piątek, 22 grudnia 2023

Češko Selo, czyli z wizytą u Czechów w Wojwodinie. Plus okolice.

W Wojwodinie, najbardziej multietnicznej prowincji Serbii, spisy powszechne odnotowują prawie dwadzieścia narodowości liczących co najmniej tysiąc osób. Silnie reprezentowane są narody słowiańskie i nie mam tu na myśli Serbów. Najbardziej ludnym narodem, po gospodarzach i Węgrach, są Słowacy, który mieszka tam prawie czterdzieści tysięcy. Oprócz nich Chorwaci, Czarnogórcy, Buniewcy (często traktowani jak część narodu chorwackiego), Rusini, "Jugosłowianie", Ukraińcy i gdzieś tam na końcu Czesi. Spis z 2011 roku wykazał prawie dwa tysiące osób deklarujących się jako Pepiki, nie wiadomo ilu to powtórzyło dziesięć lat później, ale na pewno mniej, gdyż jest to społeczność kurcząca się.

Największym skupiskiem Czechów jest gmina Bela Ckva (Бела Црква), położona w południowo-wschodniej części Wojwodiny, na styku Dunaju i granicy rumuńskiej. To historyczny Banat, co ma znaczenie w przypadku historii czeskiego osadnictwa. W gminie tej Czesi stanowią kilka procent populacji, język czeski ma status urzędowego, czeskie nazwy pojawiają się na niektórych tablicach miejscowości. Najwięcej Czechów mieszka w mieście - siedzibie gminy, ale jest także jedna niewielka wioska, gdzie potomkowie przybyszów znad Wełtawy są absolutną większością. Ponieważ w Beli Crkvi często zatrzymuję się na kempingu, więc w tym roku (podobnie jak w poprzednim) wypożyczyłem rower i postanowiłem odwiedzić tę małą czeską ojczyznę.


Mój cel jest gdzieś na prawo, za tymi wzgórzami na horyzoncie.


Pierwsza wioska po drodze to Vračev Gaj (Врачев Гај, węg. Varázsliget). Napis węgierski już rok temu był zamazany przez jakiś genetycznych patriotów, ale widać nie było czasu tablicy wyczyścić. To zupełnie jak pod Opolem z napisami niemieckimi.


Swoją drogą Węgrów mieszka tu tylko kilku, niemal cała ludność to Serbowie. Liczniejsi od Madziarów są Macedończycy, Rumuni i Cyganie, ale widać zasady umieszczania konkretnych wersji nazewnictwa rządzą się swoimi sprawami.


Dwa kilometry pedałuję wśród pól słoneczników. Mało ich widziałem na tym wyjeździe, teraz nadrabiam braki.


W Crvenej Crkvi (Црвена Црква), podobnie jak we Vračev Gaju, byłem już w ubiegłym roku. Na tablicach wjazdowych są trzy wersje językowe, oprócz serbskiej i węgierskiej (Vöröstemplom) widnieje również czeska (Červený Kostel). To chyba tylko ukłon w stronę tych dwóch narodów, bowiem tutaj również mieszkają prawie sami Serbowie. Sto lat temu najliczniejszą nacją byli Niemcy (Rothkirchen).



Zaglądam na miejscowy cmentarz. Większość grobów inskrypcje ma w "nogach". Ze starych zdjęć spoglądają mężczyźni z sumiastymi wąsami i kobiety w chustach. W kaplicy ustawiono portret uśmiechniętego mężczyzny, pewnie jego rodzina spotyka się w niej i siada na plastikowych krzesłach paląc papierosy.




Małżeństwo serbsko - boszniackie. 


Ne zegarku wpół do jedenastej, powietrze jest mocno rozgrzane, więc z przyjemnością korzystam z cmentarnego kranu, aby się schłodzić.


Skrzyżowanie z tablicą kierującą do czeskiej wioski. Rok temu przymocowana była na niej mała czeska flaga, teraz został po niej tylko ślad po kleju.


Wąska droga powoli nabiera wysokości. Na jednym ze słupów dostrzegam flagę Wojwodiny. Wzorowana jest na serbskiej, a trzy gwiazdy oznaczają trzy główne krainy historyczne, na które składa się Wojwodina: Bačka (Baczka), Banat i Srem (zignorowano najmniejszą krainę - Mačvę). Chyba pierwszy raz widzę tę flagę wiszącą na ulicy, zazwyczaj pojawia się jedynie przy budynkach urzędowych. Wojwodina poza flagą posiada również własny herb oraz parlament i prezydenta; jest to pozostałość po dość szerokiej autonomii z czasów jugosłowiańskich. Autonomii tej oficjalnie nie zniesiono, ale Slobodan Milošević tak ją okroił, że pozostała jedynie na papierze i w symbolice.


Opuszczony przejazd kolejowy to pozostałość po najstarszej linii na terenie dzisiejszej Serbii, o której już kilka razy wspominałem: otwarto ją w 1854 roku i prowadziła z dzisiejszej Aniny w Rumunii przez kilka miejscowości w dzisiejszej Wojwodinie, a następnie kończyła bieg ponownie na terenie dzisiejszej Rumunii (Baziaș). Powodem gospodarczym był transport węgla z kopalń w Aninie, który można było przewieźć pociągami i przeładować nad Dunajem na statki. Rozpad Austro - Węgier spowodował powolny upadek linii, zaczęto likwidować połączenia międzynarodowe, a ten odcinek do Beli Crkvi ostatecznie zamknięto prawdopodobnie w 2016 roku. Powód? Brak pieniędzy na remont trasy, która po upadku Jugosławii była w katastrofalnym stanie. 


Na przejeździe zachował się kawałek starego bruku (może jeszcze habsburskiego?), a potem zaczyna się szosa ze świeżym asfaltem. Ruch tu znikomy, prócz traktora mija mnie jeden dostawczak z czeskimi rejestracjami.


Krajobrazy Wojwodiny, która w większości jest płaska jak stół. Lekko pofałdowane tutejsze okolice stanowią wyjątek. Natomiast na horyzoncie majaczą Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munţii Vârşeţ), wyznaczające wschodni koniec krainy i stanowiące granicę z Rumunią.



Zagubione wśród traw małe lotnisko, które chyba od dawna nie przyjmuje żadnych jednostek fruwających. W terenie ciężko było nawet znaleźć ślady pasa.


Po pięciu kilometrach na lekkim zjeździe witają mnie tablice wjazdowe! Češko Selo (Чешко Село,  Ablián) to miejscowość mikroskopijna, ale bardzo ciekawa pod względem etnograficznym.


Oficjalnie mieszka w niej czterdzieści osób, z czego ponad osiemdziesiąt procent to Czesi. Jak już pisałem: nie jest to największe skupisko Czechów w Wojwodinie, bo więcej z nich przebywa w siedzibie gminy, ale wrażenie robi wysoki procent przedstawicieli tej narodowości.
Skąd w ogóle wzięli się tutaj, tak daleko od swoich narodowych siedzib? Kolonizacja. Po przepędzeniu Turków z Banatu państwo Habsburgów rozpoczęło zasiedlanie ziem, które były mocno wyludnione. To wtedy od nowa lokowano miasto Bela Crkva, dokonali tego przybysze z krajów niemieckojęzycznych. Czeska droga w te okolice była trochę bardziej pokrętna. Przybyli oni do wschodniej (dzisiaj rumuńskiej) części Banatu około 1827 roku i założyli osadę Schönthal (Paňáska), gdzieś w pobliżu miasta Orșova. Ponad dwieście osób z okolic Pragi, Pilzna, Klatova uwierzyło w możliwość rozpoczęcia nowego dostatniego życia. Niestety, mieli pecha. Mimo nazwy Piękna Dolina okazała się bardzo niegościnnym miejscem: surowy krajobraz, ciężki klimat, nieurodzajne grunty orne, izolacja od innych siedzib ludzkich. Słowem - katastrofa. Pierwsza prośba o przenosiny w inne miejsce została odrzucona, mieszkańcy ukarani, część z nich uciekła. Druga prośba z 1837 roku została zaakceptowana: sto dwadzieścia osób, czyli wszyscy ci, co zostali, przenieśli się do zachodniego Banatu, gdzie wojskowi inżynierowi od podstaw zaprojektowali nową wieś. Przyjęła ona nazwę Ablián, zdaje się, że to czeska wersja zawołania Abel - tak określono miejscowe wzgórza, gdzie w średniowieczu istniała jakaś osada, lecz potem zanikła w wyniku najazdu tureckiego.
Nigdy nie była to wielka miejscowość, składało się na nią jedynie kilka ulic. Warunki do życia były tu lepsze niż w Schönthal, klimat łagodniejszy i ziemia bardziej wydajna, więc powoli rosła liczba mieszkańców, przybywali kolejni Czesi znad Wełtawy, otwarto czeską szkołę.


W dobie madziaryzacji wioskę przemianowano na Csehfalva (Czeska wieś), język węgierski trafił na lekcje i do urzędów, zatem podczas spisu w 1910 roku jedna trzecia obywateli zadeklarowała się jako Węgrzy, choć raczej na pewno byli to nadal etniczni Czesi.
Po powstaniu Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców wioskę znowu przemianowano, tym razem na Fabiján, ponoć jednak miejscowi nadal używali starego Ablián. Nie zmieniło to charakteru narodowościowego, podobnie jak ostatnia już zmiana nazwy w 1946 roku na Češko Selo. Po wojnie liczba ludności zaczęła gwałtownie spadać - z ponad dwustu do kilkudziesięciu na początku dzisiejszego stulecia. Od razu po wjeździe widać jednak, że czeskość jest tutaj na piedestale, są czeskie napisy, czeskie flagi, ludzie są dumni ze swojej bardzo małej ojczyzny. Pytanie, jak długo jeszcze? Miałem nadzieję, że jak tu przyjadę, to uda się z kimś porozmawiać na ten temat.



Ludzi na razie nie widać, za to od razu pojawił się kot domagając się pieszczot 😏.


Češko Selo składa się z trzech ulic przecinających się pod kątem prostym. Środkowa i najkrótsza to ulica Jana Husa, przy niej stoją najważniejsze budynki. Boczne to T. G. Masaryka i Vaclava Havla. Jedynie częściowo pokrywa je asfalt, większość domów wygląda na opuszczonych. Przy jednym lub dwóch stały samochody, też z czeskimi blachami.
Ulicy Havla pierwotnie królował marszałek Tito, następnie za rządów Miloševića przemianowano ją na Palih boraca (Poległych bohaterów), co niekoniecznie się wszystkim podobało. W 2005 roku jako pierwsza na świecie przyjęła za patrona byłego prezydenta Czechosłowacji i Republiki Czeskiej, czemu znowuż niektórzy byli przeciwni, bo Havel popierał bombardowania Jugosławii przez NATO.




Jedna z dwóch studni w stylu przypominającym te z węgierskiej puszty.


Kawałek za wioską, pomiędzy drzewami, leży niewielki cmentarz na który zaglądam. Poza kilkoma nagrobkami wszystkie zawierają napisy po czesku, choć czasem jest to trochę inny czeski niż ten ze środkowej Europy, przykładowo nazwy miesięcy zapisano w formie łacińskiej, jak to czynią Słowacy: zamiast únor jest február, zamiast září september i tym podobne.



Wracam do "centrum" na główną ulicę Jana Husa. Tylko ona jest w całości pokryta asfaltem. Mieści się przy niej urząd gminy, będący jednocześnie Czeskim Domem/Domem Kultury, dawna szkoła i kościół. Świątynię wybudowano w 1901 roku i nosi arcyczeskie wyzwanie św. Jana Nepomucena. Msze nadal się odbywają, uczęszcza na nie garstka starszych osób, lecz problem tkwi gdzieś indziej: w tej części Serbii nie ma czeskiego katolickiego kapłana. Zamiast niego co jakiś czas przyjeżdża ksiądz z Beli Crkvi, Madziar. Kazania głosi po serbsku, ale ewangelie i modlitwy stara się czytać po czesku, a przynajmniej tak mu się wydaje; ich treść - jak zapisano w historii wioski - można zrozumieć jedynie przy dużej fantazji 😏. Od połowy lat 70. nie działają kościelne organy, jednak ogólnie stan budynku jest dość dobry, pomagają w jego utrzymaniu władze Republiki Czeskiej.


Obok Czeskiego Domu rozstawionych jest kilka ławek i stolików, siedzi tam grupa osób wyglądających na turystów, ale gadają z gospodarzami po angielsku, a ci między sobą po serbsku. Nic czeskiego. W takiej sytuacji nie chcę się tam pchać, więc siadam na dłuższą chwilę pod drzewem w pewnym oddaleniu. Gdy zamierzałem się zbierać, to podszedł jeden z młodych ludzi i zaprosił do stolików, które turyści już opuścili. Tym razem z chęcią skorzystałem, zwłaszcza, że to jednak byli miejscowi Czesi. Cóż, serbizacja postępuje i młodsi ludzie porozumiewają się ze sobą w języku serbskim, choć oczywiście czeski znają. Tutejsza czechizna jest ponoć najlepiej zachowana wśród wiosek zamieszkałych w Banacie przez potomków kolonistów; czasem brakuje im jakiś słów, więc dochodziło do sytuacji, że wspólnie zastanawialiśmy się o jaki wyraz chodzi i pomagał angielski 😏.


Rozmawia ze mną trzech facetów, a jedyna dziewczyna, solidnej budowy, przysłuchuje się i czasem dopowiada, jeśli ktoś czegoś nie pamięta. Oni dziwią się skąd przyjechałem do nich na rowerze i jakie mam plany, ja oczywiście wypytuję o warunki życia. W czasie ożywionej dyskusji dowiedziałem się m.in.:
* na stałe mieszka w wiosce już jedynie około dwudziestu osób. Pozostali wyemigrowali do większych miejscowości, a niektórzy w ostatnich latach do Czech (czytałem, że również na Słowację), skąd czasem przyjeżdżają w odwiedziny lub na wakacje,
* samochody z czeskimi rejestracjami należą właśnie do osób, które na stałe pracują w Czechach, a potem zjawiają się obejrzeć swój dobytek,
* w wiosce praktycznie nie ma już nie-Czechów, a wszyscy, którzy zostali, mają czeskie paszporty,
* latem odwiedzają ich turyści, zazwyczaj rodacy jadący do czeskich wiosek w Rumunii (takich miejscowości jest sześć). Niewielu, może kilku dziennie, gdyby było ze dwudziestu to mogliby dorobić, gdyż przy Czeskim Domu udzielają noclegów, można rozbić namiot, zamówić jedzenie i oczywiście piwo 😏. Aktualnie goszczą małą grupę turystów z Hiszpanii i Meksyku, to z nimi rozmawiali po angielsku. W sierpniu odbywa się w wiosce festiwal gotowania paprykarza, wtedy robi się tłoczno jak na miejscowe warunki (może i ze sto osób),
* pozostali w wiosce Czesi mają nieustanny dylemat, czy zostać na ojcowiźnie, czy jechać pracować w EU?
- Tu jesteśmy u siebie - mówią mi. - I chyba nie wyjedziemy. Pieniądze pieniędzmi, ale to jest nasze miejsce na ziemi. A żyje się ciężko, Serbia jest teraz droga. Pójdziesz do sklepu, kupisz masło, mleko, chleb, jakieś picie i już mało co zostaje. W Rumunii jest taniej!
- Przecież tu do niedawna nie było nawet normalnej drogi, ten asfalt ma niecały miesiąc! Przedtem leżały tam stare połamane płyty, prędkość maksymalna 20-30 km na godzinę. Najbliższy większy sklep we Vršacu, szkoła w Beli Crkvi. Jesteśmy na odludziu, nikt się nami nie interesuje! Czasem pomagają władze z Czech, ale rzadko.
- Ten, co cię mijał z czeskimi rejestracjami na drodze, to jest [....], on mieszka tutaj, ale ma firmę w Czechach i często kursuje między jednym państwem, a drugim.
- Ja jestem pszczelarzem - mówi facet, który zaprosił mnie do stolika. Pszczelarstwo było jednym z głównych zajęć kolonistów w Banacie i widać, że coś z tego zostało. - Najwięcej roboty i zarobków mam w lato. A i tak codziennie muszę jeździć z córką i po córkę do szkoły w Beli Crkvi, innej komunikacji brak. I muszę się przebierać, bo uświniony tam się nie pojawię!
- Pewnie tu zostaniemy - kiwa głową inny. - Trochę turystyki, powoli to się rozwija, bogactwa nie ma, ale wszyscy, którzy chcieli wyjechać, już dawno wyjechali. Z głodu nie umrzemy. Chcesz się napić piwa?
- Ba, oczywiście! - wołam rozpromieniony, bo to był kolejny z powodów, aby tu przyjechać.
- Czeskie czy serbskie?
Normalnie wybrałbym miejscowe, ale w końcu jestem u Czechów 😏.
- Czeskie!
Przynoszą mi schłodzonego Radegasta. Drożej niż w sklepie, lecz napić się czeskiego piwa wśród Czechów w Serbii i to miejscowych, to sytuacja wyjątkowa.
- Przywożą nam je turyści i jak sami jeździmy do Czech - tłumaczą. - Była tu niedawno polsko-czeska para z Cieszyna. A myśmy byli we Frydku-Mistku, Ostrawie, Karwinie. I na zakupach w polskich marketach, nawet my wiemy, że tam taniej 😛. Tylko Rumuni potem mocno na granicy trzepią!


Pytam się najwytrwalszego rozmówcę czy nie chce się ze mną napić piwa (za to ćmi papierosa za papierosem).
- Od dwóch miesięcy mam detoks, stand be - uśmiecha się. - Po zimie. W zimę tu nie ma co robić, więc się pije.
- A jakie tu są zimy? - zagaduję.
- Słabe, coraz cieplejsze. Kiedyś były mrozy, śnieg, teraz śniegu mało, temperatury po dziesięć - piętnaście stopni.
- To chyba dobrze, że nie jest tak zimno?
- Nieee - kręci głową. - Przyroda tego nie lubi, są susze, cykl został zakłócony. Robaki. Niedobrze. Lata są za ciepłe. 
- A wakacje jak tu wyglądają?
- Dzieci chodzą do szkoły gdzieś do dziesiątego lipca, potem mają wolne aż do końca sierpnia.
Zamawiam drugie piwo, więc wraca temat alkoholu.
- Serbskie piwa są niedobre. Wypiję po dwa, trzy i od razu boli głowa. Czeskie są znacznie lepsze, mogę ich wypić po osiem - dziesięć! Ale w Czechach jest mnóstwo browarów, a u nas trzy duże, wszystkie wykupione przez koncerny, dodają kukurydzę i inne gówno.
Nie wypada mi się z nim nie zgodzić.

Wśród nas lata pełno małych kotków. Chyba z dziesięć. Dorosłego widziałem tylko przy wjeździe, potem same maluchy, niektóre wyglądają na chore. Wszystkie chcą się gonić, łasić, ocierają się o nogi, jedna sierotka wskakuje mi na kolana i od razu zasypia. Inny uciął sobie drzemkę wśród gęsi baraszkujących na drodze.
- Ciągle ktoś nam te koty podrzuca i tak żyją w gromadzie - usłyszałem.



Swoją drogą dużo później przyszło mi do głowy, że skoro wśród mieszkańców są praktycznie sami Czesi, a więc garstka osób z wioski i może jeszcze jacyś z gminy, to czy czasem pula genetyczna nie jest zbyt mała? Jeśli w historii Abliánu obcy zawsze stanowili niewielki procent, to tak naprawdę ludzie ciągle płodzili się w dość wąskim gronie. Nie było problemów z chorobami genetycznymi? A może co jakiś czas dopuszczano nieczeską pulę genetyczną w jakiś nieoficjalny sposób? 😏 Nie wiem, czy akurat o tym udałoby się pogadać.
O czym jeszcze rozmawialiśmy?
Co sądzę o Unii Europejskiej? Tutejsi Czesi prezentują stanowisko podobne do Serbów: z jednej strony chcieliby, ale się boją. Bo EU to bogactwo, stabilizacja, ale też zagrożenia, a przynajmniej to wmawia serbska propaganda.
Jak mi się podobało w Albanii? Też by tam pojechali, lecz Serbów tam nie lubią, więc z ich serbskimi rejestracjami to ryzyko.
I kilka innych kwestii, których już nie pamiętam, ale bardzo mi się spodobały te dwie godziny spędzone na dyskusji. To jednak zupełnie inna bajka, gdy porozmawiasz z kimś miejscowym, który nie rzuca jedynie turystycznych standardów.

Zbieram się, bo niebo z niebieskiego zrobiło się szarawe, powietrze ciężkie i nadal upalne, zupełnie jakby miała przyjść jakaś burza, choć żadnej nie zapowiadali. Żegnam się z ekipą, rozmówca pszczelarz wsiada do auta i rusza z piskiem opon, pewnie do Beli Crkvi.
Ogólnie patrząc na wioskę, to widać, że mimo wyludnienia i niezbyt wielkiej zamożności jest zadbana. Żadnych śmieci, co chwilę kosze z napisami po czesku i serbsku, że Češko Selo jest czyste, w oknach stoją kwiatki, obok chodników klomby. Są także tablice z historią miejscowości.



Dawna szkoła, zamknięta w 1971 roku, kiedy to pozostało jedynie sześciu uczniów. I tak była to najdłużej funkcjonująca placówka wśród wiosek zamieszkałych przez Czechów. Od jakiegoś czasu w weekendy przyjeżdża do Češkego Sela nauczycielka czeskiego języka z Belgradu, zorganizowana przez ambasadę. Nauka czeskiego powróciła również do kilku szkół podstawowych, w tym trzech w gminie Bela Crkva, ale jej trwanie stoi nieustannie pod znakiem zapytania z powodu małej ilości chętnych. Czeskiego jako głównego uczy się także na uniwersytecie w stolicy oraz... w Kosowie, na serbskiej uczelni wyższej przebywającej na wygnaniu w Kosowskiej Mitrovicy.
W szkole mieści się dziś muzeum.


Opuszczam czeską wioskę ścieżką wśród pół w kierunku północnym, czyli odwrotnie niż przyjechałem. Duchota straszna, cały się lepię od potu.


Gdzieś tu biegła kiedyś wspominana linia kolejowa w kierunku rumuńskich kopalń. Ten odcinek zamknięto już chyba po I wojnie światowej, a zlikwidowano całkowicie po drugiej. W czasach węgierskich znajdowała się tu również granica komitatów: Češko Selo, jak i Bela Crkva leżały w komitacie Temesz ze stolicą w Temeszvarze (Timișoara), natomiast dwie wioski, do których zaraz zajrzę, były wystającym "cyplem" sąsiedniego komitatu Krassó-Szörény.

Pierwsza z wiosek zwie się Banatska Subotica (Банатска Суботица, Krassószombat). Sprawia wrażenie wyludnionej, wszyscy się pochowali.



Mimo, że mieszkają tu prawie wyłącznie Serbowie, to na ścianie wiszą klepsydry z samymi węgierskimi imionami i nazwiskami. Co ciekawe, opis jest już po serbsku. Czyżby w tej wiosce umierali jedynie Węgrzy?


Na budynku blisko skrzyżowania umieszczono tablicę poświęconą ofiarom II wojny światowej i wieniec w charakterystycznych barwach.


Ruszam na wschód, do sąsiedniej osady. Na wjeździe zagwozdka, wygląda na to, że miejscowi zakleili dolną nazwę serbską w alfabecie łacińskim (Dobričevo - Добричево) i sami przykleili nazwę węgierską (Udvarszállás). Dwie wioski tuż obok siebie, a tak różne, bo w tej dla odmiany są prawie sami Węgrzy (a nawet kilku Czechów).


Dobričevo jest praktycznie miejscowością graniczną - Rumunia zaczyna się dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami. Aż tak daleko nie jadę, fotografuję kościół lub kaplicę katolicką oraz jeden nieczynny sklep, po czym wracam do Suboticy.



Tym razem spotykam tam ludzi, a konkretnie trzech nastolatków, którzy na widok aparatu skrycie pokazują mi... muskuły 😏. Zamiast nich uwieczniam cerkiew z 1866 roku. Wygląda na lekko zaniedbaną.


Na obrzeżach Banatskiej Suboticy stoją rozrzucone i opuszczone budynki jakiegoś większego gospodarstwa, a obok nich cmentarz.



Część grobów stoi w odgrodzonym sektorze z betonową "podłogą". Ciekawe, czy w grobowcach chowano najbardziej zasłużonych członków osady? Sporo tam gwiazd zamiast krzyży, ale znalazłem też pomnikowe zdjęcie chłopa w austro-węgierskim mundurze!



Za cmentarzem, a przed skrzyżowaniem z główną drogą, działa jakieś spore przedsiębiorstwo, do którego ciągle wjeżdżają i wyjeżdżają ciężarówki z rejestracjami z Tetova w Macedonii. Dziwne.

Wjeżdżam na szosę numer 11, więc trochę zwiększa się ruch. Przeskakuję nad przejazdem kolejowym z rozpadającą się budką dróżnika.


Przede mną Jasenovo (Јасеново, Jaszenova). I po raz kolejny głowię się, o co chodziło osobom smarującym po tablicy wjazdowej, bo trzecią nazwę przekształcono tak, że układa się w "Jasenovac". W Jasenovcu był największy obóz koncentracyjny prowadzony przez Chorwatów dla Serbów podczas II wojny światowej, więc brzmi to jak groźba. Ale przecież tu znowu mieszkają głównie Serbowie, o co zatem chodzi, ktoś przyjechał aż z Chorwacji żeby to stworzyć??
A inna bajka jest taka, że główkuję po jakiemu jest owa Jaszenova? Brzmi z węgierska, ale dla Węgrów wioska nazywa się Karasjeszenő. Może to cygański, bo Romowie są tu drugą nacją?


Jasenovo to znacznie większa miejscowość niż poprzednie. Posiada małą stację benzynową, dwie świątynie (prawosławną i katolicką), klub piłkarski i park, w którym przepłaszam jakiegoś dziadka: zerwał się z ławki jak tylko wyciągnąłem aparat.



Charakterystyczne zabudowania gospodarcze.


W wiosce są co najmniej dwa sklepy i nawet jeden fastfood, brak jednak normalnej knajpy, więc towarzystwo urzęduje na ławkach. Co jakiś czas zmieniają lokalizację, zostawiając w poprzedniej syf, co wywołuje interwencję pani ze sklepu: podniesionym głosem wymusza na tambylcach posłuszeństwo i ci karnie sprzątają swoje śmieci.


Kawałek za Jasenovem zatrzymuję się na chwilę, aby dokładnie obejrzeć budkę przy przejeździe kolejowym. Mimo swych niewielkich rozmiarów posiadała piec z kominem, aby dróżnik nie marznął w chłodne miesiące.



Pomyśleć, że kiedyś tą trasą jechał sam cesarz Franciszek Józef: w 1869 roku wsiadł do pociągu w Wiedniu, a w Bazijaš przeszedł na statek, którym Dunajem, przez Morze Czarne i Śródziemne dotarł do Egiptu na otwarcie Kanału Sueskiego. Teraz pojawiają się jakieś plany reaktywacji, ale chyba Serbów na nią nie stać. Szkoda, że ten najstarszy historycznie odcinek kolei tak niszczeje, nikt nie myśli, aby jakoś o niego zadbać choćby pod względem turystycznym.

Na powrót docieram do Crvenej Crkvi, gdzie zaglądam na skromną stacyjkę kolejową. Ruina dokładnie taka, jak pozostałe.



W panującym zaduchu strasznie chce mi się pić, najlepiej coś zimnego. Najpierw myślę, że pojadę już na kemping, ale po minięciu Crvenej Crkvi spotykam pośrodku niczego samotnego psa. Biegnie drogą z wywieszonym jęzorem i uznaję go za znak, że należy się wrócić!


Crvenej Crkvi działa sklep, służący również jako centrum życia towarzyskiego. Zatrzymują się przy nim traktorzyści, rowerzyści, motocykliści, a nawet niemieccy turyści.


Kupuję chłodne piwo i rozsiadam się wygodnie na ławce. Trochę się odróżniam od pozostałych facetów brakiem klapek, tutaj każdy je nosi i używa do rozmaitych czynności. Jeden z chłopów nieustannie poprawia sobie świeży bandaż na nodze, krew dopiero niedawno zaschła. Panowie dyskutują o wielu sprawach, co jakiś czas rzucając ku mnie badawcze spojrzenie. W końcu sprzedawca nie wytrzymuje i pyta się skąd jestem.
- Z Polski? - dziwi się. - Aż tu rowerem przyjechałeś??
- Niee - śmieję się. - Rowerem tylko z Beli Ckrvi.
- Aaa, z kempingu.


Zostało mi już tylko kilka kilometrów do końca wycieczki. Postanawiam nieco skrócić trasę i przejechać przez teren wielkiego gospodarstwa z polami kukurydzy i winoroślami. Brama jest otwarta, więc wygląda zachęcająco, tylko z drugiej strony muszę się przeciskać przez dziurę w płocie 😏.


Wycieczka zajęła mi prawie cały dzień. Jestem bardzo usatysfakcjonowany jej rezultatem, bo zawarło się w niej wiele elementów: i poznanie nowych okolic, i zobaczenie kilku zabytków, i - co najważniejsze - wywiad etnograficzny, dzięki któremu można było dowiedzieć się trochę o życiu miejscowych mieszkańców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz