piątek, 19 listopada 2021

Czeska, kolorowa jesień: z plecakiem przez Jesioniki i Rychleby.

Zlaté Hory, czyli początek kolejnej górskiej przygody. Tym razem wymyśliłem, że ruszymy w czeskie Sudety z plecakiem i będziemy nocować wykorzystując małą infrastrukturę turystyczną.
 

Ale najpierw Cukmantl, w którym trzeba odpowiednio rozpocząć wyprawę. Na głównej ulicy tuż obok siebie działają dwie spelunki: Koruna oraz Pivní bar Lyra. Zawsze mam wątpliwości, który lokal wybrać - eh, żeby człowiek miał tylko takie problemy 😏. Wchodzimy do Koruny - podcienia, zapach lekko skisłego piwa, grupa dziadków rżnących w karty, ktoś czyta gazetę i komentuje doniesienia ze świata. Ot, piątkowy poranek w Republice Czeskiej. Zamawiamy tanie i lekkie smíchovské piwo. Przy okazji zdążyłem podpaść barmance, bo władowałem się do damskiego kibla, ale czy to moja wina, że męski nie był oznaczony? 😛


Zarzucamy plecaki, zamykamy samochód i ruszamy między ulice. Niektóre drzewa prezentują już dojrzałą formę kolorystyczną.



Dworzec kolejowy spowija cisza. Pociągi kursują do Zlatych Hor jedynie w weekendy.



Kopa Biskupia w promieniach słońca.


Wchodzimy na zielony szlak. Nie poznaję tej okolicy - kiedy nią szedłem ostatnio, to ścieżka biegła lasem, z którego zostały teraz tylko resztki.



Zlaté Hory to historia górnictwa. Wydobywano w nich złoto, a później miedź. Aby zachować pamięć o początkach miejscowości, a także aby przyciągnąć turystów, jakiś czas temu nad rzeczką Olešnice powstał Zlatokopecký skanzen. Wybudowano miasteczko górnicze oraz replikę średniowiecznych młynów, przy których można przepłukać piasek w poszukiwaniu drobinek złota, co też czyni pewna rodzina.



Kolejna replika - piec, w którym wytapiano znalezioną rudę.


Na skraju skansenu stoi drewniana wieża strażnicza, chroniąca osadę przed nieproszonymi gośćmi. Przypomina te z obozów koncentracyjnych.


Zaczynamy pierwsze podejście - jest pięknie kolorowo! Rzadko mi się udaje być w górach wśród takich barw.



Po lewej stronie ciągnie się Dolní Údolí (Nieder-Grund). To okolice miejsca, skąd rok temu ruszaliśmy na Příčný vrch. Był to ostatni dzień przed wprowadzeniem u Czechów semi-lockdownu. Na szczęście tym razem nam to nie grozi, a przynajmniej nie dzisiaj.


Na chwilę odbijamy ze szlaku na drogę, aby zahaczyć o Hříbek, czyli zrekonstruowaną wiatę o charakterystycznym kształcie. Początkowo myślałem, aby zrobić tam postój, ale chłód do tego nie zachęca.


Mieliśmy problem z wyborem odpowiedniego ubrania na tę pogodę: niby jest słonecznie, lecz wiatr mocno obniża odczuwalną temperaturę. Ostatecznie ze Zlatych Hor wyruszyliśmy tak, że ja maszerowałem w krótkich galotkach, a Bastek w krótkim rękawku. Wytrzymaliśmy tak do polany przed Rejvíz, gdzie podmuchy wiatru stały się fest silne, co w połączeniu ze spoconymi ciuchami groziło szybkim przeziębieniem. Narzucamy dodatkowe warstwy wierzchnie na górę i zostawiam tylko odkryte nogi, na co napotkani i mocno poubierani ludzie reagują wzrokiem, jakim zwykle obrzuca się wariatów.

Rejvíz (Reihwiesen) to jedna z moich kilku ulubionych wiosek w czeskich Sudetach. Osada powstała w 1794 roku podczas akcji kolonizacyjnej biskupa wrocławskiego (tereny wchodziły w skład biskupiego Księstwa Nyskiego). Słynie ze starej zabudowy, zarówno drewnianej, jak i z trwalszych materiałów.






Na stałe mieszka w Rejvíz kilkadziesiąt osób, natomiast w sezonach urlopowych liczba ta kilkukrotnie się zwiększa. Teraz akurat chyba trafiliśmy w próżnię, bo niemal wszystkie domy wyglądają na puste.

Suniemy na koniec wioski, gdzie działa jej najsłynniejszy lokal - penzion Rejvíz. Składają się na niego trzy drewniane budynki: najstarszy pochodzi jeszcze z końca XVIII wieku, kolejne dostawiono w 1919 i 1931 roku. Początkowo nazywała się Zum Seehirten lub Zum Seehirtenhov i należała do niejakich braci Brauner. Po wypędzeniu Niemców przemianowano ją na Noskovą chatę - patronem został komunistyczny minister - i przekazano związkom zawodowym.


Przed wojną był to obiekt dla ludzi z grubym portfelem, po wojnie dla ludu pracującego. Obecnie także nie jest tanio, lecz nawet my możemy sobie pozwolić na wizytę i wypicie po kufelku 😏.


Bracia Brauner wpadli w okresie międzywojennym na genialny pomysł, aby honorować stałych gości specjalnymi krzesłami, na których oparciu wyrzeźbiona będzie ich podobizna w formie karykatury. Gość musiał za krzesło zapłacić, ale za to podczas wizyty mógł na nim usiąść 😏. Za komuny część krzeseł zaginęła, obecny właściciel odkupił pozostałe z rąk związków zawodowych, a także kontynuuje tradycje, więc zza stolików ciągle ktoś na nas patrzy. Na ostatnim zdjęciu prezentowane są krzesła sprzed wojny, zamknięte w osobnym, bogato rzeźbionym pokoju.




Przez restaurację przewija się kilkanaście osób, w tym część mówiących po polsku. Pewna starsza pani z godnością usiadła przy oknie i zamówiła herbatę. Popija ją sobie gustownie i, gdy wydaje jej się, że nikt nie patrzy, podgryza własne kanapki z plecaka. Z upływem czasu robi się coraz bardziej nerwowa i po wyjściu zaczepia nas, czy czasem nie jedziemy do Karlovej Studánki. Biorąc pod uwagę, że mamy na sobie plecaki, to pytanie nie należało do najmądrzejszych... Wypytuje również innych turystów, ale mało prawdopodobne, aby ktoś z Rejvíz jechał akurat tam. Najprościej to byłoby jednak skorzystać z komunikacji autobusowej...

Dalej idziemy szlakiem koloru czerwonego. Pojawia się trochę widoków na Kopę Biskupią oraz Górę Parkową.



Nadal cisnę w krótkich spodenkach, choć Bastek puka się po czole. No co? Przecież ja zazwyczaj tak łażę od kwietnia do października. A niektóre baby paradują pół nagie przez cały rok! Zresztą w lesie prawie nie czuć wiatru, więc zrobiło się całkiem ciepło.


Powoli nabieramy wysokości, ale nie są to duże przewyższenia - przez cały dzień podejdziemy ledwo pięćset metrów. Na południu objawił się Pradziad.



Trawersujemy Bílé skály (Weisse Stein), drugi najwyższy szczyt Gór Opawskich (922 metry n.p.m.). Las gwałtownie się kończy, a zaczyna teren wycinki. Tylko Zlatý Chlum nadal pokrywają drzewa.


W dole kręci się Bělá (Biała Głuchołaska, Ziegenhalser Biele), po lewej Křemenáč w Rychlebach. Na drugim zdjęciu kolorowa przebitka w kierunku Góry Parkowej, a na horyzoncie czai się Zbiornik Nyski.



Zlatý Chlum (Goldkoppe) jest górą numer cztery w Opawskich i nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby poniżej szczytu nie postawiono wieży widokowej. Po uzyskaniu zgody biskupa wrocławskiego wybudowało ją - podobnie jak obiekt na Kopie Biskupiej - Mährisch-Schlesischer Sudetengebirgsverein. Stanęła rok później niż Biskupia Kopa, bo w 1899 roku. Początkowo miała nosić imię Franciszka Józefa, lecz ponieważ nazwano tak już tę drugą, więc ostatecznie zdecydowano się na Freiwaldauer Warte (Frývaldovská stráž), od ówczesnej nazwy Jeseníka (choć administracyjnie leży na terenie gminy Česká Ves).


Wieża oczywiście jest zamknięta, gdyż poza głównym sezonem działa jedynie w weekendy i tylko "przy odpowiedniej pogodzie". Z tego też powodu nigdy nie udało mi się na nią wejść. Kiedyś obok wieży stało schronisko, lecz spłonęło w latach 50. ubiegłego wieku. Jego miejsce zajął bufet dla turystów, rzecz jasna również nieczynny.


Zastanawiamy się nad trasą zejściową, w końcu postanawiamy ruszyć północną stroną, zahaczając o Čertovy kameny (Harrichstein) - kwarcytowe wychodnie skalne, wysokie na 40 metrów.
 
 
Z górnego pokładu, zabezpieczonego łańcuchami, obserwujemy fascynujący taniec chmur i słońca oraz Jeseník, a także okolice naszego dzisiejszego miejsca noclegowego.


Po przeciwnej stronie widać m.in. oświetloną Elektrownię Opole, oddaloną o 70 kilometrów.
 

 
Obok skał działa restauracja, lecz całokształt nie zachęca do wejścia, zatem od razu ruszamy w dół żółtym szlakiem. Powoli robi się coraz ciemniej.


Jeseník (Freiwaldau, po polsku Jesionik) sprawia wrażenie wymarłego, a mamy piątkowy wieczór! Włóczymy się po pustych ulicach i w końcu zachodzimy do lokalu na rynku, gdzie zjadamy czosnkową. Potem udajemy się do dzielnicy za rzeczką, gdzie od kilku lat działa Minipivovar Jeseník. Najpierw trzeba go jednak znaleźć, gdyż okolica spowita jest ciemnościami, mało która latarnia świeci, a bramy wyglądają, jakby zaraz miały nas wciągnąć i dać po mordzie 😏. Trafiamy bezbłędnie, a w środku wita nas jasność, ciepło, smaczne i niedrogie piwo oraz takie też klasyczne przegryzki.


Decyduję się w końcu zmienić spodnie na długie. Kobieta zza baru bacznie nam się przygląda, po czym zapytuje z troską, gdzie będziemy nocować. Nasza odpowiedź przyjęta zostaje z mieszaniną niedowierzania i współczucia.

A nocleg zaplanowałem w rychlebskich lasach nad uzdrowiskiem Lázně Jeseník (Gräfenberg). Góruje ono nad miastem "właściwym", nie będziemy jednak tam drałować piechotą, ale podjedziemy kilka kilometrów autobusem. Jesteśmy jedynymi pasażerami i około godziny dwudziestej drugiej wychodzimy na ostatnim przystanku. 
Na mapie zaznaczyłem cztery potencjalne miejsca noclegowe - wiaty i altany. Tutejszy las pełen jest różnorakiej infrastruktury oraz dziesiątek zabytkowych źródełek, trzeba tylko znaleźć punkt, z którego nikt nas nie przepędzi. Co prawda posiadam także namiot, ale użyjemy go jedynie w ostateczności.
Pierwsza wiata jest bardzo okazała, ale zbyt blisko głównej ścieżki i placu zabaw. Druga oddalona jest jedynie o kawałek dalej. Trzecia wydaje się najodpowiedniejsza, lecz chroni ją kamera. Czwartą zlokalizowano w największej dziczy, jednak była zbyt mała i posiadała... prysznic! Tak, prawdziwy lodowaty prysznic, w którym woda leciała przez cały czas, więc mielibyśmy nieustanny hałas.
- Wracamy do trójki - zdecydowaliśmy. Tę pozycję wypatrzyłem najwcześniej: duża wiata z ławkami i stolikami. Obok dwa źródła. Teoretycznie blisko uzdrowiska (niecały kilometr) i drogi (sto metrów), ale na bocznej ścieżce. I tylko ta kamera... Przyglądamy jej się uważnie i stwierdzamy, że prawdopodobnie w nocy nie działa i chyba nie obejmuje zasięgiem całej wiaty. Zresztą teoretycznie nie robimy nic niedozwolonego, nie ma zakazu nocowania pod dachem.
Przygotowujemy posłania na ławkach - zrobiło się na tyle ciepło, że z namiotu zrezygnowaliśmy. Rozkładamy się przy stole z rozgrzewaczami. Kielecka nalewka okazała się słaba, lepiej działał wymieszany rum z colą 😏.


- Ej, czy na kamerze świeciło się czerwone światełko? - pyta w pewnym momencie Bastek. Nie, na pewno nie. Zapaliło się dopiero teraz, co znaczy, że sprzęt się uruchomił. Co robimy? Nic. Pewno i tak nikt tego na żywo nie śledzi. Bierzemy kamerę na przeczekanie, lecz mamy głupie wrażenie, jakby celował w nas terminator 😛. Lampka gaśnie po kilkunastu minutach...

Poranek był chłodny, obudziło mnie piękne słońce. Taka pobudka potrafi ucieszyć - cisza, spokój, dookoła kolorowe drzewa.



Prosto ze śpiwora mam widok na Zlatý Chlum.


Poniżej wiaty znajduje się balneopark, w którym można zamoczyć się w cholernie zimnej wodzie. Do tego atrakcja dla dzieci - na specjalnej bieżni zaznaczono jak daleko skaczą poszczególne zwierzęta. To chyba te wynalazki miała chronić kamera. 
 

Do tego są dwa wspomniane źródełka: 
* Anna, postawione w 1874 roku przez węgierskiego arystokratę o nazwisku Gyula von Beothe. Nazywano je albo Gyula albo Anna-Quelle,
* Bezručův pramen z 1846 roku. Ten obiekt wybudowali pacjenci pochodzący z Prus, więc nazywał się Preussen-Quelle, a na postumencie wypisano dedykację dziękczynną dla Vinzenza Priessnitza, założyciela uzdrowiska. Jak w wielu przypadkach komuniści, po dojściu do władzy, "nieprawomyślne" pomniki i napisy odpowiednio poprawili i znaleźli innych patronów, więc na oryginał nałożono nową tablicę, zostawiając tylko datę.


Zaczyna mnie nosić, najchętniej ruszyłbym już w drogę, ale Bastek staje (a właściwie leży) okoniem. No to czekam... Pojawiają się pierwsi kuracjusze, jakiś facet z psem, biegacze na drodze poniżej. W końcu o dziesiątej udaje nam się zebrać. Niestety - zdążyły nadciągnąć chmury, które wkrótce zakryją niebo.


Przechodzimy przez Lázně Jeseník, gdzie ruch już wcale niemały. Może znają kiepskie prognozy na resztę dnia? Na pewno chmury kumulują się przy głównych grzbietach Jesioników i pytanie, czy ruszą dalej na nas?



Spacerowym tempem okrążamy pagórek oznaczony jako Kopa. Przy ścieżce stoją pomniki i obudowane źródełka wystawione przez różne nacje i osoby. Jest m.in. pomnik polski z 1901 roku i węgierski z około 1840 roku. Na pierwszym orzeł, na drugim lew.



Odbijając w las słyszymy za sobą krzyki starszej kobiety. Myślimy, że może szargamy zakaz przejścia, ale babka pyta, czy nie wiemy gdzie biegnie "Ścieżka muzykantów". Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie wiemy, a okazało się, że właśnie z niej korzystamy 😏. To dawny skrót przez pola, którego używali członkowie orkiestry udający się z miasta do uzdrowiska na koncerty.


Wczoraj chodziliśmy z plecakiem po Górach Opawskich (czyli po Jesionikach), więc udało mi się zrealizować plan o którym myślałem od dawna - przejść ze Zlatych Hor do Jeseníka. Nocowaliśmy w Rychlebach i resztę górskiego dnia także w nich spędzimy, ale podjedziemy kawałek pociągiem. W tym celu schodzimy do miasta.


Po nieudanej próbie porwania przez Bastka napotkanego kota zachodzimy na dworzec. Do odjazdu pociągu mamy jeszcze dwie godziny, ale nie będziemy się nudzić, gdyż w części budynku działa Nádražní Knajpa. Jak sama nazwa wskazuje jest to knajpa, z gatunku tych wielce sympatycznych.


Gospodarz widząc turystów jest trochę zaskoczony i zagaduje, w jakim języku ma się odzywać. Faktycznie innych nie-Czechów brak, choć na chwilę wskoczył jeden obywatel RP, który rzucił w stronę baru: "Kawa turecka". Ani proszę, ani dziękuję, ani me, ani be, ani kukuryku.
W knajpie codziennie gotowany jest obiad - jedna zupa i jeden rodzaj drugiego dania. Ponieważ na drugie miało być jakieś mięso z kartoflami po serbsku, więc ograniczamy się do całkiem smacznego rosołu.
Po posiłku wyskakuję do sklepu po zakupy - prawie mi go zamknęli, bo czynny był jedynie do południa (w końcu sobota). Na zewnątrz czekają na mnie dwie wiadomości - dobra i zła. Dobra jest taka, że znowu się przejaśniło, a zła, że tam, dokąd zmierzamy, nie grozi nam porażenie słoneczne.
Ciekawe, czy taka pogoda będzie dla zarządcy wieży na Zlatým Chlumie wystarczająca do otwarcia drzwi?




Fajnie, że pociągi na większości czeskich linii to albo motoráki albo składy złożone z wagonów; w razie potrzeby zawsze można coś dołożyć. A w Polsce na osobówkach tylko EZT i EZT, więc jeżdżę jak sardynki w puszcze, bo "panie, przecież nie znajdę drugiego zespołu trakcyjnego".

Wysiadamy na trzeciej stacji od Jeseníka, a końcowy odcinek z racji przewyższeń i licznych zakrętów nazywany bywa "śląskim Semmeringem".


Wychodzimy w Horní Lipovej (Oberlindewiese). Słońca już nie ma.


Nic to. Raźno maszerujemy szlakiem rowerowym, mijając liczne zaparkowane samochody oraz grupy i rodziny z dziećmi udające się w górę albo w dół. Po bokach czekają różne atrakcje typu rzeźby zwierząt, można także samoobsługowo wypożyczyć kije za okazyjne dziesięć koron.


Nadmiarowa frekwencja w tej okolicy nie jest oczywiście przypadkowa - wszystkich przyciąga leśny bar. Jeden z kilku u Czechów, a pierwszy, który miałem okazję odwiedzić przed paroma laty. Drewniana wiata, rozpalone ognisko, napoje chłodzące się w wodzie z rzeki. Można kupić także kawę, herbatę, a także wuszty - nie tylko zwykłe kiełbaski, również bardzo smaczne špekáčki. Do tego chleb, keczup, musztarda, a nawet drewno do ogniska. Brakuje jedynie czegoś mocniejszego do rozgrzania się na ziąb...
Z racji weekendu kręci się tu pani z obsługi, ale raczej dokłada towar, niż kontroluje.



W pewnym momencie zaczyna padać, wszyscy rzucają się pod dach. Po kilku chwilach przechodzi, więc ładujemy na siebie plecaki i zaczynamy strome podejście ścieżką wzdłuż potoku. Niecałe półtora kilometra, ale prawie trzysta metrów przewyższenia.


Po grzbiecie prowadzi czerwony szlak wyznaczony chyba przez gminę, bo na pewno nie przez Klub Czeskich Turystów. Wzdłuż niego biegnie granica pomiędzy Śląskiem a Morawami, o której przypominają słupki ziem, należących niegdyś do biskupstwa wrocławskiego. Skręcamy na północ, aby zdobyć Smrk, a przynajmniej miejsce, które za szczyt uchodzi. Smrk (niem. Fichtlich) jest najwyższym punktem Rychlebów (Gór Złotych), a według niektórych niereformowanych polskich "ekspertów" od geografii, którzy wyróżniają Góry Bialskie jako osobne pasmo, to również tych drugich. Kolejny punkcik do Korony Gór Czeskich.
 
 
Kilkaset metrów dalej znajduje się węzeł szlaków oraz trójstyk Śląska, Moraw i ziemi kłodzkiej. Kiedyś stała w pobliżu wiata przy której przed laty nocowałem w namiocie, lecz obecnie nie ma już po niej śladu.
 
 
Wleźliśmy, gdzie chcieliśmy wleźć, zdobyliśmy wszystko, co było do zdobycia - teraz zależy nam na jak najszybszym zejściu w dolinę, gdyż robi się coraz chłodniej, a i wieczór się zbliża. Niebieskim szlakiem pędzimy w kierunku Petříkova (Peterswald), żywiąc nadzieję, że usiądziemy tam w restauracji, którą mijaliśmy idąc na Paprsek. Początek jest obiecujący, widać dymy...
 
 
Ale to tylko ktoś pali wielkie ognisko na podwórku. Idziemy więc dalej przez wieś przypatrując się zamkniętym domom i spostrzegamy, że interesujący nas lokal także nie działa. Pech. Trudno, wstąpimy gdzieś w Ramzovej (Ramsau). Przy okazji wypatruję także potencjalnych miejsc na rozbicie namiotu - co prawda zamierzamy spać pod dachem, aczkolwiek lepiej mieć plan awaryjny.
 
W Ramzovej wstępujemy do knajpy, która ostatnio wyglądała na spelunkę, a okazała się drogą restauracją w pensjonacie. Zniechęceni wypijamy na szybko piwo i postanawiamy spróbować jeszcze szczęścia w hotelu po drugiej stronie torów i drogi. Co prawda na parterze odbywa się jakaś impreza, ale wpycham się przez boczne drzwi i udaje się wejść do jadłodajni. O dziwo, ceny niższe niż w pensjonacie. 
Kelner nawet nie udaje, że klienci z plecakami są jego oczkiem w głowie. Coś tam sobie mamrocze pod nosem i kręci się głównie wokół bogatszych osobników. Trudno, i tak tu posiedzimy jakiś czas. Oprócz piwa wybieram z menu topinkę.
- Pikantną? - pyta kelner.
- Może być - wzruszam ramionami.
Bastek śmieje się, że dostanę małą grzankę, ale już po wadze i cenie wiedziałem, że się myli 😏. Porcja była ogromna, bogato obłożona i tak ostra, że rozgrzała mnie bardziej niż jakikolwiek trunek!


Oprócz nas za stołami siedzą głównie nocujący w hotelu. Niektórzy w klapkach i dresach, inni (a właściwie inne) wypicowani, jakby szli na bal albo stypę. Zjawia się również trzech facetów z Polski. Typ cwaniaka, co to z niejednego pieca jadł chleb, a każdy człowiek z obsługi jest jego sługą uniżonym. Kombinowali i się wymądrzali, aż kelner ustawił ich tak, że nagle zaczęli mówić po angielsku 😛.

Zebraliśmy się jako ostatni. Było trochę zabawy przy płaceniu rachunku, gdyż barman dopytywał się o napiwek (używałem karty), a ja udawałem, że nie wiem o co chodzi.
- Dla mnie. Pieniądze - tłumaczy. - Ja Hubert! Dla Huberta!
W końcu machnąłem ręką i doliczyłem dziesięć koron.

Nocować chcemy w domku Lasów Czeskiej Republiki, stojącym niedaleko parkingu. Wypatrzyłem go przed kilkoma tygodniami, gdy przyjechaliśmy tu autem. Całe zejście ze Smrku trzymaliśmy kciuki, aby domek był otwarty i pusty, bo wolelibyśmy nie rozbijać namiotu w jakimś dziwnym miejscu. Pocieszaliśmy się, że mało jest wariatów, którzy dziś chcieliby tam spać. Idąc do hotelu zajrzeliśmy do domku pierwszy raz - pusto. Wracając znowu była obawa, że może ktoś przyszedł i się rozgościł. Na szczęście w całości czekał na nas - chyba cała okolica słyszała spadające nam z serca ciężary 😛.


W środku są trzy ławy, na których można się w miarę wygodnie wyspać. Do tego miejsce na ziemi dla dwóch, trzech osób. Rozkładamy sprzęt. Bastek próbuje na świeczce podgrzać fasolę, ale niezbyt mu to wychodzi. Z głodu i tak nie umrzemy.
Mimo bliskości drogi przelotowej i hotelu panuje niemal całkowita cisza. Niemal, gdyż od strony wyciągów dochodzi dziwne piszczenie, prawdopodobnie jakiś czujnik. Nie ma tu domów mieszkalnych, jedynie restauracje, dawno zamknięte. W oddali pali się światełko na budynku Horskiej služby, ale i ono potem gaśnie. Na zewnątrz temperatura jest na pewno niższa niż wczoraj, w środku para bucha nam z ust, lecz ogólnie nie ma tragedii.
W nocy męczą nas dziwne sny. W moim nastał już ranek, do domku zaczęli wpadać różni turyści. Pojawiła się nawet dziewczyna... topless, ale akurat jak usiadła obok mnie, to się obudziłem 😛. Gorzej było u Bastka: sen także dotyczył naszej noclegowni, jednak zamiast gołej baby zjawiły się u niego larwy wychodzące... spod jego włosów. Brrrr!

Śpimy prawie do ósmej. O tej porze jeszcze żaden turysta do Ramzovej nie dojechał. Wychodzę na powietrze: wszystko pomalowane szronem, jest kilka stopni poniżej zera.



Patrzę na rozpiskę pociągów i stwierdzam, że najdogodniejsze połączenie to odjazd za niecałe pół godziny. Szybka decyzja i równie szybkie pakowanie. Żegnamy przytulny domek i maszerujemy przez Ramzovą, do której jeszcze nie dotarło słońce.



Z cuga wysypuje się tłum turystów z kijkami. Trochę im zazdroszczę, gdyż pogoda zapowiada się świetna. Ale my także nie mieliśmy złej. Jedziemy w kierunku Jeseníka, gdzie mamy przesiadkę, a następną w Mikulovicach. Jest pięknie.




Trzecie i ostatnie połączenie to kurs na Zlaté Hory. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem do nich pociągiem. W wagonie sporo ludzi, ale nikt nie wychodzi na pośrednich stacjach, wszyscy wyskakują na końcowej i zapewne pójdą w góry.


Ponieważ pora jeszcze wczesna, a pogoda doskonała, więc podjeżdżamy autem na Petrove boudy, skąd na lekko atakujemy Kopę Biskupią. Niedziela, więc ludzi tam już sporo. Włażę na wieżę, gdzie tłumaczę pewnemu starszemu jegomościowi co jest co, uwieczniam Pradziad i Śnieżnik, na którym budowana wieża świeci się jak psu jajca. Pod polskim schroniskiem odbywa się jakiś trening biegaczy, a zabezpiecza medycznie go mój kumpel ze studiów, o czym dowiedziałem się kilka godzin później, gdy wysłał mi smsa 😏. Robimy pętelkę szukając kolorów, ale w okolicach Kopy większość drzew to iglaki albo zostały wycięte, odnoszę też wrażenie, że te liściaste miały już apogeum żółci i czerwieni za sobą (lub przed sobą). I jeszcze na koniec poniżej przełęczy znajdujemy ruiny jakiegoś budynku, najprawdopodobniej to dawna gospoda lub schronisko (czyżby były tam dwa?). Zdjęcie z faną zakończyło ten udany górski weekend.








14 komentarzy:

  1. Oj, ciepło na serduchu mi się zrobiło od oglądania Twoich zdjęć. Jesienne barwy w tamtych górach, zawsze działają na mnie magicznie, kojąco i regenerująco. :) Co ciekawe, rejony które opisałeś są dla mnie w większość terra incognita. Rychleby zaliczyłem tylko raz, choć w okolicach Smreka, Bruska, Trójstyku i szlaku na Paprsek trochę się pokręciłem. Natomiast Jeseniky i Opawskie wciąż czekają na moje odkrycie. I powiem szczerze, że najchętniej właśnie w jesiennej scenerii. :)

    Mniej więcej w tym samym czasie (chyba) łaziłem po Górach Wałbrzyskich. Gdy wspomniałeś o wieży na Zlatym Chlumie (jak dla mnie- jednej z najładniejszych tego typu w Sudetach), od razu przypomniała mi się analogiczna sytuacja z Chełmcem. Tamtejsza też niby tylko w weekendy i przy "dobrej pogodzie", co finalnie przekłada się chyba na "czynność" raz na...kwartał. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zlaty Chlum na pewno działa częściej niż raz na kwartał ;) Ale w porównaniu np. z Kopą Biskupią, która czynna jest w tym okresie codziennie, to i tak kicha.

      Usuń
  2. Oczywiście, że na przełęczy były dwa schroniska. Te pozostałości na przełęczy to Hubertova bouda gdzie oprócz noclegów była restauracja, a ten niżej obiekt, w stronę Petrovic to pozostałości po Petrovej boudzie. Tam były tylko noclegi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dzięki! Tak podejrzewałem, choć myślałem, że Petrova bouda to była właśnie ta na samej przełeczy (ale jednak mapy.cz pokazują inaczej, tej na przełęczy w ogóle nie identyfikują).

      Usuń
  3. Wypad bardzo udany i pod względem pogody i świetnych widoków. Jesień wszystko pięknie zabarwiła na złoto i czerwono. W dodatku te tereny znam od czasów wczesnej młodości. Odbyłem niezwykłą sentymentalną wycieczkę. Widzę, że nawet do gospody w Rejviz zawitałeś ;) Ostatnio, gdy byliśmy w Złotych Horach odniosłem wrażenie, że jakoś nędznie wyglądało to miasteczko. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zlate Hory się wyremontowały, choć często tylko fasady od głównej ulicy. Ale różnicę widać, dużo się zmieniło pod względem widoków na korzyść. Pozdrowienia!

      Usuń
  4. Normalnie zazdrość mnie zżera, ale tako dobra, ponieważ też bym taką trasę chciał przejść. Tak bardzo lubię czeskie klimaty :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem trzeba się długo naczekać na relizację jakiegoś planu :) Pozdrowienia!

      Usuń
  5. "Jarmark" w Horni Lipovej kiedyś odwiedzę. Nocleg zapodaliście najwyższych lotów i smuteczek mnie ogarnia na wieść, że na Trójstyku ciachnęli wiatę, była bardzo przydatna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona jednak była dość mała, więc i tak poza latem raczej trzeba by rozłożyć namiot. Ale dziwne, że nikt nie próbował jej wyremontować czy coś...

      Usuń
  6. Jak ja uwielbiam taką jesień... :) I piwo też :D

    OdpowiedzUsuń
  7. O braku wiaty pod Smrkiem słyszałem już jakiś czas temu. Pozostaje tylko wspomnienia noclegu w niej i kilka zdjęć...

    Ta chatka czeskich lasów mocno interesująca. Nie wiem czy dane mi będzie do niej trafić, ale leśny bar mam w planie odwiedzić ;) W żadnym czeskim jeszcze nie byłem. Pogody złej nie mieliście. Nawet ten wał chmur, który oglądaliście z daleka, prezentował się ładnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wał z daleka prezentuje się ładnie, gorzej, jeśli się w niego wejdzie ;) Już tak kilka razy mi zepsuł pięknie zapowiadający się wyjazd.

      Usuń