środa, 4 września 2024

Wojwodina po skosie: Kula, Vrbas, Bavanište, Kovin.

Jadąc przez Wojwodinę zawsze żałuję, że mam za mało czasu, aby zatrzymywać się we wszystkich interesujących mnie miejscach. Tym razem będę przecinał tę krainę po skosie z północnego zachodu na południowy wschód, nie pędzę nigdzie dalej ani nie ograniczają mnie godziny otwarcia przejść granicznych, więc liczę, że zobaczę wszystko to, co sobie zaplanowałem.

Pierwszą miejscowością po opuszczeniu Somboru jest Kljajićevo (Кљајићево, węg. Kerény, niem. Kernei). Przy wjeździe wita nas mural z podobizną Ratko Mladića. Dla niewtajemniczonych: Mladić był dowódcą wojsk bośniackich Serbów i odsiaduje w Hadze wyrok dożywocia za zbrodnie wojenne. W latach aktywności wojennej zawsze był pucułowaty, ale tutaj wygląda jakby miał pęknąć od środka.


Mural wymalowano na płocie przy nieczynnej linii kolejowej z Somboru do Vrbasu, biegnącej mniej więcej wzdłuż mojej drogi. Prawdopodobnie wykonali go kibice Crveny Zvezdy Belgrad.


Historia Kljajićeva jest w dużym stopniu odbiciem historii całej Wojwodiny i w ogóle południowych terenów dawnego Królestwa Węgier. Mieszkający tu w średniowieczu Madziarzy uciekli przez Turkami, zastąpili ich Serbowie. Po przegonieniu Osmanów Habsburgowie zaczęli osadzać kolonistów niemieckich (Szwabów Naddunajskich), którzy stali się większością wśród ludności. W czasie II wojny światowej wielu Niemców służyło w jednostkach SS i antypartyzanckich. W 1944 roku połowa mieszkańców uciekła przed nacierającymi komunistami, wielu z tych co zostało osadzono w utworzonym tu obozie. Kilkuset przykazano do Związku Radzieckiego, pozostali albo zmarli w niewoli, albo z niej uciekli, albo zostali wypędzeni do Niemiec. Wioska została zasiedlona Serbami z Chorwacji i zmieniła swą serbską nazwę z Krnjaja/Крњаја na obecną, która pochodzi od nazwiska Miloša Kljajića, komunistycznego partyzanta. Obecnie jest to miejscowość niemal całkowicie serbska etnicznie - ponad dziewięćdziesiąt procent.


Mimo monoetniczności w Kljajićevie do niedawna stał tylko kościół katolicki. Przy głównej ulicy zauważyliśmy jednak nową świątynię, prawosławną jak mniemam.


Kolejna wioska to Sivac (Сивац, Szivác). Jej dzieje są podobnie do poprzedniej, tyle, że Szwabów zamieniono na licznych Czarnogórców, którzy stanowią współcześnie około jednej trzeciej mieszkańców. Tutaj, podobnie jak w wielu wojwodińskich miejscowościach, kościołów jest kilka. Prawosławni posiadają okazałą cerkiew św. Mikołaja 


Oprócz niej trafimy również na mocno zaniedbany kościół ewangelicki i nieco mniej zaniedbany kościół katolicki. Na placu przed tym drugim wzniesiono pomnik Ferenca Planka, miejscowego proboszcza, który został zamordowany w 1944 przez partyzantów. Była to jedna z ponad czterdziestu tysięcy madziarskich ofiar zabitych przez komunistów w tej części Wojwodiny.


Na ścianie bloku powieszono plakat z podobizną innej ofiary... Ireneusz, poprzedni patriarcha Serbii, swojego czasu wielki obrońca Ratko Mladića. Jak wielu hierarchów różnych religii nie wierzył w pandemię koronawirusa. Gdy w 2020 roku zmarł na COVID Amfilochiusz, metropolita Czarnogóry, wyprawił mu tradycyjny masowy pogrzeb z otwartą trumną. Po trzech dniach sam wylądował w szpitalu i też zmarł na COVID... Czyli jednak ofiara.


Cervenka (Црвенка, Cservenka, niem. Rotweil) zwracam uwagę na drugą nazwę w cyrylicy. Po jakiemu to? Główne nacje to Serbowie i Czarnogórcy, jest też kilka procent Węgrów. Może po rusińsku? Ale ich mieszka w mieście garstka.


Na bocznych ulicach szukam cmentarza żydowskiego i go znajduję. Niewielka nekropolia została odnowiona w 2016 roku za niemieckie pieniądze, ale teraz była całkowicie zarośnięta, a bramę zastałem zamkniętą na klucz! Przez płot udało mi się dojrzeć pojedyncze macewy zasłonięte roślinnością.



Stojące w pobliżu domy i tradycyjne w formie obiekty gospodarcze do suszenia wszelakiego.


W innym miejscu Cervenki fotografuję duży most nad Wielkim Kanałem Baczki. Most to kolejna pamiątka po jednej z rozebranych linii kolejowych, dziś służy miejscowym do skoków do wody. W ogóle miejsce ciekawe, krzyki na całą okolicę, a w powietrzu unosi się jakby zapach siarki, człowiek ma wrażenie, że zaraz coś wybuchnie albo się zapali.


Sąsiednia Kula (Кула, węg. Kúla, niem. Wolfsburg) liczy ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców i jest siedzibą gminy. I znów na jej rogatkach jest ślad po dawnej linii kolei, która kiedyś obficie przecinała Wojwodinę, a obecnie prawie w całości przestała istnieć.


W ostatnim okresie monarchii Habsburgów w Kuli najwięcej mieszkało Węgrów, nieco mniej Serbów i Niemców, a także Rusini. Węgrzy stracili pierwsze miejsce w latach 50. i spadli na trzeci poziom podium, teraz ponad połowę ludności stanowią Serbowie, a drudzy są Rusini. Napisy urzędowe sporządzane są w językach tych trzech nacji.



Minęło południe, dzień zrobił się upalny, znacznie cieplejszy niż wczoraj. Temperatura zaczyna dobijać do trzydziestu pięciu stopni. Choć to o wiele mniej niż przed rokiem, to szukam jakiegoś miejsca w cieniu. Ciężka sprawa, w centrum wszystko pozajmowane, wreszcie udaje mi się stanąć pod jednym rachitycznym drzewkiem niedaleko zakładów przemysłowych.


Ulica z kilkoma pustymi knajpkami zaprowadzi nas do Wielkiego Kanału Baczki. Na drugi brzeg przejdziemy zwodzonym mostem, jednym z kilku takich w Kuli, choć nie wiem, czy one jeszcze działają, bo transport rzeczny na kanale praktycznie ustał.



Przy moście cuchnie padliną oraz gnijącymi roślinami, ale widok jest dość przyjemny, więc urządzamy spacer do następnego mostu.




Wschodni brzeg kanału jest bardziej zagęszczony: oprócz zabudowy mieszkalnej widać mniej lub bardziej opuszczone lokale, wieżę cerkwi oraz stadion miejscowego klubu Hajduk Kula. Stadion nie jest wcale taki mały, mieści prawie sześć tysięcy kibiców.



Najwyraźniej kanał zarasta tak mocno, że trzeba go trochę przefiltrować. Na wodę rusza specjalna maszyna do zbierania zielska i czyści przestrzeń przed drugim mostem, po którym wracamy w stronę centrum.



Zaglądamy do cerkwi św. Marka. Klasycystyczna z połowy XIX wieku, wnętrza ma skromne, podobnie ikonostas nie przytłacza całej reszty. Z głośników sączy się religijna muzyka.


Kawałek dalej stoi starszy o wiek kościół katolicki. Obie świątynie leżą przy ulicy Leninovej. Klepsydry przy drzwiach sporządzono głównie po węgiersku, są też po serbsku/chorwacku, ale w alfabecie łacińskim. Ciekawe kto ze Słowian tam uczęszcza? Chyba jednak przede wszystkim Chorwaci, mieszka ich w mieście kilkuset. 


Idąc dalej ulicą Leninovą trafiamy na bar. Upał taki, że człowiek by się czegoś zimnego napił, ale Heinekena?? I jeszcze się chwalą taką ceną??


W zacienionym parku pierwszy dzisiejszego dnia spomenik. Wygrażający ręką facet stanął w Kuli w 1951 roku.


Podobnej wielkości jak Kula jest oddalony o dziesięć minut jazdy Vrbas (Врбас, węg. Verbász, niem. Werbass, rus. i ukr. Вербас). Po śmierci Tity aż do 1992 roku oficjalnie zwał się Titov Vrbas. I tu historia miejscowości znowu się powtarza: Madziary, Słowianie (lub odwrotnie), Turcy, znowu Madziarzy, Niemcy (przeważnie ewangelicy), wojna, Wehrmacht, SS, ucieczka, partyzanci, obozy, wywózki, socjalistyczny raj. Dziś Serbowie lekko przekraczają połowę ludności, ściga ich międzynarodówka z kilkunastu nacji (głównie Czarnogórcy, Rusini i Węgrzy). Parkuję z widokiem na zakład produkcji margaryny.


Przy głównym placu stoją tuż obok siebie dwa kościoły - ewangelicki i kalwiński (nie posiada na wieży krzyża, a gwiazdę). Ten pierwszy jest wyremontowany, drugi wygląda na opuszczony, podobnie jak otaczające go budynki.



W parku skromny spomenik. Bez żadnej postaci, tylko klasyczna czerwona gwiazda. Na sąsiednich ławeczkach siedzi lekko zamroczone towarzystwo i wydaje się być pochłonięte wielką zadumą prócz jednego faceta, który kręci się tam i z powrotem i drze się na siebie.


Oprócz świątyń centralny plac miasta musi pomieścić kilka reprezentacyjnych obiektów świeckich. Jest więc urząd gminy w stylu późnojugosłowiańskiego brutalizmu...


...a także Ruski kutak. "Kącik rosyjski", czyli Dom Przyjaźni Serbsko-Rosyjskiej. Powiewa też flaga Czarnogóry, bo w końcu według Serbów Czarnogórcy to Serbowie.


Pod siedzibą partii rządzącej oblepionej plakatami prezydenta z mocno nieaktualną liczbą kilogramów walają się cegły, a dostępu broni taśma. Był jakiś protest, czy dach zaczął się sypać?


Wyjeżdżając z Vrbasu uwieczniam jeszcze jeden przykład współczesnego eklektyzmu.


Za miastem wskakuję na autostradę. Od razu duży ruch, głównie "Niemcy", wszyscy pędzą na południe z bagażnikami wypełnionymi jedzeniem i prezentami. Zaczynają się wyścigi, biorą w nich udział również ciężarówki. Jakiś sportowy wóz zbyt wolno wyjeżdżał z parkingu, więc został zwyzywany trąbieniem przez tirowca. Potem sportowiec zawzięcie go gonił, aby się zrewanżować. Co jakiś czas z boku stoi samochód z zagotowanym silnikiem, spotkaliśmy też jedno odgrodzone auto z potężnym wyciekiem różnych płynów.


Za Nowym Sadem po raz trzeci na tym wyjeździe przekraczamy Dunaj. Nadal nie wjechaliśmy na Bałkany, one zaczynają się tutaj na Sawie. Po godzinie osiągamy przedmieścia Belgradu (Београд). W ten sposób opuściliśmy Baczkę i Wojwodinę jako prowincję, ale patrząc na nią jako historyczną krainę należącą niegdyś do Habsburgów, to cały czas w niej jesteśmy. A w stolicy nie byliśmy od dawna. Przetniemy jej północne dzielnice, żeby po raz czwarty przeskoczyć Dunaj. Główna droga od lotniska udekorowana jest flagami serbskimi, a także unijnymi i niemieckimi. Pokłosie niedawnej wizyty kanclerza Scholza, który przyleciał do Belgradu podlizywać się prezydentowi Serbii, Alaksandrowi Vučićowi. Na co dzień Vučić jest zły, bo kumpluje się z Putinem, ale podczas robienia interesów można o tym zapomnieć.


Stołeczność wyzwala u niektórych kierowców dodatkową agresję. Jak nie miną mnie z lewej, to z prawej, po awaryjnym. W pewnym momencie sunie na nim kawalkada kilku potężnych aut. Wszystkie czarne, ten sam model. Jacyś ministrowie śpieszą się do swoich obowiązków?
Niektóre banery przy autostradzie są wielce interesujące. Na przykład herby i flagi Serbii oraz Republiki Serbskiej z Bośni wraz z napisem "Nie jesteśmy narodem ludobójczym. Pamiętamy". O co tu chodzi??


To ślad ostatniej kampanii wyborczej Vučića. Nawiązał on do głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucją dotyczącą ludobójstwa w Srebrenicy. Serbscy politycy twierdzili, że to zamach na ich naród i grupowe oskarżenie o bycie ludobójcami, choć nic takiego w tekście nie padło; chodziło o potępienie negowania ludobójstwa i gloryfikowania zbrodniarzy wojennych, co przecież często ma miejsce w Serbii i w serbskiej części Bośni. Nawet serbska opozycja twierdziła, że te hasła to idiotyzm, gdyż nigdy w historii nie określono żadnego narodu jako ludobójczego, zawsze chodziło o konkretnych ludzi i instytucje, ale czego się nie robi dla ciemnego ludu... Wiele krajów nie wzięło udziału w głosowaniu, przeciwko były takie ostoje demokracji jak Rosja, Białoruś, Nikaragua, Kuba, Korea Północna i oczywiście Węgry, jednak rezolucję przyjęto. Vučić po swojemu ogłosił "moralne zwycięstwo" - skąd my to znamy?

Za Dunajem znów znaleźliśmy się w prowincji Wojwodina, ale tym razem w jej wschodniej części - Banacie. Mijamy Pančevo (Панчево, węg. Pancsova, rum. Panciov), siódme miasto w Serbii pod względem liczby mieszkańców. Na obwodnicy policja bawi się w łapanie kierowców na radarach, a poszczególne samochody rywalizują w konkursie na największy obłok dymu z rury wydechowej.


W Pančevie planowałem zrobić większe zakupy, znaleźliśmy nawet centrum handlowe. Okazało się tak nowoczesne, iż nie posiadało sklepów spożywczych, za to bez ograniczeń można było nabyć ciuchy, telewizory i hulajnogi.
Za Pančevem, pośrodku niczego, znajduje się wioska Bavanište (Баваниште, węg. Homokbálványos). Postanawiam do niej odbić, zwłaszcza, że wszędzie wiszą różne plakaty w serbskich barwach narodowych. Faktycznie miejscowość zamieszkują niemal sami Serbowie, którzy podkreślają swój patriotyzm m.in. odpowiednim malowaniem pieca grillowego 😏.


Jeśli chodzi o parasole, to musieli się ratować importem z Unii Europejskiej 😛.


Bavanište ma status wsi, ale dość dużej, ponad pięciotysięcznej. Być może dlatego uszczęśliwiono je spomenikiem. W tym przypadku forma jest z gatunku "co autor miał na myśli?".


Skoro jesteśmy w tematyce wojennej, to na jednej ze ścian trafiam na tablicę dotyczącą wydarzeń sprzed trzech dekad. Jeden młody chłop zginął jako żołnierz jugosłowiański, więc pewnie poborowy. Drugi pod sam koniec wojny w Bośni jako ochotnik SRS. Nie wiem co to za formacja - może bojówki Serbskiej Partii Radykalnej (Srpska radikalna stranka)? Do takich nie wstępowali grzeczni chłopcy...


Znowu plakaty Vučića. Z każdym zdjęciem coraz pulchniejszy, władza tuczy.


Cerkiew z XVIII wieku ukryta jest za drzewami, więc nie zrobię zdjęcia całej sylwetce, ale próbuję zajrzeć do środka. Nic z tego, zamknięta na głucho. Moim poczynaniom przygląda się podejrzliwie siedzący w pobliżu facet, lecz nic nie mówi.


Sporo budynków ma ponad stuletnią metrykę.


Na skrzyżowaniu widzę drogowskaz w stronę monastyru. Nie planowałem go, ale cóż szkodzi podskoczyć? Okazało się, że to był pierwszy i ostatni znak, potem zaczęła się jazda po omacku ulicami osiedla... Może mnisi nie chcą aby ich odwiedzano? No właśnie...

Manastir Bavanište leży około kilometra od wioski, otoczony drzewami. W obecnej postaci działa od 19. stulecia. Na niedużym parkingu pusto, wokół żywej duszy.


Przy furtce wiszą groźne kartki z zakazem wstępu w nieskromnych ciuchach. Norma. Ale tu zabraniają nawet wejścia w klapkach! A przecież to serbskie obuwie narodowe!
Za murem błyszczy się nieduża cerkiew. Nie zdążyłem przestawić opcji w aparacie, a wyszedł z niej wielki, ponury mnich i obrzucił nas niechętnym spojrzeniem.
- W bermudach nie można tu wejść - wycedził.
- Mogę założyć to - pokazuję chusty wiszące obok drzwi.
- One są dla kobiet. Proszę opuścić teren monastyru.
W pierwszym momencie go nie zrozumiałem. Myślałem, że sugeruje, abym wrócił się do auta i coś ubrał. Zaczynam tłumaczyć, że w taki upał wszystko jest głęboko pochowane.
- Nie, proszę w ogóle wyjść. Verstehen Sie Deutsch? Entschuldigung. 
No to wyszliśmy.
Nie pierwszy raz jestem przy prawosławnym klasztorze. Bardzo rzadko się zdarzało, aby ktoś się czepiał ubrania. Ba, wczoraj w Somborze podczas liturgii praktycznie każdy wierny był w stroju niezgodnym z zaleceniami: krótkie spodnie, laćki, odkryte damskie ramiona i kolana... Kilka razy polecono mi coś założyć, więc zakładałem jakąś chustę, spodnie i kieckę. A tu nie, bo nie! Nie ma nic dla mężczyzn, trzeba po prostu spadać i już.
- Nie dziwię się, że nikogo tu nie ma - kręcę głową. - Z nudów zdziczeli i im odbija.
Na szczęście to nie ostatni monastyr na tym wyjeździe, więc kij mu w brodę.


Ostatnią miejscowością w której się zatrzymujemy jest Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin, niem. Temeschkubin). To już te okolice, że coraz bliżej do Rumunii, a pobliski Dunaj płynie nie na południe, lecz na wschód. Przez miasto wielokrotnie przejeżdżałem, ale nigdy nie stawałem. Tym razem zerknę do centrum, a przy okazji zrobi się zakupy.

Kovin jest oficjalnie trójjęzyczny (serbsko-węgiersko-rumuński), choć osiemdziesiąt procent stanowią Serbowie. Sto lat temu dominowali Niemcy, potem Serbowie, Rumunii, a Węgrzy dopiero na czwartej pozycji.



Zaczynam od zajrzenia do niewielkiego parku. Pomnik w kształcie książki udekorowany wysuszonym wieńcem upamiętnia ofiary ostatniej dekady XX wieku: od 1991 do 1999, czyli od początku wojen w Jugosławii do bombardowań NATO. W tle zamknięty kościół katolicki św. Teresy z Avili.


Zabytkowych kościołów posiada Kovin trzy. Oprócz katolickiego są dwa prawosławne: serbski i rumuński. Ten drugi stoi przy pobliskim deptaku, więc udało mi się go częściowo złapać na zdjęciu. Niestety, również był zamknięty; w ramach pocieszenia uwieczniłem bramę, która pochodzić będzie jeszcze z czasów austro-węgierskich.



Nie mogło zabraknąć murali. Jeden z nich przedstawia Željko Obradovića, jednego z najlepszych trenerów koszykówki na świecie. W 1992 roku z Partizanem Belgrad sięgnął po mistrzostwo i Puchar Jugosławii oraz po mistrzostwo Ligi Europejskiej FIBA. Był to pierwszy sezon jego kariery trenerskiej, która trwa do dzisiaj. 


Zaglądam pomiędzy bloki na podwórze, a tam kałuże... Ciekawe kiedy ostatni raz u nich padało?


Wyjeżdżamy z Kovina w tym samym kierunku co zawsze, czyli w stronę Beli Crkvi.


Tutejsza część Wojwodiny jest mniej gęsto zaludniona niż północ. Pomiędzy wioskami potrafi być kilka kilometrów kompletnego pustkowia. I właśnie na jednym z nich staję po kilkudziesięciu kilometrach jazdy. Te okolice nazywane są Deliblatską peščarą. Pierwotnie była to pustynia, pozostałość po dnie Morza Panońskiego. W XIX wieku zaczęto ją obsadzać drzewami. Pustynia zmieniła się w półpustynię, największą w Europie, a obecnie ma charakter stepowy z mocnym pofałdowaniem terenu.



Na horyzoncie majaczą kominy elektrowni w Kostolacu, to już za Dunajem, na Bałkanach. Patrząc bardziej w lewo dojrzymy rumuńskie góry.



I na tym przecinanie po skosie Wojwodiny się zakończyło; jeszcze kilkanaście minut i będziemy w Beli Crkvi, gdzie zakotwiczymy na trzy noce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz