sobota, 30 grudnia 2023

Dłubanie w Wojwodinie: Bela Crkva, Arača i inni.

Wielokrotnie wspominałem już, że Wojwodina to mój ulubiony region Serbii. Wielokulturowa społeczność, ciekawa historia i habsburska architektura jest tym, co mnie w niej szczególnie przyciąga. Jeszcze nie Bałkany, ale już nie tak do końca Europa 😏.

Podobnie jak kilka lat wcześniej tym razem wpłynęliśmy do niej promem z miejscowości Ram (Рам), o czym zresztą pisałem. Dunaj w najwęższym miejscu jest tu szeroki na osiemset metrów, ale przeprawa to ponad dwa kilometry otoczone wielką wodą. Po rzece wolno sunie niemiecki wycieczkowiec spotkany wcześniej w Żelaznych Wrotach, a my wpływamy do kanału Dunaj - Cisa - Dunaj (Kanal Dunav - Tisa - Dunav), gdzie prom przycumuje w Starej Palance (Стара Паланка). Rok temu podczas wycieczki rowerowej piłem tu w knajpce piwo i molestowałem kota, którego kelner oferował mi na wynos 😏.




Bazą noclegową tradycyjnie będzie Bela Crkva (Бела Црква), gdzie znajduje się jeden z moich ulubionych kempingów: tani, swojski, tuż nad dawnym żwirowiskiem, który teraz służy jako miejsce kąpielowe z plażą.



W ubiegłym roku zarezerwowałem wcześniej na bookingu przyczepę za równe 20 euro. Tym razem nie było takiej możliwości, więc napisałem bezpośrednio do kempingu i tak się zakręciłem, że ostatecznie... zaklepałem dwie przyczepy 😛. Na szczęście nie było problemów, aby wcisnąć tę drugą komuś innemu. Tegoroczny koszt przyczepy to dwa tysiące dinarów za noc (niecałe osiemdziesiąt złotych).


Przyczepa się przydała. W dniu przyjazdu panowała piękna, słoneczna pogoda, ale już w kolejnym - gdy pedałowałem do Češkego Sela - przyszedł nowy front, który przyniósł duże zachmurzenie. Natomiast trzeciego dnia po prostu zaczęło lać i to mocno, zrobiło się chłodno. Ciepła i sucha przyczepa była wówczas bardzo pożądana. 


Co robić przy takiej pogodzie? Jak przestawało padać szybko biegłem do wody. Dłuższe chwile wykorzystywałem na czytanie lektury na dworze albo na spacer po najbliższej okolicy.




W skład kempingowej menażerii wchodziła rodzina łabędzi, mocno agresywna. Kilka razy mnie pogoniły z wody, musiałem stoczyć niejedną potyczkę, którą rzadko wygrywałem. Natomiast wstając któregoś poranka myślałem, że mam przewidzenia: obok bliskiego drzewa leżały dwa dorodne... króliki. Ktoś je wypuścił, aby sobie pokicały po trawie 😛.



Na kempingu prawie nie ma cudzoziemców, co zresztą jest tutejszym standardem. Raz tylko spotkaliśmy polską grupę terenówek, lecz to raczej wyjątek, niż reguła. Tym razem do obcych można połowicznie włączyć jedną mieszaną rodzinę, matka była Serbką, ojciec jakimś zachodnioeuropejczykiem i dzieciaki wołały do siebie po angielsku. Ale do prawdziwych obcych, prócz nas, można było zaliczyć tylko czeskiego tatę z synem. To byli Czesi z Czech, a nie miejscowi 😏. Facet opowiadał mi, że bardzo lubią tu przyjeżdżać, ale tym razem zajęło im to kilkanaście godzin i to... z południowych Węgier!
- Granica węgiersko - rumuńska zatkana. Potem Serbowie nas trzymali trzy godziny na przejściu obok Beli Ckrvi.
- Ale dlaczego? - dziwiłem się. - Przecież to boczna droga.
- Nie wiem - wzrusza ramionami. - Tylko nas się przyczepili. Może dlatego, że żartowałem iż cukier, który mi się wysypał, to na pewno narkotyki.
Może 😛.
Chłop mieszka w Ostrawie, choć nie dopytałem po której stronie rzeki.
- Rok temu byliśmy pierwszy raz nad polskim morzem, jedzie się super, sześć godzin - mówi.
- To dlaczego nie w tym roku?
- Jednak za drogo i za tłoczno, a Serbia to Serbia.
Prawda. Mnie też nie stać na urlopy w Polsce.


Wieczory wykorzystujemy, aby pokręcić się po mieście. W dniu, w którym odwiedzałem serbskich Czechów, wypożyczyłem drugi rower i we dwójkę pojechaliśmy do centrum, które oddalone jest o kilka kilometrów.
Pisząc kiedyś o historii Beli Crkvi wspominałem, że współczesne miasto założyli w XVIII wieku koloniści niemieccy jako Weisskirchen. Aż do II wojny światowej byli najliczniejszą grupą narodowością - w mieście, bo wsie były serbskie, rumuńskie lub węgierskie. Dziś spisy powszechne odnotowują jedynie kilkudziesięcioosobową grupkę Niemców, lecz ślady ich obecności można znaleźć na największym cmentarzu. Oficjalnie jest to nekropolia bezwyznaniowa, w praktyce określa się ją jako cmentarz katolicki i rzeczywiście takie sprawia wrażenie.


Na różowo - pastelowej bramie wisi kartka, że sikanie pod murem zagrożone jest mandatem. I słusznie, choć zastanawiam się co ma zrobić człowiek, kiedy poczuję tę nagłą, nieodpartą potrzebę? Przecież żadnej toalety tu nie ma.

Cmentarz jest naprawdę duży i dość chaotyczny, ale to prawdziwa podróż w czasie. Z przodu jest mieszanka narodowościowa, nowe groby serbskie mieszają się z węgierskimi, czeskimi i niemieckimi, przy czym te ostatnie są znacznie starsze.




Pomnik poświęcony "rycerskim obrońcom miasta" z sierpnia 1848 roku. Nie umiałem znaleźć dokładnego przebiegu wydarzeń z tamtego okresu, kiedy trwało powstanie węgierskie. Najprawdopodobniej jednak miasto było atakowane przez oddziały serbskie, występujące jako sojusznicy Habsburgów (co za paradoks, biorąc pod uwagę późniejszą historię wzajemnych stosunków austriacko - serbskich!). Obrońcy, znacznie mniej liczni, odparli atak. Węgrzy piszą, że to oni przeciwstawili się Serbom, ale napis na pomniku i nazwiska świadczą, że jednak odpowiadają za to miejscowi Niemcy. 


Nagrobek katolickich księży. Jak widać, temu z ubiegłego wieku udało się uniknąć wywózek.


Im dalej od bramy, tym groby są bardziej rozrzucone i coraz mniej współczesnych. Wreszcie przekraczam niewidzialną granicę pomiędzy dwoma światami: zaczynają się całe sektory sprzed wielu dekad, zapomniane i porośnięte roślinnością.


Kilka rzędów najbardziej okazałych pochówków oraz pożerana przez zieleń kaplica.



Na cmentarzu wojennym zielsko sięga do pasa. Pod krzyżem wypisane są nazwiska poległych mieszkańców, ale oni pewnie spoczywają tam, gdzie zginęli, czyli m.in. w Galicji.


Rzędy bezimiennych krzyży. Ponieważ w Banacie nie toczyły się w czasie Wielkiej Wojny żadne walki, to zakładam, iż mogą to być żołnierze zmarli w okolicznych szpitalach. Wyjątek stanowią trzy węgierskie nagrobki z nazwiskami i datą śmierci. Pytanie, czy to groby symboliczne czy rzeczywiste, a Węgrzy z jakiś powodów nie chcieli się znaleźć na liście niemieckich poległych?



Znaleźliśmy też niewielki kirkut. Ponoć odnowiony, ale jak dla mnie prezentuje się on tak samo jak reszta cmentarza.


Po zwiedzeniu nekropolii kręcimy się jeszcze po okolicy. Duży, opuszczony budynek wygląda jak dawne koszary.


W weekendy część głównej ulicy miasta jest zastawiana barierkami i służy jako deptak. Niezły pomysł.


Na tym samochodzie Jugosławia jeszcze trwa. W końcu Zastava.


Bela Crkva posiada pięć świątyń (rok temu myślałem, że cztery, bo jedną przegapiłem). Najpierw stanął kościół katolicki św. Anny; dzisiejsza bryła pochodzi z przełomu XVIII i XIX wieku. Potem wybudowano serbską cerkiew prawosławną, następnie 
cerkiew rumuńską. W okresie międzywojennym zaczął swoją działalność niemiecki zbór ewangelicki oraz rosyjska cerkiew prawosławna, gdyż Bela Crkva był jednym z największych skupisk białej emigracji. Przypadkowo zauważam, że kościół katolicki jest otwarty, więc nie wypada nie wejść do środka.


W przeszłości była to niewątpliwie świątynia niemiecka, o czym świadczą witraże i świetnie zachowane sztandary. Komuniści Niemców wypędzili, ale najwyraźniej nie zniszczyli pozostałego po nich wyposażenia.


Z pewnością do kościoła uczęszczali też inni miejscowi katolicy, głównie Węgrzy i Czesi. I dzisiaj to głównie potomkowie przybyszów znad Wełtawy opiekują się świątynią! W środku spotykam dwie starsze panie krzątające się z miotłami, które w ciekawej czeszczyźnie zapraszają na jutrzejszą mszę z okazji jakiegoś święta. A na stoliku leży "katechizm i modlitwy do kapsy" - prawie tak jak na Górnym Śląsku 😛.


Po zwiedzaniu należy napełnić brzuchy. Bela Crkva nie szczyci się wielką ilością lokali, ale kilka z nich działa przy największej atrakcji turystycznej, czyli przy Glavnym jezerze. Zorganizowano tam plażę miejską a nawet "boisko" do piłki wodnej.


Oficjalna restauracja ma kiepskie opinie: co prawda żarcie jest jadalne, ale obsługa ma wszystko w dupie. Lepiej się przejść na pobliski deptak, gdzie jedzenie przyrządza się na wolnym powietrzu. Widząc cudzoziemców ludzie rzucili się po kogoś, kto zna angielski, choć akurat w ogóle nie było to potrzebne, ale ewidentnie im się podobało, że odwiedzili ich strancy. Zamówiliśmy zestaw różnych mięs.


Zastanawiam się jaką rakiję wybrać na trawienie. Wybór jest spory.
Šljivovica jest najlepsza - rzucił przyjacielskim tonem potężnie zbudowany gospodarz. Też tak sądzę 😏.


Gdy zjawiliśmy się tam po raz drugi, powitano nas jak starych znajomych. Tym razem zaproponowano tradycyjne mięsiwo gotowane w charakterystycznych naczyniach.


Niedaleko jeziora oraz knajpy biegną tory. To ostatnie ślady zlikwidowanej w latach 60. ubiegłego wieku linii nad Dunaj w dzisiejszej Rumunii. 


Skrzyżowanie pod kątem prostym! Bardzo dziwne, bo ten boczny tor musiał prowadzić do widocznego w tle budynku. Może warsztat?


Przejazd kolejowy mógł być używany po raz ostatni w 2016 roku, kiedy to zawieszono kursy pociągów z drugiej strony. Idę zobaczyć co słychać przy dworcu od strony torów, gdy nagle nie wiadomo skąd wyskakuje Cyganka i zaczyna się za mną drzeć. Odwracam się, patrzę jak na kretynkę, a ta dalej się wydziera. Nie wiem, może myślała, że odkryję jakieś tajne romskie obozowisko albo magazyn amunicji? Dawna budka dróżnika chyba została zaadaptowana na cygański dom. Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Teren kolejowy jest, podobnie jak cmentarz, stopniowo odzyskiwany przez naturę.




Ostatni wieczór w Wojwodinie. Jutro z rana ruszamy na północ, do kochanej Unii Europejskiej.


Chciałbym mieć kiedyś miesiąc wolnego czasu, aby pojeździć wojwodińską prowincją tam i z powrotem. Niestety, mam kilka godzin, więc będę się zatrzymywał tylko tam, gdzie zobaczę coś ciekawego. Nie, jednak nie, wtedy podróż zajęła by mi kilka dni 😏. Muszę się sprężyć, choć i tak wybieram głównie boczne drogi.

Na pierwszym zdjęciu wioska Parta (Парта, węg. Párta) i standardowa cerkiew józefińska: prosta i klasyczna. Na drugim większa kopułowa cerkiew w Nikolinci (Николинци, węg. Temesmiklós, rum. Nicolinț). Parta jest zamieszkała prawie wyłącznie przez Serbów, w Nikolinci przeważają Rumuni, natomiast Serbowie są dopiero na trzecim miejscu.



Banatski Karlovac (Банатски Карловац, węg. Nagykárolyfalvato większa miejscowość. Kiedyś głównie niemieckie miasto (Karlsdorf), dziś serbskie. Zatrzymuje się, aby zrobić zakupy w piekarni. Na ulicy trwa typowy południowy bajzel, handel arbuzami z przyczep, przeskakiwanie przed przejeżdżającymi samochodami, grasujące traktory.



Alibunar (Алибунар) był sto lat temu miasteczkiem rumuńsko - serbskim z liczną mniejszością węgierską i niemiecką. Obecnie proporcje się odwróciły, ale Rumunów nadal mieszka tam sporo. Nazwy ulic są dwujęzyczne.


Pomnik ofiar wojennych połączony z poidełkiem.


Prosta i równa jak stół droga pośród niczego, tylko czemu cały czas miała ograniczenie do 20 km/h??


Cerkiew w Neuzinie (Неузинаwęg. Nezsény). Wioska powstała z połączenia dwóch osad - serbskiej i chorwackiej. Dzisiaj Chorwatów zostało niewielu, więcej jest Węgrów.


Droga nagle kończy się w czyimś ogrodzie! Okazuje się, że dalej nie mostu przez rzekę, więc muszę się wrócić za wioskę i od innej strony przedostać się do głównej szosy.


Pomnik bohatera z umięśnioną klatą w Kumane (Куманеwęg. Kumán).


Od pewnego czasu poluję na toaletę, ale w Serbii to nie takie proste, nawet na stacjach benzynowych. Tanksztele są albo małe, albo dziwnym trafem mają awarię. W mieście Novi Becej (Нови Бечеј, węg. Törökbecse) krążę wokół socrealistycznego dworca autobusowego, lecz też bez sukcesu.


Przewidziałem tylko jeden punkt zwiedzania w Wojwodinie, którego na pewno nie chciałbym opuścić. Należy do niego przejechać kilka kilometrów przez pola, a droga to rozjeżdżone przez traktory klepisko.


Kompletne odludzie. Na horyzoncie nie widać żadnych domów. Przez chwilę miałem wrażenie, że coś się przed nami pali i dym idzie w naszą stronę, lecz to tylko pędzące w tumanach kurzu terenówki.


Co mnie tu przygnało? Ruina kościoła Arača (Арача, Aracs). Świątynia, reprezentująca połączony styl romański i wczesnogotycki, powstała w XIII wieku na miejscu starszej. Był to spory budynek w formie trójnawowej bazyliki, nawiązującej do kościołów francuskich. W kolejnym stuleciu podczas odbudowy po pożarze dodano gotycką wieżę.


Oczywiście kościół nie powstał w próżni, wokół istniała wioska. 
W 1551 roku spalili go Turcy i już nigdy nie został odbudowany. Wioska funkcjonowała jeszcze przez co najmniej stulecie, lecz w końcu także odeszła do historii. Paradoksalnie najprawdopodobniej uchroniło to kościół od całkowitego zniszczenia, nikt go nie próbował rozbierać. Ponownie odkryty został w XIX wieku stając się miejscem romantyczno - historycznych wizyt Węgrów. Po raz trzeci zainteresowano się nim w czasach późnego Tito, kiedy wykonano prace archeologiczne oraz częściowe prace rekonstrukcyjne. I wreszcie już po upadku Jugosławii nastąpiło czwarte odkrycie, kiedy to zaczęli do niego pielgrzymować wojwodińscy Madziarzy.



Detale.




Ruina wydaje się być w niezłym stanie, ale nie da się ukryć, że cała reszta wygląda jakby nikogo nie obchodziła. Przy drodze łatwo przegapić niewielką tabliczkę, potem przebijanie się zapylonymi polami (po deszczach byłoby ciekawie) i parkowanie na ściernisku. W krzakach leżą śmieci (czyli ktoś tu przyjeżdża), słabo czytelna tablica służy jako jedyne udogodnienie. I jeszcze porzucony kontener mieszkalny. Zdecydowanie władzom nie zależy na promocji tego miejsca, chociaż to jeden z najcenniejszych zabytków w regionie! Dlaczego? Ano dlatego, że kościół jest pamiątką związaną przede wszystkim z osadnictwem węgierskim, a nie serbskim. Serbia jeszcze nie dorosła do traktowania "obcych" zabytków na równi ze swoimi, ale trzeba uczciwie napisać, że nie dorosło do tego większość krajów w Europie.


Od tego momentu jedziemy już w kierunku granicy bez zbędnych postojów. Krajobraz nie ulega zmianie: pustkowia i małe miejscowości z jedną główną ulicą.


W jednej z wiosek nastąpił zmasowany atak ślimaków!


W Sanad (Санад, Szanád) kierowców witają postacie w strojach ludowych. Ciekawe czy w serbskich czy w węgierskich?


Ślady po dawnym przemyśle: budynki rozebrano, zostały tylko kominy jak wyrzut sumienia. Całkiem sporo ich widziałem tego dnia.


Około godziny szesnastej pojawiają się znaki informujące o granicy. Podobnie jak rok temu wybrałem małe przejście, położone na wschód od autostrady: tym razem będzie to Đala - Tiszasziget. Jest tam nieco bardziej rozbudowana infrastruktura, niż przy przejściu obok trójstyku.


Przed nami stoją ze trzy auta, więc do serbskiego posterunku podjeżdżamy szybko. Pogranicznik ze zdziwieniem ogląda dowód osobisty Teresy.
- Pierwszy raz taki widzę - mówi. - To na pewno jest właściwy dokument?
- Tak, stara wersja, ale obowiązujący - tłumaczę, choć zastanawiam się, co by było, gdyby funkcjonariusz uparł się, że to fałszywka.
- A gdzie byliście w Serbii? - zagaduje.
- Sokobanja i Bela Crkva.
- Ooo, fajnie. Podobało się?
- Tak, chociaż wczoraj pogoda dała trochę popalić.
- Cóż, za aurę nie ręczymy - uśmiechnął się i pożyczył miłego dnia.
Na Węgrów trzeba oczywiście poczekać dłużej. Siedząc za kółkiem patrzę się w bok, gdzie zaraz obok przejścia pasą się krowy. A kawałek dalej już widać madziarski płot antymigracyjny. Refugees not welcome. Ciekawe, czy krowy to wiedzą?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz