Węgierski strażnik graniczny jak zawsze każde otworzyć bagażnik.
- Papierosów nie mam, z alkoholu trochę piw, wina i jedna rakija - opowiadam
znudzonym głosem.
Madziar kiwa ręką, aby jechać. Nie wszyscy mają tyle szczęścia: na sąsiednim
stanowisku blond suka w mundurze trzepie auta tak ostro, jakby od tego zależał
los Europy. Kobiety pograniczniczki są zawsze takie gorliwe.
Przekroczenie granicy zajęło dwadzieścia pięć minut. Mało, patrząc na całą
granicę i jakie korki się na niej tworzą i dużo, biorąc pod uwagę jak boczne
to przejście.
Przed nami krótki odcinek węgierskiej części Banatu. Pierwsza wioska to Tiszasziget, nie ma w niej nic ciekawego.
Druga to Újszentiván. Mieszka w niej kilka procent Serbów, stąd posiada też serbską nazwę Нови Сентиван.
Segedyn (Szeged) mijamy wewnętrzną obwodnicą. Potem krótkie odcinki autostrady i bocznymi, spokojnymi drogami podążamy do celu. Okolice porośnięte są ładnym dla oka lasostepem (pusztą).
Jak zawsze wracając z Bałkanów zatrzymujemy się na ostatnie dni u Węgrów, żeby wygrzać się na basenach termalnych. Kiedyś robiliśmy tak również jadąc na południe, ale w ostatnich latach uznałem, że będę wydawał mniej pieniędzy u przydupasa Putina. Tak więc zostaje tylko ostatni weekend. Podobnie jak rok temu wybrałem miasto Kiskőrös, liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców. Jest kompaktowe, posiada kilka sklepów i knajp, a przede wszystkim fajny kompleks basenów, w którym nadal w cenie noclegu na kempingu jest wejście nad wodę i to niedrogie.
Kemping jest zadrzewiony i nie ma problemów, aby znaleźć tam spokojne miejsce.
Rozbijamy się w podobnym miejscu, co ostatnio, ale tym razem dokładnie
sprawdzam, czy na ziemi nie ma białych plam świadczących o bombardowaniach z
góry 😏.
Na kempingu królują kampery i przyczepy, w standardowym namiocie śpimy tylko
my. To w sumie żadna nowość. Wśród narodowości prawie sami
Węgrzy, Kiskőrös zdecydowanie nie leży na szlakach międzynarodowej
turystyki. Oprócz nich jest kilku emerytów z Niemiec oraz po jednym aucie z
rejestracjami rumuńskimi, belgijskimi i holenderskimi. Miarą prowincjalności
jest reakcja pań w kasie, które nie znają żadnego cywilizowanego języka.
- Poland? - dziwią się na mój wpis w formularzu meldunkowych.
- Lengyel - podpowiadam.
- Aaa!
Kompleks basenowy nie jest ogromny, ale w zupełności wystarcza na tutejszą
frekwencję. Rzecz jasna dominują osoby w starszym wieku, dopiero w weekend
pojawiają się młodsi. Wylegiwanie się w wodzie i na trawie, testowanie piwnych
ciekawostek, słowem - piątkowy relaks.
Tak na marginesie - źródła wody termalnej odkryto przypadkowo, w czasie
prowadzonych w latach 50. ubiegłego wieku odwiertów w poszukiwaniu ropy
naftowej.
Pewna starsza pani mówi nam "dzień dobry". Okazuje się, że jest z Częstochowy,
a wracają z mężem z Chorwacji. Zawsze jeżdżą do Kiskőrös, bo tu jest
najtaniej.
Obsługa krząta się jak lis w kurniku, bo na sobotę przewidziano jakąś imprezę.
Ciężarówką przywozi się dodatkowe krzesła, stoliki, targają nawet donice z
palmami; czekam, aż zaczną malować trawę na zielono.
Kolacja z jednorazowego grilla 😊.
Jak chyba każde prowincjonalne węgierskie miasto nawet w weekendowe wieczory
próżno szukać tłumów na ulicach.
Muzeum - dom rodzinny Sándora Petőfiego, o którym jeszcze napomknę.
Jak muzeum, to muszą być pomniki. Wokół chałupy są ich dziesiątki. Jeden z
nich - pod blokiem - przedstawia Júlię Szendrey, żonę Petőfiego,
która też była poetką.
Miejscowości partnerskie Kiskőrös.
Na rynku działają dwa lokale. Jeden do pub, drugi to fastfood, ale taki rozbudowany, mają kilkadziesiąt rodzajów jedzenia. Siadamy tam i przyglądamy się miejscowym motoryzacyjnym szpanerom. To akurat się nie zmienia, tacy zawsze się znajdą, tylko, że zamiast sportowymi autami pędzą przez centrum... traktorami! Ze zdumieniem gapię się jak gazują, wchodzą w poślizgi niczym czarnym BMW, po czym wracają i wszystko zaczyna się od nowa.
Rowerzyści muszą tu uważać na panoszące się na ścieżkach słupy.
W sobotę od siódmej rana słychać ryk traktorów. Zaglądam za płot, ale to nie
sąsiedzi.
Około ósmej hałas się zwiększa i ulicą, prowadzącą z pól, nadciąga cały sznur
traktorów! Nowe, stare, zabytkowe, cała plejada! To część dzisiejszej imprezy.
Nie wszyscy jednak przekonali się do silników, niektórzy wolą tradycyjne
czteronożne środki transportu.
Na kąpielisku gra muzyka, jakieś regionalne gwiazdy radiowe nawijają do
mikrofonów, ale generalnie siedzący w wodzie mają ich gdzieś, nikt nie zwraca
na te hałasy większej uwagi.
Według ostatniego spisu kilka procent mieszkańców deklaruje się jako Słowacy
(po słowacku miasto nazywa się Malý Kereš). Na budynku ratusza
widnieje tablica urzędowa w słowackiej wersji, ale na początku nie potrafiłem
rozszyfrować określenia mešťanosta, ponieważ nigdzie takiego na
Słowacji nie widziałem. Okazało się, że w przeszłości był to jeden z
zarządzających miastem, dzielący się władzą z burmistrzem. Ostatni raz osoby z
takim tytułem sprawowały swój urząd za czasów księdza Tiso, dzisiaj rolę tę
spełnia primátor.
Słowakiem był również Sándor Petőfi, choć to bohater narodowy Węgrów, a nie Słowaków. Urodził się w tej miejscowości jako Sándor Petrovics, zrodzony z małżeństwa Márii Hrúz (Mária Hrúzová) i Istvána (Štefana) Petrovicsa. Słowackość matki nie budziła zastrzeżeń, natomiast w przypadku ojca do tej pory wiele źródeł podaje, że był on Serbem plus jeszcze kilka innych mijających się z prawdą kwestii. Madziarzy przejrzeli dokładnie genealogię przodków Petőfiego. Nazwisko faktycznie zdaje się pochodzić z Bałkanów, więc być może prapraprapradziadowie przybyli stamtąd na tereny Górnych Węgier, ale kilka wieków wcześniej. Tata urodził się na węgierskiej (również dzisiaj) ziemi, ale opinie, czy czuł się Węgrem oraz w jakim stopniu mówił po madziarsku są sporne, na pewno nie miał nic wspólnego z serbskością. Mama przyszła na świat we wiosce niedaleko Martina i badacze też spierają się jaki język był przez nią najczęściej używany (Słowacy twierdzą, że słowacki, Węgrzy - co oczywiste - że ich godka). Obydwoje należeli do wyznawców kościoła ewangelickiego, czyli tego bardziej patriotycznego, niż ówczesny katolicki. To ciekawe, że z takiej mieszanki wyrósł wielki węgierski patriota, który nie miał żadnych wątpliwości kim jest. Być może słowackie korzenie były jednym z powodów jego prowęgierskiej gorliwości (ponoć śmiano się z jego słowiańskiego akcentu), prawdopodobnie również rodzina uznawała, że najlepszym sposobem na osiągnięcie sukcesu jest madziaryzacja i asymilacja.
Początkowo nie było pewności, w której miejscowości urodził się poeta i późniejszy powstaniec, ale już w 1862 roku (w czterdziestą rocznicę urodzin) umieszczono na chałupie stosowną tablicę. Od końca stulecia dom był na utrzymaniu gminy i odwiedzali go turyści, w 1958 wpisano go na listę zabytków. Może kiedyś uda mi się zajrzeć do środka, bo do tej pory albo trafiałem na remont albo na drzwi zamknięte z innych powodów. W pobliżu, oprócz wspomnianych pomników, jest cała ścieżka edukacyjna informująca o różnych tajemnicach rodziny Petrovics.
Myślałem, że znajdę jakieś słowackie ślady na cmentarzu, ale nic z tego - nie było słowiańskich nagrobków. Udało się znaleźć jedynie nazwisko Szlovak. Innych starych grobów zachowało się całkiem sporo.
W ostatnich chwilach przed opuszczeniem miasta kręcę się po różnych uliczkach. Chciałem napisać "mniej turystycznych", ale całe Kiskőrös, poza muzeum i basenami, nie jest turystyczne.
Zaglądam na dworzec kolejowy. Zamknięty na głucho, choć pociągi oczywiście
przez Kiskőrös kursują i to niemało, ponieważ biegnie tędy główna
węgierska linia z Budapesztu na Belgrad. Dwie pozostałe linie nie miały tyle
szczęścia - na tej do Kalocsy jeżdżą jedynie składy towarowe, a ciekawą
wąskotorówkę do Kecskemét zamknięto całkowicie i rozebrano.
Znów wybieram boczne drogi. Częściowo biegną one granicą
Parku Narodowego Małej Kumanii (Kiskunsági Nemzeti Park). Park ten
nie tworzy jednej całości, składana się on aż z siedmiu rozdzielonych
fragmentów. Powołany został m.in. do ochrony puszty, dawnego życia
pasterskiego i hodowli bydła. I rzeczywiście w oddali widać pasące się
krowy, budynki gospodarcze, poprzegradzane pastwiska.
Osadnictwo jest dość rozrzucone. Nieduże wioski, ale niektóre z małymi
perełkami.
Największą miejscowością jest niewielkie miasto Izsák. Na
trawniku przed ratuszem postępująca pomnikomania; jest nawet jeden huzar...
Ten pomnik zapewne dotyczy powstania z 1956 roku. Pomijam już fakt, że
obecne Węgry swoją polityką i postawą plują tamtym powstańcom w twarz, ale
po grafice można odnieść wrażenie, że protestowali wówczas łysi Cyganie w
t-shircie i dżinsach!
W Izsák urodził Béla Kiss, prawdopodobnie największy węgierski seryjny
morderca (nie licząc polityków i żołnierzy). Ma na swoim koncie co najmniej
trzydzieści kobiet; po zabójstwie konserwował je w alkoholu drzewnym. Ciała
odkryto, gdy trwała Wielka Wojna, a on przebywał na serbskim froncie - nigdy
nie został złapany i ukarany, w sumie nie wiadomo, co się później z nim
stało.
W ramach odganiania zła pod kościołem katolickim wystawiono świętego
papieża.
Sama świątynia ma przyjemne, klasycystyczne wnętrze. Na suficie jest
malowidło przedstawiające świętego Stefana ofiarującego swoją koronę Maryi i
Dzieciątku. Ten motyw pojawia się w wielu krajach chrześcijańskich, co miało
dowodzić wyjątkowej łączności pomiędzy Bogiem a państwem. Potem
przychodziły wojny, katastrofy, zarazy i mit pryskał...
Wkrótce wjeżdżam na autostradę i zaczyna się nuda. Czasem tylko jakieś
owieczki pojawią się za płotem.
Wraz z niemieckimi, austriackimi i francuskimi rejestracjami wraca
cywilizacja i kultura, czego dowodem jest panujący na parkingach syf. Byle
do przodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz