W Wojwodinie, najbardziej multietnicznej prowincji Serbii, spisy
powszechne odnotowują prawie dwadzieścia narodowości liczących co najmniej
tysiąc osób. Silnie reprezentowane są narody słowiańskie i nie mam tu na myśli
Serbów. Najbardziej ludnym narodem, po gospodarzach i Węgrach, są Słowacy,
który mieszka tam prawie czterdzieści tysięcy. Oprócz nich Chorwaci,
Czarnogórcy, Buniewcy (często traktowani jak część narodu chorwackiego),
Rusini, "Jugosłowianie", Ukraińcy i gdzieś tam na końcu Czesi. Spis z
2011 roku wykazał prawie dwa tysiące osób deklarujących się jako Pepiki, nie
wiadomo ilu to powtórzyło dziesięć lat później, ale na pewno mniej, gdyż jest
to społeczność kurcząca się.
Największym skupiskiem Czechów jest gmina Bela Ckva (Бела Црква), położona w południowo-wschodniej części Wojwodiny, na
styku Dunaju i granicy rumuńskiej. To historyczny Banat, co ma
znaczenie w przypadku historii czeskiego osadnictwa. W gminie tej Czesi
stanowią kilka procent populacji, język czeski ma status urzędowego, czeskie
nazwy pojawiają się na niektórych tablicach miejscowości. Najwięcej Czechów
mieszka w mieście - siedzibie gminy, ale jest także jedna niewielka wioska, gdzie
potomkowie przybyszów znad Wełtawy są absolutną większością. Ponieważ w Beli Crkvi często zatrzymuję się na kempingu, więc w tym roku (podobnie jak w poprzednim) wypożyczyłem rower i postanowiłem odwiedzić tę małą czeską
ojczyznę.
Pierwsza wioska po drodze to Vračev Gaj (Врачев Гај, węg. Varázsliget). Napis węgierski już rok temu był zamazany przez jakiś genetycznych patriotów, ale widać nie było czasu tablicy wyczyścić. To zupełnie jak pod Opolem z napisami niemieckimi.
Swoją drogą Węgrów mieszka tu tylko kilku, niemal cała ludność to Serbowie. Liczniejsi od Madziarów są Macedończycy, Rumuni i Cyganie, ale widać zasady umieszczania konkretnych wersji nazewnictwa rządzą się swoimi sprawami.
Dwa kilometry pedałuję wśród pól słoneczników. Mało ich widziałem na tym wyjeździe, teraz nadrabiam braki.
W Crvenej Crkvi (Црвена Црква), podobnie jak we Vračev Gaju, byłem już w ubiegłym roku. Na tablicach wjazdowych są trzy wersje językowe, oprócz serbskiej i węgierskiej (Vöröstemplom) widnieje również czeska (Červený Kostel). To chyba tylko ukłon w stronę tych dwóch narodów, bowiem tutaj również mieszkają prawie sami Serbowie. Sto lat temu najliczniejszą nacją byli Niemcy (Rothkirchen).
Zaglądam na miejscowy cmentarz. Większość grobów inskrypcje ma w "nogach". Ze starych zdjęć spoglądają mężczyźni z sumiastymi wąsami i kobiety w chustach. W kaplicy ustawiono portret uśmiechniętego mężczyzny, pewnie jego rodzina spotyka się w niej i siada na plastikowych krzesłach paląc papierosy.
Ne zegarku wpół do jedenastej, powietrze jest mocno rozgrzane, więc z przyjemnością korzystam z cmentarnego kranu, aby się schłodzić.
Skrzyżowanie z tablicą kierującą do czeskiej wioski. Rok temu przymocowana była na niej mała czeska flaga, teraz został po niej tylko ślad po kleju.
Wąska droga powoli nabiera wysokości. Na jednym ze słupów dostrzegam flagę Wojwodiny. Wzorowana jest na serbskiej, a trzy gwiazdy oznaczają trzy główne krainy historyczne, na które składa się Wojwodina: Bačka (Baczka), Banat i Srem (zignorowano najmniejszą krainę - Mačvę). Chyba pierwszy raz widzę tę flagę wiszącą na ulicy, zazwyczaj pojawia się jedynie przy budynkach urzędowych. Wojwodina poza flagą posiada również własny herb oraz parlament i prezydenta; jest to pozostałość po dość szerokiej autonomii z czasów jugosłowiańskich. Autonomii tej oficjalnie nie zniesiono, ale Slobodan Milošević tak ją okroił, że pozostała jedynie na papierze i w symbolice.
Opuszczony przejazd kolejowy to pozostałość po najstarszej linii na terenie dzisiejszej Serbii, o której już kilka razy wspominałem: otwarto ją w 1854 roku i prowadziła z dzisiejszej Aniny w Rumunii przez kilka miejscowości w dzisiejszej Wojwodinie, a następnie kończyła bieg ponownie na terenie dzisiejszej Rumunii (Baziaș). Powodem gospodarczym był transport węgla z kopalń w Aninie, który można było przewieźć pociągami i przeładować nad Dunajem na statki. Rozpad Austro - Węgier spowodował powolny upadek linii, zaczęto likwidować połączenia międzynarodowe, a ten odcinek do Beli Crkvi ostatecznie zamknięto prawdopodobnie w 2016 roku. Powód? Brak pieniędzy na remont trasy, która po upadku Jugosławii była w katastrofalnym stanie.
Na przejeździe zachował się kawałek starego bruku (może jeszcze
habsburskiego?), a potem zaczyna się szosa ze świeżym asfaltem. Ruch tu
znikomy, prócz traktora mija mnie jeden dostawczak z czeskimi rejestracjami.
Krajobrazy Wojwodiny, która w większości jest płaska jak stół. Lekko
pofałdowane tutejsze okolice stanowią wyjątek. Natomiast na horyzoncie
majaczą Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munţii Vârşeţ), wyznaczające
wschodni koniec krainy i stanowiące granicę z Rumunią.
Zagubione wśród traw małe lotnisko, które chyba od dawna nie przyjmuje
żadnych jednostek fruwających. W terenie ciężko było nawet znaleźć ślady
pasa.
Po pięciu kilometrach na lekkim zjeździe witają mnie tablice
wjazdowe! Češko Selo (Чешко Село, Ablián) to
miejscowość mikroskopijna, ale bardzo ciekawa pod względem etnograficznym.
Oficjalnie mieszka w niej czterdzieści osób, z czego ponad osiemdziesiąt
procent to Czesi. Jak już pisałem: nie jest to największe skupisko Czechów w
Wojwodinie, bo więcej z nich przebywa w siedzibie gminy, ale wrażenie robi
wysoki procent przedstawicieli tej narodowości.
Skąd w ogóle wzięli się tutaj, tak daleko od swoich narodowych siedzib?
Kolonizacja. Po przepędzeniu Turków z Banatu państwo Habsburgów rozpoczęło
zasiedlanie ziem, które były mocno wyludnione. To wtedy od nowa lokowano
miasto Bela Crkva, dokonali tego przybysze z krajów niemieckojęzycznych.
Czeska droga w te okolice była trochę bardziej pokrętna. Przybyli oni do
wschodniej (dzisiaj rumuńskiej) części Banatu około 1827 roku i założyli
osadę Schönthal (Paňáska), gdzieś w pobliżu miasta Orșova. Ponad
dwieście osób z okolic Pragi, Pilzna, Klatova uwierzyło w możliwość
rozpoczęcia nowego dostatniego życia. Niestety, mieli pecha. Mimo nazwy
Piękna Dolina okazała się bardzo niegościnnym miejscem: surowy
krajobraz, ciężki klimat, nieurodzajne grunty orne, izolacja od innych
siedzib ludzkich. Słowem - katastrofa. Pierwsza prośba o przenosiny w inne
miejsce została odrzucona, mieszkańcy ukarani, część z nich uciekła. Druga
prośba z 1837 roku została zaakceptowana: sto dwadzieścia osób, czyli
wszyscy ci, co zostali, przenieśli się do zachodniego Banatu, gdzie wojskowi
inżynierowi od podstaw zaprojektowali nową wieś. Przyjęła ona
nazwę Ablián, zdaje się, że to czeska wersja zawołania Abel - tak określono miejscowe wzgórza, gdzie w średniowieczu istniała jakaś
osada, lecz potem zanikła w wyniku najazdu tureckiego.
Nigdy nie była to wielka miejscowość, składało się na nią jedynie kilka
ulic. Warunki do życia były tu lepsze niż w Schönthal, klimat łagodniejszy i
ziemia bardziej wydajna, więc powoli rosła liczba mieszkańców, przybywali
kolejni Czesi znad Wełtawy, otwarto czeską szkołę.
W dobie madziaryzacji wioskę przemianowano na Csehfalva (Czeska wieś), język węgierski trafił na lekcje i do urzędów, zatem podczas
spisu w 1910 roku jedna trzecia obywateli zadeklarowała się jako Węgrzy,
choć raczej na pewno byli to nadal etniczni Czesi.
Po powstaniu Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców wioskę znowu
przemianowano, tym razem na Fabiján, ponoć jednak miejscowi
nadal używali starego Ablián. Nie zmieniło to charakteru
narodowościowego, podobnie jak ostatnia już zmiana nazwy w 1946 roku
na Češko Selo. Po wojnie liczba ludności zaczęła gwałtownie
spadać - z ponad dwustu do kilkudziesięciu na początku dzisiejszego
stulecia. Od razu po wjeździe widać jednak, że czeskość jest tutaj na
piedestale, są czeskie napisy, czeskie flagi, ludzie są dumni ze swojej
bardzo małej ojczyzny. Pytanie, jak długo jeszcze? Miałem nadzieję, że jak
tu przyjadę, to uda się z kimś porozmawiać na ten temat.
Ludzi na razie nie widać, za to od razu pojawił się kot domagając się
pieszczot 😏.
Češko Selo składa się z trzech ulic przecinających się pod kątem prostym.
Środkowa i najkrótsza to ulica Jana Husa, przy niej stoją najważniejsze
budynki. Boczne to T. G. Masaryka i Vaclava Havla. Jedynie częściowo
pokrywa je asfalt, większość domów wygląda na opuszczonych. Przy jednym lub
dwóch stały samochody, też z czeskimi blachami.
Ulicy Havla pierwotnie królował marszałek Tito, następnie za
rządów Miloševića przemianowano ją na Palih boraca (Poległych bohaterów), co niekoniecznie się wszystkim
podobało. W 2005 roku jako pierwsza na świecie przyjęła za patrona byłego
prezydenta Czechosłowacji i Republiki Czeskiej, czemu znowuż niektórzy
byli przeciwni, bo Havel popierał bombardowania Jugosławii przez
NATO.
Kawałek za wioską, pomiędzy drzewami, leży niewielki cmentarz na który zaglądam. Poza kilkoma nagrobkami wszystkie zawierają napisy po czesku, choć czasem jest to trochę inny czeski niż ten ze środkowej Europy, przykładowo nazwy miesięcy zapisano w formie łacińskiej, jak to czynią Słowacy: zamiast únor jest február, zamiast září september i tym podobne.
Wracam do "centrum" na główną ulicę Jana Husa. Tylko ona jest w całości
pokryta asfaltem. Mieści się przy niej urząd gminy, będący jednocześnie
Czeskim Domem/Domem Kultury, dawna szkoła i kościół. Świątynię wybudowano w 1901 roku i
nosi arcyczeskie wyzwanie św. Jana Nepomucena. Msze nadal się odbywają,
uczęszcza na nie garstka starszych osób, lecz problem tkwi gdzieś indziej: w
tej części Serbii nie ma czeskiego katolickiego kapłana. Zamiast niego co
jakiś czas przyjeżdża ksiądz z Beli Crkvi, Madziar. Kazania głosi po
serbsku, ale ewangelie i modlitwy stara się czytać po czesku, a przynajmniej
tak mu się wydaje; ich treść - jak zapisano w historii wioski - można zrozumieć jedynie przy dużej fantazji 😏. Od połowy lat 70.
nie działają kościelne organy, jednak ogólnie stan budynku jest dość dobry,
pomagają w jego utrzymaniu władze Republiki Czeskiej.
Obok Czeskiego Domu rozstawionych jest kilka ławek i stolików, siedzi tam
grupa osób wyglądających na turystów, ale gadają z gospodarzami po
angielsku, a ci między sobą po serbsku. Nic czeskiego. W takiej sytuacji nie chcę się tam
pchać, więc siadam na dłuższą chwilę pod drzewem w pewnym oddaleniu. Gdy zamierzałem się zbierać, to podszedł jeden z młodych ludzi i zaprosił do
stolików, które turyści już opuścili. Tym razem z chęcią skorzystałem,
zwłaszcza, że to jednak byli miejscowi Czesi. Cóż, serbizacja postępuje i
młodsi ludzie porozumiewają się ze sobą w języku serbskim, choć oczywiście
czeski znają. Tutejsza czechizna jest ponoć najlepiej zachowana wśród wiosek
zamieszkałych w Banacie przez potomków kolonistów; czasem brakuje im jakiś
słów, więc dochodziło do sytuacji, że wspólnie zastanawialiśmy się o jaki
wyraz chodzi i pomagał angielski 😏.
Rozmawia ze mną trzech facetów, a jedyna dziewczyna, solidnej budowy, przysłuchuje się i czasem dopowiada, jeśli ktoś czegoś nie pamięta. Oni dziwią się skąd przyjechałem do nich na rowerze i jakie mam plany, ja oczywiście wypytuję o warunki życia. W czasie ożywionej dyskusji dowiedziałem się m.in.:
* na stałe mieszka w wiosce już jedynie około dwudziestu osób. Pozostali
wyemigrowali do większych miejscowości, a niektórzy w ostatnich latach do
Czech (czytałem, że również na Słowację), skąd czasem przyjeżdżają w
odwiedziny lub na wakacje,
* samochody z czeskimi rejestracjami należą właśnie do osób, które na stałe
pracują w Czechach, a potem zjawiają się obejrzeć swój dobytek,
* w wiosce praktycznie nie ma już nie-Czechów, a wszyscy, którzy zostali,
mają czeskie paszporty,
* latem odwiedzają ich turyści, zazwyczaj rodacy jadący do czeskich wiosek w
Rumunii (takich miejscowości jest sześć). Niewielu, może kilku dziennie,
gdyby było ze dwudziestu to mogliby dorobić, gdyż przy Czeskim Domu
udzielają noclegów, można rozbić namiot, zamówić jedzenie i oczywiście piwo
😏. Aktualnie goszczą małą grupę turystów z Hiszpanii i Meksyku, to z nimi
rozmawiali po angielsku. W sierpniu odbywa się w wiosce festiwal gotowania
paprykarza, wtedy robi się tłoczno jak na miejscowe warunki (może i ze sto
osób),
* pozostali w wiosce Czesi mają nieustanny dylemat, czy zostać na
ojcowiźnie, czy jechać pracować w EU?
- Tu jesteśmy u siebie - mówią mi. - I chyba nie wyjedziemy. Pieniądze
pieniędzmi, ale to jest nasze miejsce na ziemi. A żyje się ciężko, Serbia
jest teraz droga. Pójdziesz do sklepu, kupisz masło, mleko, chleb, jakieś
picie i już mało co zostaje. W Rumunii jest taniej!
- Przecież tu do niedawna nie było nawet normalnej drogi, ten asfalt ma
niecały miesiąc! Przedtem leżały tam stare połamane płyty, prędkość
maksymalna 20-30 km na godzinę. Najbliższy większy sklep we Vršacu,
szkoła w Beli Crkvi. Jesteśmy na odludziu, nikt się nami nie interesuje!
Czasem pomagają władze z Czech, ale rzadko.
- Ten, co cię mijał z czeskimi rejestracjami na drodze, to jest [....], on
mieszka tutaj, ale ma firmę w Czechach i często kursuje między jednym
państwem, a drugim.
- Ja jestem pszczelarzem - mówi facet, który zaprosił mnie do stolika.
Pszczelarstwo było jednym z głównych zajęć kolonistów w Banacie i widać, że
coś z tego zostało. - Najwięcej roboty i zarobków mam w lato. A i tak
codziennie muszę jeździć z córką i po córkę do szkoły w Beli Crkvi, innej
komunikacji brak. I muszę się przebierać, bo uświniony tam się nie pojawię!
- Pewnie tu zostaniemy - kiwa głową inny. - Trochę turystyki, powoli to się
rozwija, bogactwa nie ma, ale wszyscy, którzy chcieli wyjechać, już dawno
wyjechali. Z głodu nie umrzemy. Chcesz się napić piwa?
- Ba, oczywiście! - wołam rozpromieniony, bo to był kolejny z powodów, aby tu
przyjechać.
- Czeskie czy serbskie?
Normalnie wybrałbym miejscowe, ale w końcu jestem u Czechów 😏.
- Czeskie!
Przynoszą mi schłodzonego Radegasta. Drożej niż w sklepie, lecz napić
się czeskiego piwa wśród Czechów w Serbii i to miejscowych, to sytuacja
wyjątkowa.
- Przywożą nam je turyści i jak sami jeździmy do Czech - tłumaczą. - Była tu
niedawno polsko-czeska para z Cieszyna. A myśmy byli we Frydku-Mistku,
Ostrawie, Karwinie. I na zakupach w polskich marketach, nawet my wiemy, że
tam taniej 😛. Tylko Rumuni potem mocno na granicy trzepią!
Pytam się najwytrwalszego rozmówcę czy nie chce się ze mną napić piwa (za to ćmi papierosa za papierosem).
- Od dwóch miesięcy mam detoks, stand be - uśmiecha się. - Po
zimie. W zimę tu nie ma co robić, więc się pije.
- A jakie tu są zimy? - zagaduję.
- Słabe, coraz cieplejsze. Kiedyś były mrozy, śnieg, teraz śniegu mało,
temperatury po dziesięć - piętnaście stopni.
- To chyba dobrze, że nie jest tak zimno?
- Nieee - kręci głową. - Przyroda tego nie lubi, są susze, cykl został
zakłócony. Robaki. Niedobrze. Lata są za ciepłe.
- A wakacje jak tu wyglądają?
- Dzieci chodzą do szkoły gdzieś do dziesiątego lipca, potem mają wolne aż
do końca sierpnia.
Zamawiam drugie piwo, więc wraca temat alkoholu.
- Serbskie piwa są niedobre. Wypiję po dwa, trzy i od razu boli głowa.
Czeskie są znacznie lepsze, mogę ich wypić po osiem - dziesięć! Ale w
Czechach jest mnóstwo browarów, a u nas trzy duże, wszystkie wykupione przez
koncerny, dodają kukurydzę i inne gówno.
Nie wypada mi się z nim nie zgodzić.
Wśród nas lata pełno małych kotków. Chyba z dziesięć. Dorosłego widziałem
tylko przy wjeździe, potem same maluchy, niektóre wyglądają na chore.
Wszystkie chcą się gonić, łasić, ocierają się o nogi, jedna sierotka
wskakuje mi na kolana i od razu zasypia. Inny uciął sobie drzemkę wśród gęsi
baraszkujących na drodze.
- Ciągle ktoś nam te koty podrzuca i tak żyją w gromadzie - usłyszałem.
Swoją drogą dużo później przyszło mi do głowy, że skoro wśród mieszkańców są
praktycznie sami Czesi, a więc garstka osób z wioski i może jeszcze jacyś z gminy, to czy czasem pula genetyczna nie jest zbyt mała? Jeśli w
historii Abliánu obcy zawsze stanowili niewielki procent, to tak
naprawdę ludzie ciągle płodzili się w dość wąskim gronie. Nie było problemów
z chorobami genetycznymi? A może co jakiś czas dopuszczano nieczeską pulę
genetyczną w jakiś nieoficjalny sposób? 😏 Nie wiem, czy akurat o tym
udałoby się pogadać.
O czym jeszcze rozmawialiśmy?
Co sądzę o Unii Europejskiej? Tutejsi Czesi prezentują stanowisko podobne do
Serbów: z jednej strony chcieliby, ale się boją. Bo EU to bogactwo,
stabilizacja, ale też zagrożenia, a przynajmniej to wmawia serbska
propaganda.
Jak mi się podobało w Albanii? Też by tam pojechali, lecz Serbów tam nie
lubią, więc z ich serbskimi rejestracjami to ryzyko.
I kilka innych kwestii, których już nie pamiętam, ale bardzo mi się
spodobały te dwie godziny spędzone na dyskusji. To jednak zupełnie inna
bajka, gdy porozmawiasz z kimś miejscowym, który nie rzuca jedynie
turystycznych standardów.
Zbieram się, bo niebo z niebieskiego zrobiło się szarawe, powietrze ciężkie
i nadal upalne, zupełnie jakby miała przyjść jakaś burza, choć żadnej nie
zapowiadali. Żegnam się z ekipą, rozmówca pszczelarz wsiada do auta i
rusza z piskiem opon, pewnie do Beli Crkvi.
Ogólnie patrząc na wioskę, to widać, że mimo wyludnienia i niezbyt wielkiej
zamożności jest zadbana. Żadnych śmieci, co chwilę kosze z napisami po
czesku i serbsku, że Češko Selo jest czyste, w oknach stoją kwiatki,
obok chodników klomby. Są także tablice z historią miejscowości.
Dawna szkoła, zamknięta w 1971 roku, kiedy to pozostało jedynie sześciu
uczniów. I tak była to najdłużej funkcjonująca placówka wśród wiosek
zamieszkałych przez Czechów. Od jakiegoś czasu w weekendy przyjeżdża
do Češkego Sela nauczycielka czeskiego języka z Belgradu, zorganizowana
przez ambasadę. Nauka czeskiego powróciła również do kilku szkół
podstawowych, w tym trzech w gminie Bela Crkva, ale jej trwanie stoi
nieustannie pod znakiem zapytania z powodu małej ilości chętnych. Czeskiego
jako głównego uczy się także na uniwersytecie w stolicy oraz... w Kosowie,
na serbskiej uczelni wyższej przebywającej na wygnaniu w Kosowskiej
Mitrovicy.
W szkole mieści się dziś muzeum.
Opuszczam czeską wioskę ścieżką wśród pół w kierunku północnym, czyli
odwrotnie niż przyjechałem. Duchota straszna, cały się lepię od potu.
Gdzieś tu biegła kiedyś wspominana linia kolejowa w kierunku rumuńskich
kopalń. Ten odcinek zamknięto już chyba po I wojnie światowej, a
zlikwidowano całkowicie po drugiej. W czasach węgierskich znajdowała się tu
również granica komitatów: Češko Selo, jak i Bela Crkva leżały w komitacie
Temesz ze stolicą w Temeszvarze (Timișoara), natomiast dwie wioski, do
których zaraz zajrzę, były wystającym "cyplem" sąsiedniego komitatu
Krassó-Szörény.
Pierwsza z wiosek zwie się
Banatska Subotica (Банатска Суботица, Krassószombat). Sprawia
wrażenie wyludnionej, wszyscy się pochowali.
Mimo, że mieszkają tu prawie wyłącznie Serbowie, to na ścianie wiszą
klepsydry z samymi węgierskimi imionami i nazwiskami. Co ciekawe, opis jest
już po serbsku. Czyżby w tej wiosce umierali jedynie Węgrzy?
Na budynku blisko skrzyżowania umieszczono tablicę poświęconą ofiarom II
wojny światowej i wieniec w charakterystycznych barwach.
Ruszam na wschód, do sąsiedniej osady. Na wjeździe zagwozdka, wygląda na to,
że miejscowi zakleili dolną nazwę serbską w alfabecie łacińskim (Dobričevo - Добричево) i sami przykleili nazwę węgierską (Udvarszállás). Dwie wioski tuż
obok siebie, a tak różne, bo w tej dla odmiany są prawie sami Węgrzy (a
nawet kilku Czechów).
Dobričevo jest praktycznie miejscowością graniczną - Rumunia zaczyna się dwa
kilometry za ostatnimi zabudowaniami. Aż tak daleko nie jadę, fotografuję
kościół lub kaplicę katolicką oraz jeden nieczynny sklep, po czym wracam do
Suboticy.
Tym razem spotykam tam ludzi, a konkretnie trzech nastolatków, którzy na
widok aparatu skrycie pokazują mi... muskuły 😏. Zamiast nich uwieczniam
cerkiew z 1866 roku. Wygląda na lekko zaniedbaną.
Na obrzeżach Banatskiej Suboticy stoją rozrzucone i opuszczone budynki
jakiegoś większego gospodarstwa, a obok nich cmentarz.
Część grobów stoi w odgrodzonym sektorze z betonową "podłogą". Ciekawe, czy
w grobowcach chowano najbardziej zasłużonych członków osady? Sporo tam
gwiazd zamiast krzyży, ale znalazłem też pomnikowe zdjęcie chłopa w
austro-węgierskim mundurze!
Za cmentarzem, a przed skrzyżowaniem z główną drogą, działa jakieś spore
przedsiębiorstwo, do którego ciągle wjeżdżają i wyjeżdżają ciężarówki z
rejestracjami z Tetova w Macedonii. Dziwne.
Wjeżdżam na szosę numer 11, więc trochę zwiększa się ruch. Przeskakuję nad
przejazdem kolejowym z rozpadającą się budką dróżnika.
Przede mną Jasenovo (Јасеново, Jaszenova). I po raz kolejny
głowię się, o co chodziło osobom smarującym po tablicy wjazdowej, bo trzecią
nazwę przekształcono tak, że układa się w "Jasenovac". W Jasenovcu był
największy obóz koncentracyjny prowadzony przez Chorwatów dla Serbów
podczas II wojny światowej, więc brzmi to jak groźba. Ale przecież tu znowu
mieszkają głównie Serbowie, o co zatem chodzi, ktoś przyjechał aż z Chorwacji
żeby to stworzyć??
A inna bajka jest taka, że główkuję po jakiemu jest owa Jaszenova? Brzmi z
węgierska, ale dla Węgrów wioska nazywa się Karasjeszenő. Może
to cygański, bo Romowie są tu drugą nacją?
Jasenovo to znacznie większa miejscowość niż poprzednie. Posiada małą stację
benzynową, dwie świątynie (prawosławną i katolicką), klub piłkarski i park,
w którym przepłaszam jakiegoś dziadka: zerwał się z ławki jak tylko
wyciągnąłem aparat.
Charakterystyczne zabudowania gospodarcze.
W wiosce są co najmniej dwa sklepy i nawet jeden fastfood, brak jednak
normalnej knajpy, więc towarzystwo urzęduje na ławkach. Co jakiś czas
zmieniają lokalizację, zostawiając w poprzedniej syf, co wywołuje
interwencję pani ze sklepu: podniesionym głosem wymusza na tambylcach
posłuszeństwo i ci karnie sprzątają swoje śmieci.
Kawałek za Jasenovem zatrzymuję się na chwilę, aby dokładnie obejrzeć budkę
przy przejeździe kolejowym. Mimo swych niewielkich rozmiarów posiadała piec
z kominem, aby dróżnik nie marznął w chłodne miesiące.
Pomyśleć, że kiedyś tą trasą jechał sam cesarz Franciszek Józef: w 1869 roku
wsiadł do pociągu w Wiedniu, a w Bazijaš przeszedł na statek, którym
Dunajem, przez Morze Czarne i Śródziemne dotarł do Egiptu na otwarcie Kanału
Sueskiego. Teraz pojawiają się jakieś plany reaktywacji, ale chyba Serbów na
nią nie stać. Szkoda, że ten najstarszy historycznie odcinek kolei
tak niszczeje, nikt nie myśli, aby jakoś o niego zadbać choćby pod względem
turystycznym.
Na powrót docieram do Crvenej Crkvi, gdzie zaglądam na skromną stacyjkę kolejową. Ruina dokładnie taka, jak
pozostałe.
W panującym zaduchu strasznie chce mi się pić, najlepiej coś zimnego. Najpierw myślę, że pojadę już na kemping, ale po minięciu Crvenej Crkvi spotykam pośrodku niczego samotnego psa. Biegnie drogą z wywieszonym jęzorem i uznaję go za znak, że należy się wrócić!
W Crvenej Crkvi działa sklep, służący również jako centrum życia towarzyskiego. Zatrzymują się przy nim traktorzyści, rowerzyści, motocykliści, a nawet niemieccy turyści.
Kupuję chłodne piwo i rozsiadam się wygodnie na ławce. Trochę się odróżniam od pozostałych facetów brakiem klapek, tutaj każdy je nosi i używa do rozmaitych czynności. Jeden z chłopów nieustannie poprawia sobie świeży bandaż na nodze, krew dopiero niedawno zaschła. Panowie dyskutują o wielu sprawach, co jakiś czas rzucając ku mnie badawcze spojrzenie. W końcu sprzedawca nie wytrzymuje i pyta się skąd jestem.
- Z Polski? - dziwi się. - Aż tu rowerem przyjechałeś??
- Niee - śmieję się. - Rowerem tylko z Beli Ckrvi.
- Aaa, z kempingu.
Zostało mi już tylko kilka kilometrów do końca wycieczki. Postanawiam nieco skrócić trasę i przejechać przez teren wielkiego gospodarstwa z polami kukurydzy i winoroślami. Brama jest otwarta, więc wygląda zachęcająco, tylko z drugiej strony muszę się przeciskać przez dziurę w płocie 😏.
Wycieczka zajęła mi prawie cały dzień. Jestem bardzo usatysfakcjonowany jej rezultatem, bo zawarło się w niej wiele elementów: i poznanie nowych okolic, i zobaczenie kilku zabytków, i - co najważniejsze - wywiad etnograficzny, dzięki któremu można było dowiedzieć się trochę o życiu miejscowych mieszkańców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz