Jadąc przez Wojwodinę zawsze żałuję, że mam za mało czasu, aby
zatrzymywać się we wszystkich interesujących mnie miejscach. Tym razem będę
przecinał tę krainę po skosie z północnego zachodu na południowy wschód, nie
pędzę nigdzie dalej ani nie ograniczają mnie godziny otwarcia przejść
granicznych, więc liczę, że zobaczę wszystko to, co sobie zaplanowałem.
Pierwszą miejscowością po opuszczeniu Somboru jest Kljajićevo (Кљајићево, węg. Kerény, niem. Kernei). Przy wjeździe wita nas mural
z podobizną Ratko Mladića. Dla niewtajemniczonych: Mladić był dowódcą wojsk
bośniackich Serbów i odsiaduje w Hadze wyrok dożywocia za zbrodnie wojenne. W
latach aktywności wojennej zawsze był pucułowaty, ale tutaj wygląda jakby miał
pęknąć od środka.
Mural wymalowano na płocie przy nieczynnej linii kolejowej z Somboru do Vrbasu, biegnącej mniej więcej wzdłuż mojej drogi. Prawdopodobnie wykonali go kibice Crveny Zvezdy Belgrad.
Historia Kljajićeva jest w dużym stopniu odbiciem historii całej
Wojwodiny i w ogóle południowych terenów dawnego Królestwa Węgier. Mieszkający
tu w średniowieczu Madziarzy uciekli przez Turkami, zastąpili ich Serbowie. Po
przegonieniu Osmanów Habsburgowie zaczęli osadzać kolonistów niemieckich
(Szwabów Naddunajskich), którzy stali się większością wśród ludności. W
czasie II wojny światowej wielu Niemców służyło w jednostkach SS i
antypartyzanckich. W 1944 roku połowa mieszkańców uciekła przed nacierającymi
komunistami, wielu z tych co zostało osadzono w utworzonym tu obozie. Kilkuset
przykazano do Związku Radzieckiego, pozostali albo zmarli w niewoli, albo z
niej uciekli, albo zostali wypędzeni do Niemiec. Wioska została zasiedlona
Serbami z Chorwacji i zmieniła swą serbską nazwę z Krnjaja/Крњаја
na obecną, która pochodzi od nazwiska Miloša Kljajića, komunistycznego
partyzanta. Obecnie jest to miejscowość niemal całkowicie serbska etnicznie -
ponad dziewięćdziesiąt procent.
Mimo monoetniczności w Kljajićevie do niedawna stał tylko kościół
katolicki. Przy głównej ulicy zauważyliśmy jednak nową świątynię, prawosławną
jak mniemam.
Kolejna wioska to Sivac (Сивац, Szivác). Jej dzieje są podobnie do poprzedniej, tyle, że Szwabów zamieniono na licznych Czarnogórców, którzy stanowią współcześnie około jednej trzeciej mieszkańców. Tutaj, podobnie jak w wielu wojwodińskich miejscowościach, kościołów jest kilka. Prawosławni posiadają okazałą cerkiew św. Mikołaja
Oprócz niej trafimy również na mocno zaniedbany kościół ewangelicki i nieco mniej zaniedbany kościół katolicki. Na placu przed tym drugim wzniesiono pomnik Ferenca Planka, miejscowego proboszcza, który został zamordowany w 1944 przez partyzantów. Była to jedna z ponad czterdziestu tysięcy madziarskich ofiar zabitych przez komunistów w tej części Wojwodiny.
Na ścianie bloku powieszono plakat z podobizną innej ofiary... Ireneusz,
poprzedni patriarcha Serbii, swojego czasu wielki obrońca Ratko Mladića. Jak wielu hierarchów różnych religii nie wierzył w
pandemię koronawirusa. Gdy w 2020 roku zmarł na COVID Amfilochiusz,
metropolita Czarnogóry, wyprawił mu tradycyjny masowy pogrzeb z otwartą
trumną. Po trzech dniach sam wylądował w szpitalu i też zmarł na COVID...
Czyli jednak ofiara.
Cervenka (Црвенка, Cservenka, niem. Rotweil) zwracam uwagę
na drugą nazwę w cyrylicy. Po jakiemu to? Główne nacje to Serbowie i
Czarnogórcy, jest też kilka procent Węgrów. Może po rusińsku? Ale ich mieszka w
mieście garstka.
Na bocznych ulicach szukam cmentarza żydowskiego i go znajduję. Niewielka
nekropolia została odnowiona w 2016 roku za niemieckie pieniądze, ale teraz
była całkowicie zarośnięta, a bramę zastałem zamkniętą na klucz! Przez płot
udało mi się dojrzeć pojedyncze macewy zasłonięte roślinnością.
Stojące w pobliżu domy i tradycyjne w formie obiekty gospodarcze do suszenia wszelakiego.
W innym miejscu Cervenki fotografuję duży most nad Wielkim Kanałem Baczki.
Most to kolejna pamiątka po jednej z rozebranych linii kolejowych, dziś służy
miejscowym do skoków do wody. W ogóle miejsce ciekawe, krzyki na całą okolicę,
a w powietrzu unosi się jakby zapach siarki, człowiek ma wrażenie, że zaraz
coś wybuchnie albo się zapali.
Sąsiednia Kula (Кула, węg. Kúla, niem. Wolfsburg) liczy
ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców i jest siedzibą gminy. I znów na jej
rogatkach jest ślad po dawnej linii kolei, która kiedyś obficie przecinała
Wojwodinę, a obecnie prawie w całości przestała istnieć.
W ostatnim okresie monarchii Habsburgów w Kuli najwięcej mieszkało Węgrów,
nieco mniej Serbów i Niemców, a także Rusini. Węgrzy stracili pierwsze
miejsce w latach 50. i spadli na trzeci poziom podium, teraz ponad połowę
ludności stanowią Serbowie, a drudzy są Rusini. Napisy urzędowe sporządzane
są w językach tych trzech nacji.
Minęło południe, dzień zrobił się upalny, znacznie cieplejszy niż wczoraj.
Temperatura zaczyna dobijać do trzydziestu pięciu stopni. Choć to o wiele
mniej niż przed rokiem, to szukam jakiegoś miejsca w cieniu. Ciężka sprawa,
w centrum wszystko pozajmowane, wreszcie udaje mi się stanąć pod jednym
rachitycznym drzewkiem niedaleko zakładów przemysłowych.
Ulica z kilkoma pustymi knajpkami zaprowadzi nas do Wielkiego Kanału Baczki.
Na drugi brzeg przejdziemy zwodzonym mostem, jednym z kilku takich w Kuli,
choć nie wiem, czy one jeszcze działają, bo transport rzeczny na kanale
praktycznie ustał.
Przy moście cuchnie padliną oraz gnijącymi roślinami, ale widok jest dość
przyjemny, więc urządzamy spacer do następnego mostu.
Wschodni brzeg kanału jest bardziej zagęszczony: oprócz zabudowy mieszkalnej
widać mniej lub bardziej opuszczone lokale, wieżę cerkwi oraz stadion
miejscowego klubu Hajduk Kula. Stadion nie jest wcale taki mały,
mieści prawie sześć tysięcy kibiców.
Najwyraźniej kanał zarasta tak mocno, że trzeba go trochę przefiltrować. Na
wodę rusza specjalna maszyna do zbierania zielska i czyści przestrzeń przed
drugim mostem, po którym wracamy w stronę centrum.
Zaglądamy do cerkwi św. Marka. Klasycystyczna z połowy XIX wieku, wnętrza ma
skromne, podobnie ikonostas nie przytłacza całej reszty. Z głośników sączy
się religijna muzyka.
Kawałek dalej stoi starszy o wiek kościół katolicki. Obie świątynie leżą
przy ulicy Leninovej. Klepsydry przy drzwiach sporządzono głównie po
węgiersku, są też po serbsku/chorwacku, ale w alfabecie łacińskim. Ciekawe
kto ze Słowian tam uczęszcza? Chyba jednak przede wszystkim Chorwaci,
mieszka ich w mieście kilkuset.
Idąc dalej ulicą Leninovą trafiamy na bar. Upał taki, że człowiek by się
czegoś zimnego napił, ale Heinekena?? I jeszcze się chwalą taką
ceną??
W zacienionym parku pierwszy dzisiejszego dnia spomenik. Wygrażający
ręką facet stanął w Kuli w 1951 roku.
Podobnej wielkości jak Kula jest oddalony o dziesięć minut jazdy
Vrbas (Врбас, węg. Verbász, niem. Werbass, rus. i
ukr. Вербас). Po śmierci Tity aż do 1992 roku oficjalnie zwał
się Titov Vrbas. I tu historia miejscowości znowu się powtarza:
Madziary, Słowianie (lub odwrotnie), Turcy, znowu Madziarzy, Niemcy (przeważnie ewangelicy), wojna, Wehrmacht, SS, ucieczka, partyzanci, obozy, wywózki,
socjalistyczny raj. Dziś Serbowie lekko przekraczają połowę ludności, ściga
ich międzynarodówka z kilkunastu nacji (głównie Czarnogórcy, Rusini i
Węgrzy). Parkuję z widokiem na zakład produkcji margaryny.
Przy głównym placu stoją tuż obok siebie dwa kościoły - ewangelicki i
kalwiński (nie posiada na wieży krzyża, a gwiazdę). Ten pierwszy jest
wyremontowany, drugi wygląda na opuszczony, podobnie jak otaczające go
budynki.
W parku skromny spomenik. Bez żadnej postaci, tylko klasyczna
czerwona gwiazda. Na sąsiednich ławeczkach siedzi lekko zamroczone
towarzystwo i wydaje się być pochłonięte wielką zadumą prócz jednego faceta,
który kręci się tam i z powrotem i drze się na siebie.
Oprócz świątyń centralny plac miasta musi pomieścić kilka reprezentacyjnych
obiektów świeckich. Jest więc urząd gminy w stylu późnojugosłowiańskiego
brutalizmu...
...a także Ruski kutak. "Kącik rosyjski", czyli Dom Przyjaźni
Serbsko-Rosyjskiej. Powiewa też flaga Czarnogóry, bo w końcu według Serbów
Czarnogórcy to Serbowie.
Pod siedzibą partii rządzącej oblepionej plakatami prezydenta z mocno
nieaktualną liczbą kilogramów walają się cegły, a dostępu broni taśma. Był
jakiś protest, czy dach zaczął się sypać?
Wyjeżdżając z Vrbasu uwieczniam jeszcze jeden przykład współczesnego
eklektyzmu.
Za miastem wskakuję na autostradę. Od razu duży ruch, głównie "Niemcy",
wszyscy pędzą na południe z bagażnikami wypełnionymi jedzeniem i prezentami.
Zaczynają się wyścigi, biorą w nich udział również ciężarówki. Jakiś
sportowy wóz zbyt wolno wyjeżdżał z parkingu, więc został zwyzywany
trąbieniem przez tirowca. Potem sportowiec zawzięcie go gonił, aby się
zrewanżować. Co jakiś czas z boku stoi samochód z zagotowanym silnikiem,
spotkaliśmy też jedno odgrodzone auto z potężnym wyciekiem różnych płynów.
Za Nowym Sadem po raz trzeci na tym wyjeździe przekraczamy Dunaj.
Nadal nie wjechaliśmy na Bałkany, one zaczynają się tutaj na Sawie. Po
godzinie osiągamy przedmieścia Belgradu (Београд). W ten sposób
opuściliśmy Baczkę i Wojwodinę jako prowincję, ale patrząc na nią jako historyczną
krainę należącą niegdyś do Habsburgów, to cały czas w niej jesteśmy. A w
stolicy nie byliśmy od dawna. Przetniemy jej północne dzielnice, żeby po raz
czwarty przeskoczyć Dunaj. Główna droga od lotniska udekorowana jest flagami
serbskimi, a także unijnymi i niemieckimi. Pokłosie niedawnej wizyty
kanclerza Scholza, który przyleciał do Belgradu podlizywać się prezydentowi
Serbii, Alaksandrowi Vučićowi. Na co dzień Vučić jest zły, bo
kumpluje się z Putinem, ale podczas robienia interesów można o tym zapomnieć.
Stołeczność wyzwala u niektórych kierowców dodatkową agresję. Jak nie miną
mnie z lewej, to z prawej, po awaryjnym. W pewnym momencie sunie na nim
kawalkada kilku potężnych aut. Wszystkie czarne, ten sam model. Jacyś
ministrowie śpieszą się do swoich obowiązków?
Niektóre banery przy autostradzie są wielce interesujące. Na przykład herby
i flagi Serbii oraz Republiki Serbskiej z Bośni wraz z napisem "Nie jesteśmy
narodem ludobójczym. Pamiętamy". O co tu chodzi??
To ślad ostatniej kampanii wyborczej Vučića. Nawiązał on do
głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucją dotyczącą
ludobójstwa w Srebrenicy. Serbscy politycy twierdzili, że to zamach na ich naród i grupowe
oskarżenie o bycie ludobójcami, choć nic takiego w tekście nie padło;
chodziło o potępienie negowania ludobójstwa i gloryfikowania zbrodniarzy
wojennych, co przecież często ma miejsce w Serbii i w serbskiej części Bośni. Nawet
serbska opozycja twierdziła, że te hasła to idiotyzm, gdyż nigdy w historii
nie określono żadnego narodu jako ludobójczego, zawsze chodziło o
konkretnych ludzi i instytucje, ale czego się nie robi dla ciemnego ludu... Wiele krajów nie wzięło udziału w głosowaniu, przeciwko były takie
ostoje demokracji jak Rosja, Białoruś, Nikaragua, Kuba, Korea Północna i
oczywiście Węgry, jednak rezolucję przyjęto. Vučić po swojemu ogłosił "moralne zwycięstwo" - skąd my to znamy?
Za Dunajem znów znaleźliśmy się w prowincji Wojwodina, ale tym razem w jej
wschodniej części - Banacie. Mijamy Pančevo (Панчево,
węg. Pancsova, rum. Panciov), siódme miasto w Serbii pod
względem liczby mieszkańców. Na obwodnicy policja bawi się w łapanie
kierowców na radarach, a poszczególne samochody rywalizują w konkursie na
największy obłok dymu z rury wydechowej.
W Pančevie planowałem zrobić większe zakupy, znaleźliśmy nawet centrum handlowe. Okazało się tak nowoczesne, iż nie posiadało sklepów spożywczych, za to bez ograniczeń można było nabyć ciuchy, telewizory i hulajnogi.
Za Pančevem, pośrodku niczego, znajduje się wioska Bavanište (Баваниште, węg. Homokbálványos). Postanawiam do niej odbić, zwłaszcza,
że wszędzie wiszą różne plakaty w serbskich barwach narodowych. Faktycznie
miejscowość zamieszkują niemal sami Serbowie, którzy podkreślają swój
patriotyzm m.in. odpowiednim malowaniem pieca grillowego 😏.
Jeśli chodzi o parasole, to musieli się ratować importem z Unii Europejskiej
😛.
Bavanište ma status wsi, ale dość dużej, ponad pięciotysięcznej. Być może
dlatego uszczęśliwiono je spomenikiem. W tym przypadku forma jest z
gatunku "co autor miał na myśli?".
Skoro jesteśmy w tematyce wojennej, to na jednej ze ścian trafiam na tablicę
dotyczącą wydarzeń sprzed trzech dekad. Jeden młody chłop zginął jako
żołnierz jugosłowiański, więc pewnie poborowy. Drugi pod sam koniec wojny w
Bośni jako ochotnik SRS. Nie wiem co to za formacja - może bojówki Serbskiej
Partii Radykalnej (Srpska radikalna stranka)? Do takich nie
wstępowali grzeczni chłopcy...
Znowu plakaty Vučića. Z każdym zdjęciem coraz pulchniejszy, władza
tuczy.
Cerkiew z XVIII wieku ukryta jest za drzewami, więc nie zrobię zdjęcia całej sylwetce, ale próbuję zajrzeć do środka. Nic z tego, zamknięta na
głucho. Moim poczynaniom przygląda się podejrzliwie siedzący w pobliżu
facet, lecz nic nie mówi.
Sporo budynków ma ponad stuletnią metrykę.
Na skrzyżowaniu widzę drogowskaz w stronę monastyru. Nie planowałem go, ale
cóż szkodzi podskoczyć? Okazało się, że to był pierwszy i ostatni znak,
potem zaczęła się jazda po omacku ulicami osiedla... Może mnisi nie chcą aby
ich odwiedzano? No właśnie...
Manastir Bavanište leży około kilometra od wioski, otoczony
drzewami. W obecnej postaci działa od 19. stulecia. Na niedużym parkingu
pusto, wokół żywej duszy.
Przy furtce wiszą groźne kartki z zakazem wstępu w nieskromnych ciuchach.
Norma. Ale tu zabraniają nawet wejścia w klapkach! A przecież to serbskie
obuwie narodowe!
Za murem błyszczy się nieduża cerkiew. Nie zdążyłem przestawić opcji w
aparacie, a wyszedł z niej wielki, ponury mnich i obrzucił nas niechętnym
spojrzeniem.
- W bermudach nie można tu wejść - wycedził.
- Mogę założyć to - pokazuję chusty wiszące obok drzwi.
- One są dla kobiet. Proszę opuścić teren monastyru.
W pierwszym momencie go nie zrozumiałem. Myślałem, że sugeruje, abym wrócił
się do auta i coś ubrał. Zaczynam tłumaczyć, że w taki upał wszystko jest
głęboko pochowane.
- Nie, proszę w ogóle wyjść. Verstehen Sie Deutsch? Entschuldigung.
No to wyszliśmy.
Nie pierwszy raz jestem przy prawosławnym klasztorze. Bardzo rzadko się zdarzało, aby ktoś się czepiał ubrania. Ba, wczoraj w Somborze podczas liturgii
praktycznie każdy wierny był w stroju niezgodnym z zaleceniami: krótkie
spodnie, laćki, odkryte damskie ramiona i kolana... Kilka razy polecono mi coś założyć, więc zakładałem jakąś chustę, spodnie i kieckę.
A tu nie, bo nie! Nie ma nic dla mężczyzn, trzeba po prostu spadać i już.
- Nie dziwię się, że nikogo tu nie ma - kręcę głową. - Z nudów zdziczeli i
im odbija.
Na szczęście to nie ostatni monastyr na tym wyjeździe, więc kij mu w brodę.
Ostatnią miejscowością w której się zatrzymujemy jest
Kovin (Ковин, węg. Kevevára,
rum. Cuvin, niem. Temeschkubin). To już te okolice, że coraz
bliżej do Rumunii, a pobliski Dunaj płynie nie na południe, lecz na wschód.
Przez miasto wielokrotnie przejeżdżałem, ale nigdy nie stawałem. Tym razem
zerknę do centrum, a przy okazji zrobi się zakupy.
Kovin jest oficjalnie trójjęzyczny (serbsko-węgiersko-rumuński), choć
osiemdziesiąt procent stanowią Serbowie. Sto lat temu dominowali Niemcy,
potem Serbowie, Rumunii, a Węgrzy dopiero na czwartej pozycji.
Zaczynam od zajrzenia do niewielkiego parku. Pomnik w kształcie książki
udekorowany wysuszonym wieńcem upamiętnia ofiary ostatniej dekady XX wieku:
od 1991 do 1999, czyli od początku wojen w Jugosławii do bombardowań NATO. W
tle zamknięty kościół katolicki św. Teresy z Avili.
Zabytkowych kościołów posiada Kovin trzy. Oprócz katolickiego są dwa
prawosławne: serbski i rumuński. Ten drugi stoi przy pobliskim deptaku, więc
udało mi się go częściowo złapać na zdjęciu. Niestety, również był
zamknięty; w ramach pocieszenia uwieczniłem bramę, która pochodzić będzie
jeszcze z czasów austro-węgierskich.
Nie mogło zabraknąć murali. Jeden z nich przedstawia Željko Obradovića,
jednego z najlepszych trenerów koszykówki na świecie. W 1992 roku z
Partizanem Belgrad sięgnął po mistrzostwo i Puchar Jugosławii oraz po
mistrzostwo Ligi Europejskiej FIBA. Był to pierwszy sezon jego kariery
trenerskiej, która trwa do dzisiaj.
Zaglądam pomiędzy bloki na podwórze, a tam kałuże... Ciekawe kiedy ostatni
raz u nich padało?
Wyjeżdżamy z Kovina w tym samym kierunku co zawsze, czyli w stronę Beli
Crkvi.
Tutejsza część Wojwodiny jest mniej gęsto zaludniona niż północ. Pomiędzy
wioskami potrafi być kilka kilometrów kompletnego pustkowia. I właśnie na
jednym z nich staję po kilkudziesięciu kilometrach jazdy. Te okolice
nazywane są Deliblatską peščarą. Pierwotnie była to pustynia,
pozostałość po dnie Morza Panońskiego. W XIX wieku zaczęto ją obsadzać
drzewami. Pustynia zmieniła się w półpustynię, największą w Europie, a
obecnie ma charakter stepowy z mocnym pofałdowaniem terenu.
Na horyzoncie majaczą kominy elektrowni w Kostolacu, to już za Dunajem, na
Bałkanach. Patrząc bardziej w lewo dojrzymy rumuńskie góry.
I na tym przecinanie po skosie Wojwodiny się zakończyło; jeszcze
kilkanaście minut i będziemy w Beli Crkvi, gdzie zakotwiczymy na trzy
noce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz