.
Ponieważ pora jeszcze wczesna, a pogoda doskonała, więc podjeżdżamy autem na Petrove boudy, skąd na lekko atakujemy Kopę Biskupią. Niedziela, więc ludzi tam już sporo. Włażę na wieżę, gdzie tłumaczę pewnemu starszemu jegomościowi co jest co, uwieczniam Pradziad i Śnieżnik, na którym budowana wieża świeci się jak psu jajca. Pod polskim schroniskiem odbywa się jakiś trening biegaczy, a zabezpiecza medycznie go mój kumpel ze studiów, o czym dowiedziałem się kilka godzin później, gdy wysłał mi smsa 😏. Robimy pętelkę szukając kolorów, ale w okolicach Kopy większość drzew to iglaki albo zostały wycięte, odnoszę też wrażenie, że te liściaste miały już apogeum żółci i czerwieni za sobą (lub przed sobą). I jeszcze na koniec poniżej przełęczy znajdujemy ruiny jakiegoś budynku, najprawdopodobniej to dawna gospoda lub schronisko (czyżby były tam dwa?). Zdjęcie z faną zakończyło ten udany górski weekend.
Oj, ciepło na serduchu mi się zrobiło od oglądania Twoich zdjęć. Jesienne barwy w tamtych górach, zawsze działają na mnie magicznie, kojąco i regenerująco. :) Co ciekawe, rejony które opisałeś są dla mnie w większość terra incognita. Rychleby zaliczyłem tylko raz, choć w okolicach Smreka, Bruska, Trójstyku i szlaku na Paprsek trochę się pokręciłem. Natomiast Jeseniky i Opawskie wciąż czekają na moje odkrycie. I powiem szczerze, że najchętniej właśnie w jesiennej scenerii. :)
OdpowiedzUsuńMniej więcej w tym samym czasie (chyba) łaziłem po Górach Wałbrzyskich. Gdy wspomniałeś o wieży na Zlatym Chlumie (jak dla mnie- jednej z najładniejszych tego typu w Sudetach), od razu przypomniała mi się analogiczna sytuacja z Chełmcem. Tamtejsza też niby tylko w weekendy i przy "dobrej pogodzie", co finalnie przekłada się chyba na "czynność" raz na...kwartał. ;)
Zlaty Chlum na pewno działa częściej niż raz na kwartał ;) Ale w porównaniu np. z Kopą Biskupią, która czynna jest w tym okresie codziennie, to i tak kicha.
UsuńOczywiście, że na przełęczy były dwa schroniska. Te pozostałości na przełęczy to Hubertova bouda gdzie oprócz noclegów była restauracja, a ten niżej obiekt, w stronę Petrovic to pozostałości po Petrovej boudzie. Tam były tylko noclegi.
OdpowiedzUsuńO, dzięki! Tak podejrzewałem, choć myślałem, że Petrova bouda to była właśnie ta na samej przełeczy (ale jednak mapy.cz pokazują inaczej, tej na przełęczy w ogóle nie identyfikują).
UsuńWypad bardzo udany i pod względem pogody i świetnych widoków. Jesień wszystko pięknie zabarwiła na złoto i czerwono. W dodatku te tereny znam od czasów wczesnej młodości. Odbyłem niezwykłą sentymentalną wycieczkę. Widzę, że nawet do gospody w Rejviz zawitałeś ;) Ostatnio, gdy byliśmy w Złotych Horach odniosłem wrażenie, że jakoś nędznie wyglądało to miasteczko. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńZlate Hory się wyremontowały, choć często tylko fasady od głównej ulicy. Ale różnicę widać, dużo się zmieniło pod względem widoków na korzyść. Pozdrowienia!
UsuńNormalnie zazdrość mnie zżera, ale tako dobra, ponieważ też bym taką trasę chciał przejść. Tak bardzo lubię czeskie klimaty :) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńCzasem trzeba się długo naczekać na relizację jakiegoś planu :) Pozdrowienia!
Usuń"Jarmark" w Horni Lipovej kiedyś odwiedzę. Nocleg zapodaliście najwyższych lotów i smuteczek mnie ogarnia na wieść, że na Trójstyku ciachnęli wiatę, była bardzo przydatna.
OdpowiedzUsuńOna jednak była dość mała, więc i tak poza latem raczej trzeba by rozłożyć namiot. Ale dziwne, że nikt nie próbował jej wyremontować czy coś...
UsuńJak ja uwielbiam taką jesień... :) I piwo też :D
OdpowiedzUsuńJesienne piwo też jest kolorowe :)
UsuńO braku wiaty pod Smrkiem słyszałem już jakiś czas temu. Pozostaje tylko wspomnienia noclegu w niej i kilka zdjęć...
OdpowiedzUsuńTa chatka czeskich lasów mocno interesująca. Nie wiem czy dane mi będzie do niej trafić, ale leśny bar mam w planie odwiedzić ;) W żadnym czeskim jeszcze nie byłem. Pogody złej nie mieliście. Nawet ten wał chmur, który oglądaliście z daleka, prezentował się ładnie.
Wał z daleka prezentuje się ładnie, gorzej, jeśli się w niego wejdzie ;) Już tak kilka razy mi zepsuł pięknie zapowiadający się wyjazd.
Usuń