czwartek, 20 listopada 2025

Wojwodina: Pančevo oraz spomeniki w drodze

Przekroczenie granicy rumuńsko-serbskiej zajmuje nam krócej niż pięć minut. Cieszę się, bo po cofnięciu zegarków mamy jeszcze całkiem młodą godzinę, ledwie szesnastą trzydzieści, więc jest szansa, że na nocleg dotrzemy dość wcześnie. Szybko okaże się jednak, że pogoda ma w tej kwestii inne zdanie.


W Rumunii przez ostatnie dwa dni męczyły upały z temperaturą powyżej czterdziestu stopni, na dziś w serbskiej Wojwodinie zapowiadano burze. I rzeczywiście godzinę temu niebo się zaciągnęło, ale nadal jest upalnie. Przemykamy przez pierwszą wioskę - Kaluđerovo (Калуђерово, Szőlőshegy, Rebenberg). Rok temu kręciłem się po niej na rowerze. Wtedy też zbierało się na burze, ale w końcu przeszła bokiem.


Dziś raczej nie przejdzie. Niebo na horyzoncie jest ciemne jak serca polityków. Po wyjeździe na otwartą przestrzeń uderza w nas silny boczny wiatr.


Od południa, od strony rumuńskich gór, widzimy wielką szarą chmurę, która porusza się przy gruncie i połyka nadgraniczną wioskę. Szybko porusza się w naszą stronę. "Co to ma być"? - zastanawiamy się i dodaję gazu. Okazuje się, że to wiatr zabiera ze sobą wszystko, co leży na ziemi i niesie dalej, w tym wszystkie resztki, jakie zostały na polach. Nie wygląda to dobrze, jak nas rąbnie jakimś świństwem, to będzie nieciekawie!


- Schowajmy się za jakimś drzewem! - woła Teresa.
- To najgorsze, co możemy zrobić! - krzyczę podenerwowany. Wiatr jest tak mocny, że po jego uderzeniu znosi nas w bok, na szczęście jedziemy środkiem drogi. Z nielicznych stojących drzew zaczynają spadać gałęzie. Po jednej przejechałem, druga okręciła się wokół opony! Wyskakuję z auta, podmuch prawie mnie przewraca, smagają pierwsze krople deszczu. Wyciągam gałąź, pędzimy dalej przed siebie mijając dwa wielkie traktory, które pospiesznie uciekły z pól.


Przed nami Bela Crkva, miasto - jak to w Wojwodinie - o nazwach w wielu językach (Бела Црква, Fehértemplom, Biserica Albă, Bílý kostel, Weißkirchen). Znamy ją bardzo dobrze, bo już kilka razy nocowaliśmy na tutejszym kempingu. W tym roku mieliśmy przez miejscowość jedynie przejechać, ale teraz będzie naszym schronieniem: wypatruję miejsca, aby bezpiecznie się zatrzymać. Staję pomiędzy nowymi domami, czyli takimi, które pamiętają marszałka Tito, a nie Franciszka Józefa, w oddaleniu od drzew. W niebie ktoś odkręcił kurek, zaczyna się taka ulewa, że prawie nic nie widać, błyskawice walą co kilka sekund, a temperatura w krótkim czasie spadła o dwadzieścia stopni! Wiatr co jakiś czas szarpie autem, ale nie spycha. Zastanawiam się, co bym zrobił przy takiej pogodzie rok temu na rowerze i prawdopodobnie cisnąłbym koło na pole i położył się w rowie!


Mijają nas traktory, ale daleko nie zajechały, przez jakiś czas dostrzegam ich tylne światła. Z przerażeniem obserwuję, jak wielkie drzewa wyginają się niczym gałązki, dawno nie widziałem takiej siły wiatru! Deszcz nieustannie wali jak dziki, woda powoli się podnosi, a ja boję się, czy za chwilę nie będziemy na środku rzeki. Jednocześnie w środku samochodu zrobiło się tak gorąco, że robimy się cali mokrzy, a po uchyleniu okna do kabiny wpadają potoki deszczu.

Po trzech kwadransach nawałnica się uspokaja, pojawiają się pierwsze auta. Ostrożnie ruszam i ja. Po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymuję się za traktorami, bo przed nimi leżą potężne drzewa złamane jak zapałki i tarasują drogę. Gdyby spadły na jakiś wóz, to niewątpliwie byłyby trupy! Aż mnie ciarki przechodzą, bo od nieszczęścia dzieliło nas niewiele. Jak już wspominałem dość dobrze znam miasto, więc wiem jak ominąć główną arterię. Cofam, ale boczną ulicą płynie wartki strumień, dopiero kolejną alejką da się w miarę bezpiecznie przejechać.
W centrum widać wiele połamanych drzew, a gałęzie leżą praktycznie wszędzie.


Mieszkańcy wychodzą i zaczynają oglądać wyrządzone przez burzę szkody. Mijam stary, pewnie co najmniej stuletni dom, z którego wiatr zerwał część dachówek, a ta poleciały na samochód dziurawiąc go jak sito. Takich przypadków jest więcej. Zatrzymuję się też na chwilkę przy "naszym" kempingu za miastem: wśród aut leży masa gałęzi, ale chyba nic poważnego nie zniszczyły. Ciekawe w jakim stanie są namioty turystów?


Dalsza droga oznacza nieustanny korek. Nagle do ruchu wróciły wszystkie samochody, które pochowały się przed naturą, a każda wioska momentalnie się zatyka. Ludzie zbierają się na ulicach, wszędzie są uszkodzone dachy, auta, poprzewracane płoty, parasole, rowy odwadniające wypełnione są wszystkim, co mogło w nie wpaść. Co chwilę trzeba czekać przed zwalonym drzewem. Koło nas pędzi wóz straży pożarnej, ale na pewno remiz jest tu za mało, więc mieszkańcy biorą sprawy w swoje ręce, biegają z siekierami i pilarkami.


Burza była jedną z gorszych, które przeżyłem w ostatnich latach, ale po kilkunastu kilometrach okolica nadal jest mokra, lecz już bez śladów zniszczeń. Najwyraźniej wiatr nie był tu aż tak silny. Gdy po pewnym czasie zjeżdżamy w pola przymuszeni wyższą potrzebą, to na niebie pojawia się trochę słońca i tworzy piękny spektakl.


Przed nami Pančevo (Панчево, węg. Pancsova, niem. Pantschowa), trzecie pod względem wielkości miasto Wojwodiny, a drugie serbskiego Banatu. Zakładałem, że będziemy tu wcześniej, a właśnie stuknęła dziewiętnasta. Właścicielka naszego noclegu już od kilku godzin się denerwuje. Wysyłała mi wiadomości przez internet, nie mogąc zrozumieć, że nie każdy jest on-line przez całą dobę, nawet na wakacjach. Groziła, że jeśli nie zjawimy się w proponowanej godzinie, to anuluje rezerwacje - ale to przecież jest PROPONOWANA godzina przyjazdu, do cholery! Na szczęście odczytałem te wieści dopiero po powrocie na Śląsk, więc nie miałem się czym stresować 😛. W pewnym momencie udało jej się do nas dodzwonić, poinformowaliśmy o sytuacji na drogach, więc wiedziała już, że się spóźnimy, a na miejscu przywitała nas z rozradowaną miną. 
Obiekt noclegowy jest specyficzny: bezpośrednio z ulicy wchodzi się do pokoju, a łazienkę i szafę przerobiono ze schowka pod schodami. Poza tym jednak niczego mu nie brakuje - uwieczniłem go na zdjęciu, to żółty budynek po prawej.


Właścicielka dopytuje się skąd przyjechaliśmy w Polsce.
- Oo, to pewnie taka mała miejscowość? - stwierdza z przekonaniem.
Faktycznie mała, choć i tak większa niż Pančevo 😏. Mamy natomiast inny problem: prawie brak serbskiej gotówki. Prawie, bo został nam odpowiednik kilkudziesięciu złotych z ubiegłego roku. Chciałem wymienić kasę po drodze, ale albo nie było kantorów albo już zamknęli.
- Nie macie się co martwić - zapewnia gospodyni. - W Pančevie są kantory na każdym roku, na pewno są jeszcze otwarte. U nas euro to jak druga waluta, byle nie dolary, ich nikt nie lubi - zaśmiała się, choć podejrzewam, że i dolary znalazłby szybko chętnych. Niestety, nasza rozmówczyni była zbyt optymistyczna, bo oczywiście o tej porze wszystkie Geldwechseln były nieczynne, więc zostaliśmy z niezbyt dużą sumą dinarów w rękach.

Ruszamy na ulice. Pančevo, mimo swojej wielkości, jest miastem zupełnie pomijanym przez turystów zagranicznych, a sądzę, że i przez serbskich. Nie ma tu żadnych spektakularnych zabytków ani wielkich czy małych atrakcji. Architektura w centrum to misz-masz habsburskich kamienic i jugosłowiańskiej myśli projektowej.



Sypiące się domy stoją nawet blisko głównego placu (bo klasycznego rynku tu brak).


Ciekawostką jest dworzec kolejowy Pančevo Tamiš. Wybudowany w 1894 roku w klasycznym austro-węgierskim stylu blisko rzeki Temesz (Tamiš). Kiedyś był to główny dworzec miejski, ale w pewnym momencie tory zlikwidowano, a cały ruch przeniesiono na linie bardziej oddalone od starówki. Budynek jednak został na swoim miejscu.


Od strony rzeki ustawiono zabytkowy skład kolejowy. JŽ 62 to amerykańska lokomotywa S 100, która po II wojnie światowej znalazła się w kilku krajach europejskich.


Robi się coraz ciemniej i coraz gorzej się fotografuje, więc skupiamy się na poszukiwaniu knajpy do kolacji. W lokalu obok dworca nie przyjmują kart, a przy ich cenach nie starczy nam gotówki. W restauracji z kuchnią lokalną jest taniej, ale w powietrzu taki smród od papierosów, że szybko uciekamy. Wreszcie w bocznej uliczce odnajdujemy to, co nam trzeba: bar zwie się Kod Đenerala i to prawdziwa perełka! Ciasne pomieszczenie pełne starych map, plakatów, portretów serbskich monarchów, do tego kilka ławek na zewnątrz i typowa bałkańska kuchnia. Zamawiamy ćevapi, pljeskavicę, sałatę šopską i dwa piwa - starczyło kasy, jeszcze nawet trochę zostało, ale przede wszystkim smakowało obłędnie! W internecie można znaleźć entuzjastyczne opinie o tej miejscówce, ludzie potrafią przyjechać do niej z Belgradu, aby się najeść.


Wokół nas ganiają się koty, jeden zaś próbuje w sąsiednim domu wejść przez okno do środka, ale chyba ktoś je przypadkowo zamknął. Siedzi więc biedak na parapecie i widać, że jest wściekły. Gdy próbowałem go pogłaskać, to prawie mnie ugryzł.

Wieczór upływa na oglądaniu "Człowieka z blizną" 😛. Zawsze żałuję, że u nas lektor kompletnie zagłusza głosy aktorów.


Poranny plan dłuższego spaceru po Pančevie torpeduje aura: znowu mocno leje, a z różnych stron słychać grzmoty. Gdy trochę się uspokaja biorę parasol i idę się przejść chociaż w kilka miejsc.


Na ulicach pusto, ale trudno się dziwić, zresztą jest niedziela. Wysoki budynek z antenami to nowa poczta.


Zaglądam na targowisko. Niezły bajzel, ale jakieś pojedyncze stragany działają.


Trochę przeszłości: archiwum a dawniej koszary Franciszka Józefa węgierskiej obrony krajowej (honvedów) oraz kamienice z początku ubiegłego stulecia.



Ponieważ burza zdaje się zbliżać, więc ograniczam swój spacer do cmentarzy. Najpierw przez płot zaglądam na zamkniętą nekropolię żydowską.


Następnie duży cmentarz prawosławny z kaplicą św. Jerzego.


Wśród alejek znajdziemy Pomnik Poległych w Wielkiej Wojnie, do którego dołożono tablice poświęcone kilkudziesięciu serbskim cywilom zabitym przez Wehrmacht i Waffen-SS w kwietniu 1941 roku. Egzekucji dokonywano m.in. na tym cmentarzu. Z tyłu pomnika jest zaś płyta kryjąca ciała poległych w 1944 w czasie odbijania Pančeva przez oddziały radzieckie.


Rzucający się w oczy grób kapitana Milorada Basanića, który zginął w wyniku wypadku na Migu-21.


Po spakowaniu się i zrobieniu zakupów udaje nam się dorwać czynny kantor, a potem odwiedzamy jeszcze nekropolię ewangelicką. I w tym momencie należy nieco cofnąć się do historii Pančeva: aż do zakończenia II wojny światowej było to miasto wielonarodowościowe. Co prawda od końca XIX wieku najliczniejszą nacją byli Serbowie, ale niewiele mniej mieszkało Niemców (zwanych Szwabami Banackimi lub Naddunajskimi), do tego spora grupa Węgrów. Po oderwaniu Banatu od Budapesztu liczba Madziarów zaczęła spadać, ale niemieckojęzycznych nadal było prawie czterdzieści procent. Po pokonaniu Jugosławii przez III Rzeszę Niemcy wyłączyli z okupowanych terenów serbski Banat i oddali cywilną administrację tutejszym Volksdeutschom, którzy stanowili około jednej piątej ludności prowincji. 
Nowe wojenne czasy zaczęły się od wspomnianych egzekucji wiosną 1941 roku, kiedy to rozstrzelano grupę Serbów w odwecie za domniemany atak na niemieckie wojska. W rzeczywistości sytuacja wyglądała tak, że pijany niemiecki żołnierz w czasie kłótni zabił kolegę, a potem - aby zatuszować tę wpadkę - pančevscy Niemcy ostrzelali Wehrmacht i zrzucili winę na Serbów. Osobom skazanym na powieszenie pętlę osobiście zakładał miejscowych blacharz. Do tragicznych wydarzeń dochodziło też w okolicznych wioskach: paramilitarne bojówki atakowały jugosłowiańskie wojsko, które potem zabijało cywilów, nie zawsze tych właściwych.
Trzecia część Niemców z Pančeva wyznawała ewangelicyzm i dla nich powstał ten cmentarz. Przetrwało na nim bardzo dużo przedwojennych grobów.



W 1944 roku po przejściu Rumunii na stronę aliantów sytuacja Wehrmachtu w dawnej Jugosławii stała się krytyczna. Przygotowano wówczas plan ewakuacji ludności niemieckiej, głównie właśnie z Banatu. Był to chyba jedyny taki projekt hitlerowców w czasie całej wojny, gdy Berlin z wyprzedzeniem zaplanował opuszczenie narażonych ziem przez Niemców - w przypadku Śląska, Pomorza czy Prus zakazywano ucieczki praktycznie aż do samego przybycia Sowietów. Plan sobie a życie sobie: ewakuacji sprzeciwiali się dowódcy SS w Belgradzie, chyba nadal wierząc w zwycięstwo, Wehrmacht obawiał się zakorkowania dróg, również Adolf nie było do niej przekonany. W efekcie w wyniku opóźnień w podejmowaniu decyzji, niechęci samych banackich Niemców, szybkich postępów Armii Czerwonej, a także ciężkiej jesiennej pogody, jedynie niewielki procent niemieckich cywilów zdołał odejść wraz z wojskiem, większość została na miejscu. W ramach odwetu jugosłowiańscy partyzanci dokonali licznych masakr, zrównano z ziemią całe niemieckie wioski, masowo wysyłali mieszkańców do obozów koncentracyjnych oraz na roboty do ZSRR. Wzorowanie się na wcześniejszych akcjach administracji hitlerowskiej rozciągnięto też na inne dziedziny: małe dzieci oddawano do sierocińców, a potem przekazywano słowiańskim rodzinom. Szacuje się, że liczba Niemców zmarłych w wyniku zabójstw, w obozach i zaginionych wyniosła ponad pięćdziesiąt tysięcy, lecz dane te dotyczą całej Jugosławii. W każdym razie historia licznej mniejszości niemieckiej w Banacie, jak i w ogóle w Wojwodinie, została w ten sposób zakończona. W przeciwieństwie do Rumunii, która zostawiła u siebie dużą niemiecką nację, z Jugosławii pozbyto się ich skutecznie, często z inicjatywy samych zainteresowanych. Współcześnie w Wojwodinie mieszka tylko kilka tysięcy Niemców naddunajskich, w tym nieco ponad setka w Pančevie (drugą narodowością po Serbach są dziś Macedończycy). Cmentarz okazał się zbyt wielki dla tak małej grupy, więc zaczęto na nim chować również prawosławnych.
Przy płocie na kilku nagrobkach dostrzegłem powojenne daty śmierci, więc to być może ta garstka, której udało się zostać, zapewne większość weszła w związki z Serbami.


A tymczasem po cmentarzu chodzi wielki, szary, piękny kot. Teresa przyniosła mu z samochodu mokrą karmę, wcinał jak głupi.


Wyjeżdżając z miasta natykamy się jeszcze na pomnik czerwonoarmistów.


Resztę dnia spędzimy na wojwodińskiej prowincji. Kilometrów do przebycia nie ma zbyt wiele, ale w tej części Serbii zawsze zatrzymuję się często, zwłaszcza, że mam zaznaczonych na mapie kilka spomeników, jugosłowiańskich pomników o architekturze rozmaitej.

Pierwszy spomenik jest już po kilku kilometrach, przed wioską Jabuka (Јабука, węg. Torontálalmás), dawniej zamieszkałą niemal wyłącznie przez banackich Szwabów. Spomen kompleks Stratište mi nie przypomina niczego konkretnego, lecz to ponoć... zaorana bruzda!


W miejscu tym, na skraju bagien ciągnących się od rzeki, przez trzy lata Niemcy stracili kilka tysięcy osób (liczba ofiar jest sporna): głównie Żydów, ale też Cyganów, prawdziwych lub urojonych partyzantów czy zwykłych serbskich zakładników. Jeden z oficerów nadzorujących egzekucję skarżył się, że niektórzy z jego podwładnych nie wytrzymują tego psychicznie. Wskazywał też, że "zabijanie Żydów jest prostsze, bo idą na śmierć cicho i bez oporu, natomiast Cyganie lamentują, krzyczą, skaczą, a nawet udają zmarłych". Najwięcej czasu zajmowało kopanie dołów, a same strzelanie to już szło gładko, sto osób w ciągu czterdziestu minut.


Pomnik w tej formie powstał w 1981 roku. Po rozpadzie Jugosławii był wielokrotnie wandalizowany, skradziono oryginalną tablicę z brązu, na którym znajdowała się gwiazda i wiersz. Kilka lat temu spomenik wyremontowano, a na nowej tablicy pojawił się krzyż, gwiazda Dawida oraz romskie koło, tworząc niespotykaną raczej kompozycję.


Mimo wcześniejszych remontów teren nadal jest rozkopany, ściągnięto podłoże. Zlokalizowany z tułu amfiteatr zarasta. Kiedyś niedaleko działało też niewielkie muzeum, ale na początku wieku kompletnie je zdewastowano.




Mało dotychczas fotografowałem słoneczników, więc nadrabiam. Patrząc na takie sielskie krajobrazy ciężko wyobrazić sobie koszmar sprzed dekad, a przecież codzienność pokazuje, że takie wydarzenia wcale nie należą do przeszłości.


W jednej z kolejnej wiosek spotykamy kawalkadę weselną, tradycyjnie z flagą.


Następnik spomenik jest o wiele skromniejszy i umieszczono go w zdziczałym parku na skraju osady Čenta (Чента, Csenta, Tschenta)Spomenik Streljanim Rodoljubima (Pomnik zastrzelonych patriotów) ma postać kamiennego kręgu uniesionego nad ziemią. Kawałek dalej wśród wysokiej trawy jest bardziej klasyczny pomnik ofiar Wielkiej Wojny.



Powoli posuwamy się na północ. Drogi na ogół są przyzwoite i zazwyczaj lepsze niż, na przykład, na węgierskiej prowincji. Czasem na jakiejś wiosce przycupnie policyjny radiowóz, lecz nie przejawia zbyt wielkiej ochoty do polowania na kierowców.


Przejeżdżamy przez Cisę (Tisa) i w ten sposób z Banatu przenieśliśmy się do Baczki (Bačka, Bácska). Dziś nie ma to większego znaczenia, różnicę można dostrzec głównie w nazewnictwie miejscowości (zamiast np. "Banacka Wieś" będzie "Baczka Wieś"), ale w czasie wojny było to o tyle istotne, że Baczkę włączono do Królestwa Węgier. Dla Serbów było to nieco lepsze rozwiązanie niż niemieckie rządy w Banacie, choć Madziarzy też popełnili masę zbrodni wojennych, dla Żydów i Cyganów w obu częściach Wojwodiny los był podobnie tragiczny.

Przed nami pierwsze miasto - Titel (Тител), rzadki przykład, gdy w różnych językach brzmi tak samo. Na wzgórzu widać ruiny kaplicy.


Tutejszy pomnik (Spomenik palim borcima i žrtvama fašizma) przypomina mi trzy połączone ze sobą szpony. Ofiary, które upamiętnia, zginęły z rąk węgierskiego wojska, które w zimowe dnie pędziło serbskich mieszkańców na zamarzniętą rzekę, a potem otwierało ogień. Obok pomnika na kawałku ściany wykonano współczesny mural poświęcony miejscowemu młodemu prawnikowi i historykowi, który "zginął tragicznie".


Kawałek niżej plaża nad Cisą. W niedzielne popołudnie spodziewałem się większej frekwencji.


Niewielka stacja benzynowa znanego rosyjskiego koncernu. Kałuże świadczą o tym, że tu też musiało mocno lać.


Za miastem przez pewien czas jedziemy wzdłuż wysokiej na kilkadziesiąt metrów ściany płaskowyżu zwanego Titelski Breg. Ciągnie się on aż od Cisy przez kilkanaście kilometrów.



A gdy spojrzymy w drugą stronę, to obrazki jak z węgierskiej puszty. Na horyzoncie widać pasmo Fruška gora z nadajnikiem.


Wracamy do pomników: Spomen obeležje poginulim pilotima wyróżnia się świeżą datą powstania (2004 rok) oraz nie nawiązuje do komunistycznych partyzantów ani ofiar cywilnych, tylko do pilotów jugosłowiańskiego lotnictwa, którzy polegli w czasie inwazji III Rzeszy w 1941 roku. Mamy tu trzy postacie z rozłożonymi rękami, w tym jedna stoi na głowie!


Jeszcze młodszy pomniczek wypatrzyłem na skrzyżowaniu w miasteczku Žabalj (Жабаљ, Zsablya, Josefsdorf). Ma on dopiero dwa lata, a choć upamiętnia ofiary II wojny światowej, to sylwetka żołnierza i hełm dziwnie kojarzy mi się z rozpadem Jugosławii.


Centrum to stojące po sąsiedzku kościoły katolicki i prawosławny oraz... Wieża Eiffla! Chętni mogą też zakupić arbuzy, to podstawowy towar handlowy na serbskich ulicach.




Największą miejscowością, przez którą przejeżdżamy po opuszczeniu Pančeva, jest Bečej (Бечеј, Óbecse, Altbetsche). Określany również jako "stary Bečej", w przeciwieństwie do Nowego, który leży za rzeką, w Banacie (tamten już kiedyś odwiedziliśmy). Liczący dwadzieścia tysięcy mieszkańców posiada spory rynek z imponującym ratuszem.



Lśniąca w słońcu cerkiew św. Jerzego.


W cieniu drzew kryje się pomnik króla Piotra I, który przechodził różne koleje losu. Pierwszą wersję postawiono w 1924 roku na środku rynku. Monarcha posiadał przymiotnik "Wyzwoliciel", ale na pewno nie nazywali go tak Węgrzy, którzy w tamtym czasie stanowili większość mieszkańców miasta. Ponieważ pomniki to często pierwsze ofiary wojen, to trudno się dziwić, że w 1941 roku, wkrótce po powtórnym włączeniu Bečeja w granice Węgier, król został usunięty: pozbawiono go głowy, a korpus wylądował w muzeum. Madziarzy w miejsce monarchy ustawili Pomnik Poległych, zburzony następnie przez komunistów. Piotr I z nową głową wrócił na rynek w latach 90., lecz w boczne, mniej eksponowane rejony placu.


Bečej nadal jest dwunarodowościowy, co widać na każdym kroku: Węgrów jest niemal tak samo dużo jak Serbów. Czasem pojawiają się też tabliczki unijne, a ja zastanawiam się, czy naprawdę ma sens ładowanie unijnej kasy w państwo tak bliskie Putinowi?


Dekomunizacja po serbsku: słoweńskiego komunistę zastąpiła zieleń.


W Bečeju są co najmniej trzy spomeniki, w tym dwa nad rzeką. Nie bardzo wiemy jak dojść do Cisy, więc zagaduję dwójkę pijaczków, którzy wcześniej zaczepiali Teresę.
- Prosto, cały czas prosto! - wołają. - Tylko uważajcie, bo niedawno jeden chłop się utopił!
No to idziemy prosto. Mijamy "super klopę" (klopa to ponoć gwarowe określenie żarcia), mijamy zamknięte na głucho biuro partii rządzącej, mijamy nawet basen, ale rzeki brak.



Gdy weszliśmy do lasu, to zarządziłem odwrót. Zamiast tamtych spomeników znalazłem przypadkowo zupełnie inny, ukryty w krzakach pod blokiem: rząd tablic z nazwiskami i datą 1942. Wtedy Węgrzy zabili w mieście ponad setkę osób.


Rozruszaliśmy kości, zatem możemy jechać dalej. Czasem zwalniam na rogatkach miejscowości, żeby zrobić zdjęcie tabliczek. Większość jest wielojęzyczna, ale zasady nie ma żadnej: teoretycznie wszędzie powinna być nazwa serbska w cyrylicy i w formie łacińskiej, ale odnoszę wrażenie, że poszczególne gminy robią, co chcą. A poniżej próbka 😊.
* Žabalj nie ma wersji łacińskiej, za to drugą w cyrylicy - Жабель to po rusińsku. I trochę to dziwne, bo Rusinów mieszka w nim garstka, więcej jest chociażby Chorwatów i Węgrów. Dowiedziałem się jednak, że w całej gminie Rusini faktycznie są drugą najliczniejszą nacją,
* Bačko Gradište też nie ma wersji łacińskiej po serbsku, tylko od razu węgierską. Może dlatego, że Węgrów jest w wiosce więcej?
* Ada to Ada i po serbsku i po węgiersku, ale są obie wersje i serbska łacińska 😏,
* Mol już standardowo, bo Mohol to wersja madziarska.


W wiosce Bačko Petrovo Selo (Бачко Петрово Село, Péterréve) pomnik drugowojenny umieszczono w parku: mężczyzna bez butów opiera się o karabin. Na kamiennej tablicy wypisano nazwiska, Serbów w cyrylicy, Węgrów po ichniejszemu. Miejscowość jest w większości madziarska i takich nazwisk znajdziemy sporo na liście, więc najwyraźniej swoi mordowali swoich.


Ciekawy obiekt dostrzegam kawałek dalej. Dwustronna mozaika: z jednej strony godło gminy (nadal aktualne, tyle, że bez czerwonej gwiazdy), z drugiej flaga socjalistycznej Jugosławii! Piękna sztuka. 
Siedzący obok emeryci z politowaniem przyglądają się mojemu bieganiu z aparatem.



Podobna serbsko-węgierska tablica jest przy spomeniku we wspominanej  już Adzie (Ада), przy czym Węgrów jest na liście więcej, bo i mieszka ich tam więcej. Sam pomnik to metalowa abstrakcyjna konstrukcja.


Ostatnia większa miejscowość na dzisiejszej trasie nazywa się Senta (Сента, Zenta), ponad dwudziestotysięczne miasto. Można się główkować dlaczego w ogóle przyłączono je do Jugosławii, bo na początku ubiegłego wieku Węgrzy stanowili w niej dziewięćdziesiąt procent mieszkańców, a dziś to nadal trzy-czwarte.


Na ratuszu tak potężnym, że nie jestem w stanie go objąć na jednym zdjęciu, wiszą flagi Serbii, Wojwodiny, samorządowa i węgierska. U nas z obcych flag na obiektach gminnych mają szansę zawisnąć tylko ukraińskie.


Do Londynu mamy stąd niecałe dwa tysiące kilometrów...


...a do miejsca noclegowego tylko kilkanaście. Na ostatnich kilometrach robię jeszcze trochę zdjęć żółto-zielonego otoczenia wojwodińskich dróg.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz