poniedziałek, 30 września 2024

Serbia Centralna: Koporin, Pokajnica i Vranje.

Czytając hasło Serbia Centralna większość osób będzie miała przed oczami centralną część Serbii. Ale nie, w tym przypadku mowa o regionie obejmującym wszystko w Serbii, co nie leży na terenie Wojwodiny i Kosowa (które, co oczywiste, Serbowie nadal uważają za integralne ziemie ich państwa). Mowa więc zarówno o Belgradzie, jak i np. gminach przy granicy z Bośnią, jak i na południu z Macedonią czy na wschodzie z Bułgarią i Rumunią. Nie jest to jednak jednostka podziału administracyjnego, a jedynie określenie potoczne.

Lipcową podróż na południe wykorzystałem, aby odwiedzić kilka kolejnych punktów na terenie Serbii Centralnej. Zamiast pędzić cały czas autostradą A1, postanowiłem z niej zjechać i  na pewnym odcinku korzystać z równoległych bocznych dróg. Najpierw zatrzymuję się na chwilę pod cerkwią św. Eliasza w wiosce Mihajlovac (Михајловац). To również Serbia centralna w sensie geograficznym, jesteśmy mniej więcej w środku kraju.


Tematyka religijna będzie obecna przez dłuższy czas. W okolicy miasta Velika Plana (Велика Плана) znajdują się dwa prawosławne klasztory. Są z gatunku tych mniej znanych, ale ponieważ większość najsłynniejszych już widziałem, więc teraz zwiedzamy takie, o których wiedzą głównie najwięksi fani monastyrów. Zachodni klasztor zwie się manastir Koporin (Копорин). Prowadzi do niego boczna droga, z której trzeba w pewnym momencie ostro zjechać w dół. Parkując zastanawiam się, czy tym razem znowu nas nie przegonią, jak kilka dni wcześniej w Bavanište. Okazało się jednak, że wszyscy inni odwiedzający - kilka rodzin - poubierani są typowo turystycznie. I tutaj krótkie spodenki ani sandały nikomu nie wadzą. 


Cerkiew klasztorna pod wezwaniem św. Szczepana datowana jest na początek XV wieku. Przez długi czas rządów tureckich była w stanie ruiny, jej odbudowa zaczęła się w wieku XIX. 


Mocno zniszczone freski nieznanego autora pochodzą z czasów budowy świątyni. Praktycznie wszystkie twarze świętych mają wydrapane oczy. To nie pokłosie walk doktrynalnych (ikonoklaści zwalczali oddawanie czci wizerunkom ludzkim, podobnie jak muzułmanie), lecz wiary w to, że oczy są zwierciadłem duszy. Turcy wydrapywali je, aby pokazać chrześcijańskim świętym swą pogardę, prawosławni wierni, bo liczyli na to, że fragmenty malowidła z newralgicznych części ciała ich uzdrowią.



Poniżej cerkwi, na skraju lasu, znajduje się niewielka kaplica, w której można nabrać wody. Wiadrami. Całkiem smaczna. W międzyczasie przyczepia się do nas miejscowy piesek, który ewidentnie szuka partnerów do zabawy.



Od okresu międzywojennego do początków komunizmu w klasztorze mieszkali mnisi, dziś to monastyr żeński, ale panie w habitach są schowane przed ludźmi. W klasztornym sklepiku sprzedaje kobieta po cywilnemu i namawia do kupienia bimbru o gruszkowym smaku. Zwalczam pokusę i ograniczam się do zapalenia świeczki w czarnym od dymu pomieszczeniu.


Drugi klasztor, położony na wschód od Koporina, to Pokajnica (Покајница). Pomiędzy dwoma obiektami można przejść się szlakiem turystycznym, zajmuje to niecałe trzy godziny, natomiast samochodem musimy przejechać przez Veliką Planę, a następnie znowu skorzystać z bocznej, wąskiej drogi. Na drogowskazie przyklejono kartkę informującą o tym, że "całe Kosowo jest serbskie", gdyby przypadkiem ktoś jeszcze tego nie wiedział.


Monastyr Pokajnica leży w niepasującym do niego towarzystwie wielkiego hotelu, który wydaje się być zamknięty. Na pustym parkingu spotykamy tylko psy, jest ich w sumie kilkanaście, bo część leży na trawie. Śpią w cieniu, czasem tylko któryś otworzy oczy i spojrzy z lekkim wyrzutem.



Pokajnica wyróżnia się spośród serbskich klasztorów tym, że tutejsza cerkiew jest drewniana! Nigdy nie widziałem jeszcze drewnianej świątyni w Serbii, choć ponoć w całym kraju można ich spotkać około osiemdziesięciu. Powstawały od XVII do XIX wieku na odludnych terenach, często w lasach. Nietrwałe materiały pozwalały w razie potrzeby przenieść je szybko w inne miejsca, mniej narażone na tureckie szykany. Są to proste konstrukcje jednonawowe, przypominające odwróconą łódź, a mnie kojarzące się z Beskidami...


Nie wiem czy jakikolwiek inny kościół pełni w Serbii funkcję klasztornego. Ten tutaj od momentu budowy w 1818 roku aż do 1954 był normalną świątynią parafialną, dopiero potem pojawiły się tu mniszki.



Jedna z nich, starsza kobieta, siedziała w podcieniach domu klasztornego położonego za fikuśnym ogródkiem i rozmawiała z kilkoma innymi paniami. Widząc nas zerwała się i podeszła, otwierając drzwi cerkwi. Otrzymałem chustę, którą mogłem owinąć nogi wystające spod krótkich spodenek. A mogła nas pogonić...
Wnętrza są skromne, ale ikonostas wykonany przez miejscowego rzemieślnika ciekawy. Ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi, to wypadałoby coś kupić u mniszki, lecz zamiast dewocjonaliów nabywamy magnesy na lodówkę 😏.


Wokół cerkwi jest mały cmentarz. Kilka starych grobów bez czytelnych napisów i kilka z ubiegłego stulecia, z których spoglądają twarze surowych mnichów.


Młodsza nekropolia leży za płotem cmentarnym, lecz wygląda na rzadko odwiedzaną, pomiędzy nagrobkami leżą zwalone drzewa i suche gałęzie.


Wracamy do główniejszy dróg, choć jeszcze nie wskakuję na autostradę, biegnącą kawałek dalej. Początkowo jadę na południe drogą numer 158. Nawierzchnia bywa tu lepsza, niż na autobanie, a ruch znacznie mniejszy.


Zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie doliny Wielkiej Morawy (Velika Morava). W dole można dojrzeć i A1 i linię kolejową w stronę Macedonii (pociągi przez granicę nie kursują). W tle majaczą góry: albo Homoljske planine albo Beljanica. Zalicza się je do Gór Wschodnioserbskich, a więc i do Karpat, chociaż niektórzy fachowcy mają w tej kwestii inne zdanie.



Fotografuję również przydrożną restaurację, co bardzo dziwi wychodzącą z niej kobietę. Próbuję się tłumaczyć, ale ostatecznie rzucam tylko słowo turisti i kiwa ze zrozumieniem głową.

Mijam kolejne niewielkie miejscowości, lecz nie ma w nich nic specjalnie ciekawego. To nie Wojwodina, żeby zachowały się stare habsburskie domy, tutejsze są zbieraniną nijakości i bylejakości. Czasem tylko wpadnie w oko coś się wyróżniającego, na przykład opuszczony zajazd (?) obok warsztatu samochodowego.


Pora w końcu wjechać na autostradę. Czynię to z bólem serca, ponieważ od razu zaczynają się wyścigi debili z zachodnimi rejestracjami. "Niemiec" wyprzedza "Austriaka", "Francuz" goni się z "Holendrem", "Belg" blokuje "Szwajcara" i tak dalej. Serbskie auta są w mniejszości i zazwyczaj nie opuszczają prawego pasa.


Za siatkami co rusz wyskakują reklamy po turecku. Tureckie żarcie, tureckie noclegi z meczetem w pakiecie. Ktoś był dowcipny i nazwał jeden z takich lokali "Europa". Zastanawiam się, co wspólnego z tymi przybytkami ma żyrafa, złapana na jednym ze zdjęć?


Ciekawostka na jednej ze stacji benzynowych: tanksztela podzielona jest na dwie części. Główna leży przy autostradzie, a za płotem ustawiono samoobsługowy dystrybutor, żeby lokalsi także mogli sobie zatankować. A wszystko to na tle modlącego się wiedeńczyka.


Za Niszem (Ниш) ruch się zmniejsza, większość Turków, Kurdów i Arabów skręciła w stronę Bułgarii. Ostatnie sto kilometrów mija znacznie przyjemniej niż poprzednie. Krótko po siedemnastej przyjeżdżamy do Vranje (Врање, bułg. Враня), kilkudziesięciotysięcznego miasta na południu Serbii. Godzina to znacznie młodsza niż zazwyczaj zdarzała nam się w czasie podróży po Bałkanach, lecz w tym roku trochę odchudziłem programy zwiedzania w ciągu dnia, aby mieć więcej czasu po południu i wieczorem.
Nocować będziemy w domu przerobionym na pokoje dla turystów. Wita nas tam uśmiechnięta pani i łamanym angielskim dopytuje się, czy wracamy z Grecji. Nie, nie tylko nie wracamy, lecz jedziemy w drugą stronę, choć znacznie bliżej 😏. Vranje nie jest turystyczną miejscowością, więc pierwsze skojarzenie jest takie, iż szukaliśmy noclegu tranzytowego po długiej jeździe. To połowicznie prawda, bo w końcu jesteśmy w trakcie tranzytu, lecz Vranje wybrałem specjalnie, żeby je sobie dokładnie obejrzeć. Na pewno znajdziemy tu kilka interesujących miejsc.
Za około 111 złotych dostaliśmy wielki pokój z tarasem, na którym można sobie przyjemnie posiedzieć i popatrzeć sąsiadom w okna.



Najbliższa okolica składa się z domów jednorodzinnych, są też jakieś biedne zakłady i szkoła, przy której na betonowym boisku dzieciaki grają w kosza aż do późnego wieczora. Ogólnie widać, że nie ma tu nadmiernego bogactwa, co zresztą dotyczy całego miasta.



Kolejnym plus naszego noclegu jest bliskość centrum. Właściwie to praktycznie jest centrum, a do głównego deptaka mamy kilkaset metrów. Idziemy tam mniej lub bardziej bocznymi uliczkami. Znów spotykamy masę bezdomnych psów. Nie wyglądają na głodne, ale jakoś bardziej rzucają się w oczy niż w poprzednich latach.




Vranje nie posiada rynku, ale plac z pocztą i fontanną jest jedną z jego namiastek. W pobliżu byle jak parkuje kilka radiowozów, gliniarze nie prezentują się zbyt przyjaźnie.


Vranje to de facto miasto prawie graniczne. Do Kosowa jest stąd kilkanaście kilometrów, z tego też powodu swoją siedzibę ma tutaj 4. brygada serbskiej armii. Klimaty militarne są obecne na niektórych muralach. Na przykład przedstawiono na nich niejakiego Alberta Andijewa (Альберт Андиев), Rosjanina rodem z Władykaukazu, który w 1999 roku przybył do Jugosławii, aby jako ochotnik walczyć z Albańczykami w Kosowie. Tam stracił oko, ale szybko wrócił na front. Potem w 2001 roku znowu bił się z Albańczykami, tym razem w Macedonii. Jako serbski bohater osiadł w Belgradzie, gdzie zmarł trzy lata temu na koronawirusa.


Kapral Ognjen Trajković był spadochroniarzem, pochodził z Vranje. Zginął podczas skoku w czasie ćwiczeń. Młody chłopak.


Czy we Vranje (Vranju?) zobaczymy jakieś zabytki. Owszem, coś się znajdzie, choć czapki z głów nie zerwą, zwłaszcza latem. Niedaleko poczty bieleje sobór św. Trójcy, centralna świątynia eparchii Vranje. Oddano go do użytku w 1860 roku, niecałe dwie dekady przed przejęciem miasta z rąk Turków.


Właśnie skończyło się nabożeństwo, kobiety całują całą trójkę księży po rękach, inna obślinia kolejne święte obrazy, ale potem prawie wszyscy wierni wyszli, więc skorzystałem z okazji, aby zrobić zdjęcia. Zauważył mnie jakiś cień.
- Turysta z zagranicy? - rozpoznał od razu. - Trzeba poprosić proboszcza o zgodę.
Tak, już lecę. Ale w inną stronę. A Jezus pod kopułą wygląda jakby śpiewał.


Vranje leży dziś w Serbii, ale wcale nie musiało tak być, całe Bałkany to jedno wielkie pogranicze, nawet jeśli przedstawiciele konkretnych narodów twierdzą, że to "zawsze była ich ziemia". W średniowieczu ten ośrodek miejski kilkukrotnie zmieniał właścicieli, był częścią państwa serbskiego, a także bułgarskiego i Bizancjum. W czasach osmańskich mieszkało tu wielu Turków i Albańczyków, ale mapy demograficzne pokazują, że terenach tych dominowała ludność bułgarska, podobnie jak w całej obecnej południowo-wschodniej Serbii. W 1878 roku wojska serbskie pokonały pod miastem armię turecką, lecz według traktatu w San Stefano Vranje miało został przyłączone do Bułgarii, tak jak cała Macedonia. Ponieważ traktat ten za bardzo wzmacniał Rosjan na Bałkanach, więc w Berlinie dokonano jego korekty i Vranje przypadło Serbii. Gdyby utrzymano ustalenia z San Stefano, to historia Europy, a może i świata, mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Ale się nie potoczyła. Turków i Albańczyków wypędzono albo wymordowano, było to częścią szerszej akcji antymuzułmańskiej na terytorium odebranym Osmanom. Według dzisiejszej terminologii - czystki etniczne lub wręcz ludobójstwo. Słowian (Bułgarów) zserbizowano. W czasie I wojny światowej weszły tu bułgarskie wojska i znowuż bułgaryzowali Serbów (pod tym terminem należy też rozumieć zabójstwa). W okresie Jugosławii ponownie rządzili tu Serbowie, a w czasie II wojny światowej znowu Bułgarzy. Lista wzajemnych oskarżeń o zbrodnie właściwie nie ma końca, każdy ma coś na sumieniu.
Na rondzie naprzeciwko soboru wznosi się Pomnik Poległych. Początkowo upamiętniał Wielką Wojnę, zburzony w 1941 przez Bułgarów został odbudowany jako Pomnik Ofiar Faszyzmu.


Na deptaku zaczyna się ruch, jak w każdy wieczór. Na jednym z parkingów spotykamy... Murzyna w stroju franciszkanina. Też mają kryzys powołań?
Przy głównym skrzyżowaniu strefy pieszej znajduje się Muzeum Narodowe, dawny Dom Paszy (Pašin konak) z 1765 roku. Na tyłach stoi jeszcze budynek haremu.


Kawałek dalej przedziwny dom w stylu Avatara!


Z kolei przy gmachu urzędu gminy powiewa rosyjska flaga. W innych miejscach także się taka zdarza. O miłości serbsko-rosyjskiej powszechnie wiadomo, lecz żeby aż tak? A może oni solidaryzują się podobnie jak w innych krajach, tylko tym razem z Rosjanami zdradziecko zaatakowanymi przez Ukraińców?


Idziemy w kierunku dawnej dzielnicy tureckiej położonej za rzeką. Jedyni muzułmanie, którym Serbowie pozwolili zostać, to Cyganie. Pewnie dziś wielu z nich tego żałuje. Zaraz za mostem stoi hamam, wybudowany około 1690 roku. Kobiety i mężczyźni kąpali się tu na przemian w różne dni tygodnia. Jak na zabytek z tureckim rodowodem jest w niezłym stanie.



Dzielnica turecka, a dziś romska, szczególnie główny plac, okazała się najbardziej fascynująca ze wszystkich. Ruch tam jak w ulu, harmider, zgiełk, wszelkie możliwe dźwięki. Orgia dla zmysłów, idealna do uwieczniania. Ale mój aparat zwraca uwagę, czuję liczne spojrzenia stojących pod ścianami mężczyzn i ograniczam się do kilku zdjęć spokojniejszej strony placu. Niektóre kamienice wypełnione są... drewnem, tak, że nie idzie przejść.


Wchodzimy do sklepu po coś do picia, a ponieważ sprzedawczyni nie ma drobnych, to zamiast reszty dostaję... cukierki 😉. Kawałek za placem robi się luźniej, spotykamy jedynie trochę śniadych dzieci i jakąś kobietę siedzącą na ziemi. A także turecką fontannę.



Są też inni mieszkańcy, wszyscy w podobnym umaszczeniu 😊.



Najważniejszy zabytek Vranje: Biały Most (Beli Most) wzniesiony w 1844 roku. Według legendy miał upamiętnić młodą Turczynkę, przypadkowo zabitą przez własnego ojca chcącego przebić nożem młodego Serba, w którym się zakochała. Z boku zachowała się tablica z inskrypcją w językach tureckim i arabskim, ale kamienne barierki nie przydają przeprawie uroku.



Wracamy do centrum. Uliczki są bardzo fotogeniczne, choć pewnie mieszkańcy nie do końca się z tym zgadzają.



Moja ulubiona pora wszystkich wyjazdów: temperatura spadła, ludzie wyszli z domów. Dzieciaki szaleją na hulajnogach i rowerach, a bezpańskie psy gonią się i szczekają.


Na kolację wbijamy do lokalu obok Muzeum Narodowego. Obsługuje tam tylko jedna pani, więc wszystko idzie wolno, dopiero po przyjściu drugiej akcja trochę przyspiesza. Jedzenie pierwsza klasa: gurmanski ćevapi (z boczkiem w środku), punjeni ćevapi (z serem), pohovani kačkavalj (wariracja na temat smażonego sera w panierce). Jedyni zgrzyt, to że nie dostaliśmy rachunku a cena była na oko, ale akceptowalna (2000 dinarów).


Miejscowe psy są tak przyzwyczajone do hałasu i ruchu, że potrafią spać na środku ulicy i dosłownie depta im się po uszach.


Poszliśmy jeszcze do innej knajpki na samo piwo. Klimat rockowy, oprócz nas siedzi tam kilkuosobowa rodzinka i większa ekipa młodych ludzi. Pięciu chłopów i jedyna kobieta. Kleiła się do długowłosego sąsiada, ale ten wolał puszczać oczko do Teresy 😏.
Na kwaterze oglądamy prognozę pogody na najbliższe dni. Oczywiście obejmuje ona również Prisztinę, lecz do Kosowa się tym razem nie wybieramy.


Zgodnie z prognozą piątkowy poranek wstaje słoneczny, ani jednej chmurki. W tym roku mieliśmy trochę szczęścia z pogodą: o ile w 2023 męczyły nas upały przekraczające 40 stopni, o tyle teraz ani razu z przodu nie pojawiła się czwórka. Jadąc do Vranje termometr pokazywał maksymalnie 31 stopni, więc nie było tragedii.


Tradycyjnie rano wyskakuję na miasto - chcę kupić coś na śniadanie, a i jeszcze trochę zdjęć wypadałoby zrobić.
Na sąsiednich ulicach Indianie i Serbowie od kilku lat zbierają drewno, więc szykuje się mroźna zima.


Zaglądam na najbliższy cmentarz, najstarszy w mieście. Jest Pomnik Poległych oraz czerwona cerkiew z okresu międzywojennego. Sporo grobów wykonano w formie popiersi zmarłych osób.



W okolicznych ulicach działa kilka zakładów pogrzebowych. Wieczorem nadal w wielu świeciło się światło, a ludzie dyskutowali obok rozłożonych trumien. Symbolicznie - naprzeciwko nich ulokowano lokale z napitkami. Śmierć zwarła się z życiem...


Na mieście bardzo powoli zaczyna się ruch, niektóre kawiarnie są już  otwarte. Ogromny ruch panuje w piekarniach, niemal w każdej spora kolejka. Stoję i ja, aby nabyć coś na dalszą drogę.


Odwiedzam trzy parki. W pierwszym zwraca uwagę spomenik z 1985 roku przedstawiający kobiety dosiadające dwa konie! A może to partyzanci, którzy we wrześniu 1944 wkroczyli do Vranje? Odbyło się to bez walki po wcześniejszych negocjacjach z władzami bułgarskimi, które zdecydowały się opuścić wraz ze swoim wojskiem miasto.


W drugim początkowo wziąłem siedzącego za fontanną osobnika za Stalina. Jednak to nie uncle Joe, lecz Borisav Stanković, poeta, który uczył się w miejscowym gimnazjum. Pomnik komuś się nie podobał, bowiem kilka lat temu nieznani sprawcy zrzucili go z postumentu.


Wreszcie park numer trzy i pomnik wyzwolenia miasta w 1878 roku (Bułgarzy napisaliby, że "zdobycia"), popularnie zwany Čika Mitke. Postawiono go na początku XX wieku, Bułgarzy dwukrotnie go niszczyli.


Z Vranje planowałem ruszyć na autostradowe przejście graniczne z Macedonią, ale aplikacja pokazuje, że już rano czas oczekiwania wynosił na nim półtorej godziny. Zmieniamy więc plany, skorzystamy z alternatywnego przejścia na bocznej drodze w górach. Początkowo przemieszczamy się szosą wzdłuż autostrady, a przed nami ktoś uczy się jazdy na motorze. Dziwna sprawa, u nas kursant jedzie przodem, a instruktor w aucie z tyłu, tutaj odwrotnie 😛. Gdy motor zniknął, pojawiły się dwie kolejne L-ki.


Wjeżdżamy w okolice górskie. W mijanych miejscowościach trwa handel na ulicach, czasem ciężko przejechać.


Po trzydziestu kilometrach staję na skraju wzgórza, a pode mną rozciąga się znajomy widok: Prohor Pčinjski, największy serbski klasztor prawosławny w kraju (jeden większy znajduje się przy Górze Athos). 



Byliśmy w nim dwa lata temu, więc tym razem zatrzymujemy się tylko na chwilę na parkingu, żeby rozprostować nogi i zrobić kilka zdjęć. Rozglądam się po okolicy i zauważam, że od ostatniej wizyty obudowano brzegi płynącej obok rzeki.


Po kilku kilometrach drogę przecina granica serbsko-macedońska. Przejście przy klasztorze jest jedynym poza autostradą z Macedonią; oba kraje od lat mówią o otwarciu kolejnych, ale na rozmowach się kończy, a podróżujący są skazani albo na stanie w korkach albo na jazdę po totalnych odludziach.
Na serbskim posterunku czeka parę aut, lecz posuwają się szybko do przodu. Z jednym wyjątkiem - pogranicznicy mocno trzepią turecką rodzinę z auta ze szwajcarskimi rejestracjami. Słychać podniesione głosy, faceci w mundurach wręcz wyrywają torebki kobietom w chustach i zaglądają do środka. Wielki chłop z plikiem papierów - pewnie kierowca - tłumaczy coś nerwowo, lecz Serbowie kręcą głową. W przeciwieństwie do autostrady tutaj na Turkach się nie zarabia, więc można dać upust swojej historycznej niechęci do przybyszów znad Bosforu.
Czekając na kontrolę dokumentów obserwuję akcję pod zadaszeniem: siedzi tam starszy facet, cały się trzęsie, gwałtownie gestykuluje, próbuje wstawać, otaczający go policjanci grzecznie, lecz stanowczo usadzają z powrotem na krześle. Pokazuje na góry, czyżby złapano go gdzieś na granicznej ścieżce? Może się zgubił, bo wygląda na chorego albo będąc pod wpływem jakiś środków.


Podjeżdżam do okienka, oddaję dowody, chwila wbijania danych do komputera i można jechać dalej. Na pewien czas żegnamy się z Serbią, lecz jeszcze do niej wrócimy na tym wyjeździe.

2 komentarze:

  1. Piękne są te klasztory bałkańskie. Zawsze mnie fascynowały. Zwykle są położone w atrakcyjnych miejscach i mają ciekawe wnętrza.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat te dwa to położenie mają raczej średnie, ale na urodę wnętrz nie można było narzekać.
      Pozdrowienia!

      Usuń