Przekroczenie granicy rumuńsko-serbskiej zajmuje nam krócej niż pięć
minut. Cieszę się, bo po cofnięciu zegarków mamy jeszcze całkiem młodą
godzinę, ledwie szesnastą trzydzieści, więc jest szansa, że na nocleg dotrzemy
dość wcześnie. Szybko okaże się jednak, że pogoda ma w tej kwestii inne zdanie.
W Rumunii przez ostatnie dwa dni męczyły upały z temperaturą powyżej
czterdziestu stopni, na dziś w serbskiej Wojwodinie zapowiadano burze. I
rzeczywiście godzinę temu niebo się zaciągnęło, ale nadal jest upalnie.
Przemykamy przez pierwszą wioskę - Kaluđerovo (Калуђерово, Szőlőshegy, Rebenberg). Rok temu kręciłem się po niej na rowerze. Wtedy też zbierało się na burze,
ale w końcu przeszła bokiem.
Dziś raczej nie przejdzie. Niebo na horyzoncie jest ciemne jak serca
polityków. Po wyjeździe na otwartą przestrzeń uderza w nas silny boczny wiatr.
Od południa, od strony rumuńskich gór, widzimy wielką szarą chmurę, która
porusza się przy gruncie i połyka nadgraniczną wioskę. Szybko porusza się w
naszą stronę. "Co to ma być"? - zastanawiamy się i dodaję gazu. Okazuje się,
że to wiatr zabiera ze sobą wszystko, co leży na ziemi i niesie dalej, w tym
wszystkie resztki, jakie zostały na polach. Nie wygląda to dobrze, jak nas
rąbnie jakimś świństwem, to będzie nieciekawie!
- To najgorsze, co możemy zrobić! - krzyczę podenerwowany. Wiatr jest tak
mocny, że po jego uderzeniu znosi nas w bok, na szczęście jedziemy środkiem
drogi. Z nielicznych stojących drzew zaczynają spadać gałęzie. Po jednej
przejechałem, druga okręciła się wokół opony! Wyskakuję z auta, podmuch
prawie mnie przewraca, smagają pierwsze krople deszczu. Wyciągam gałąź,
pędzimy dalej przed siebie mijając dwa wielkie traktory, które pospiesznie
uciekły z pól.
Przed nami Bela Crkva, miasto - jak to w Wojwodinie - o nazwach w
wielu językach (Бела Црква, Fehértemplom, Biserica Albă, Bílý kostel, Weißkirchen). Znamy ją bardzo dobrze, bo już kilka razy nocowaliśmy
na tutejszym kempingu. W tym roku mieliśmy przez miejscowość jedynie
przejechać, ale teraz będzie naszym schronieniem: wypatruję miejsca, aby
bezpiecznie się zatrzymać. Staję pomiędzy nowymi domami, czyli takimi,
które pamiętają marszałka Tito, a nie Franciszka Józefa, w oddaleniu od
drzew. W niebie ktoś odkręcił kurek, zaczyna się taka ulewa, że prawie nic nie
widać, błyskawice walą co kilka sekund, a temperatura w krótkim czasie spadła
o dwadzieścia stopni! Wiatr co jakiś czas szarpie autem, ale nie spycha.
Zastanawiam się, co bym zrobił przy takiej pogodzie rok temu na rowerze i
prawdopodobnie cisnąłbym koło na pole i położył się w rowie!
Mijają nas traktory, ale daleko nie zajechały, przez jakiś czas dostrzegam ich
tylne światła. Z przerażeniem obserwuję, jak wielkie drzewa wyginają się
niczym gałązki, dawno nie widziałem takiej siły wiatru! Deszcz nieustannie
wali jak dziki, woda powoli się podnosi, a ja boję się, czy za chwilę
nie będziemy na środku rzeki. Jednocześnie w środku samochodu zrobiło się tak
gorąco, że robimy się cali mokrzy, a po uchyleniu okna do kabiny wpadają potoki
deszczu.
Po trzech kwadransach nawałnica się uspokaja, pojawiają się pierwsze auta.
Ostrożnie ruszam i ja. Po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymuję się za
traktorami, bo przed nimi leżą potężne drzewa złamane jak zapałki i tarasują
drogę. Gdyby spadły na jakiś wóz, to niewątpliwie byłyby trupy! Aż mnie ciarki
przechodzą, bo od nieszczęścia dzieliło nas niewiele. Jak już wspominałem
dość dobrze znam miasto, więc wiem jak ominąć główną arterię. Cofam, ale boczną
ulicą płynie wartki strumień, dopiero kolejną alejką da się w miarę
bezpiecznie przejechać.
W centrum widać wiele połamanych drzew, a gałęzie leżą praktycznie wszędzie.
Mieszkańcy wychodzą i zaczynają oglądać wyrządzone przez burzę szkody. Mijam
stary, pewnie co najmniej stuletni dom, z którego wiatr zerwał część dachówek,
a ta poleciały na samochód dziurawiąc go jak sito. Takich przypadków jest
więcej. Zatrzymuję się też na chwilkę przy "naszym" kempingu za miastem: wśród
aut leży masa gałęzi, ale chyba nic poważnego nie zniszczyły. Ciekawe w jakim
stanie są namioty turystów?
Dalsza droga oznacza nieustanny korek. Nagle do ruchu wróciły wszystkie
samochody, które pochowały się przed naturą, a każda wioska momentalnie się
zatyka. Ludzie zbierają się na ulicach, wszędzie są uszkodzone dachy, auta,
poprzewracane płoty, parasole, rowy odwadniające wypełnione są wszystkim, co
mogło w nie wpaść. Co chwilę trzeba czekać przed zwalonym drzewem. Koło nas
pędzi wóz straży pożarnej, ale na pewno remiz jest tu za mało, więc mieszkańcy
biorą sprawy w swoje ręce, biegają z siekierami i pilarkami.
Burza była jedną z gorszych, które przeżyłem w ostatnich latach, ale po
kilkunastu kilometrach okolica nadal jest mokra, lecz już bez śladów
zniszczeń. Najwyraźniej wiatr nie był tu aż tak silny. Gdy po pewnym czasie
zjeżdżamy w pola przymuszeni wyższą potrzebą, to na niebie pojawia się trochę słońca i tworzy piękny spektakl.
Przed nami Pančevo (Панчево, węg. Pancsova,
niem. Pantschowa), trzecie pod względem wielkości miasto
Wojwodiny, a drugie serbskiego Banatu. Zakładałem, że będziemy tu
wcześniej, a właśnie stuknęła dziewiętnasta. Właścicielka naszego noclegu już
od kilku godzin się denerwuje. Wysyłała mi wiadomości przez internet, nie
mogąc zrozumieć, że nie każdy jest on-line przez całą dobę, nawet na
wakacjach. Groziła, że jeśli nie zjawimy się w proponowanej godzinie, to anuluje
rezerwacje - ale to przecież jest PROPONOWANA godzina przyjazdu, do
cholery! Na szczęście odczytałem te wieści dopiero po powrocie na Śląsk, więc
nie miałem się czym stresować 😛. W pewnym momencie udało jej się do nas
dodzwonić, poinformowaliśmy o sytuacji na drogach, więc wiedziała już, że się
spóźnimy, a na miejscu przywitała nas z rozradowaną miną.
Obiekt noclegowy jest specyficzny: bezpośrednio z ulicy wchodzi się do pokoju,
a łazienkę i szafę przerobiono ze schowka pod schodami. Poza tym jednak
niczego mu nie brakuje - uwieczniłem go na zdjęciu, to żółty budynek po
prawej.
Właścicielka dopytuje się skąd przyjechaliśmy w Polsce.
- Oo, to pewnie taka mała miejscowość? - stwierdza z przekonaniem.
Faktycznie mała, choć i tak większa niż Pančevo 😏. Mamy natomiast inny
problem: prawie brak serbskiej gotówki. Prawie, bo został nam odpowiednik
kilkudziesięciu złotych z ubiegłego roku. Chciałem wymienić kasę po drodze,
ale albo nie było kantorów albo już zamknęli.
- Nie macie się co martwić - zapewnia gospodyni. - W Pančevie są kantory
na każdym roku, na pewno są jeszcze otwarte. U nas euro to jak druga waluta,
byle nie dolary, ich nikt nie lubi - zaśmiała się, choć podejrzewam, że i
dolary znalazłby szybko chętnych. Niestety, nasza rozmówczyni była zbyt
optymistyczna, bo oczywiście o tej porze wszystkie Geldwechseln były
nieczynne, więc zostaliśmy z niezbyt dużą sumą dinarów w rękach.
Ruszamy na ulice. Pančevo, mimo swojej wielkości, jest miastem zupełnie
pomijanym przez turystów zagranicznych, a sądzę, że i przez serbskich. Nie ma
tu żadnych spektakularnych zabytków ani wielkich czy małych atrakcji.
Architektura w centrum to misz-masz habsburskich kamienic i jugosłowiańskiej
myśli projektowej.
Sypiące się domy stoją nawet blisko głównego placu (bo klasycznego rynku tu
brak).
Ciekawostką jest dworzec kolejowy Pančevo Tamiš. Wybudowany w 1894
roku w klasycznym austro-węgierskim stylu blisko rzeki Temesz (Tamiš). Kiedyś
był to główny dworzec miejski, ale w pewnym momencie tory zlikwidowano, a cały
ruch przeniesiono na linie bardziej oddalone od starówki. Budynek jednak
został na swoim miejscu.
Od strony rzeki ustawiono zabytkowy skład kolejowy. JŽ 62 to amerykańska
lokomotywa S 100, która po II wojnie światowej znalazła się w kilku krajach
europejskich.
Robi się coraz ciemniej i coraz gorzej się fotografuje, więc skupiamy się na poszukiwaniu knajpy do kolacji. W lokalu obok dworca nie przyjmują kart, a przy ich cenach nie starczy nam gotówki. W restauracji z kuchnią lokalną jest taniej, ale w powietrzu taki smród od papierosów, że szybko uciekamy. Wreszcie w bocznej uliczce odnajdujemy to, co nam trzeba: bar zwie się Kod Đenerala i to prawdziwa perełka! Ciasne pomieszczenie pełne starych map, plakatów, portretów serbskich monarchów, do tego kilka ławek na zewnątrz i typowa bałkańska kuchnia. Zamawiamy ćevapi, pljeskavicę, sałatę šopską i dwa piwa - starczyło kasy, jeszcze nawet trochę zostało, ale przede wszystkim smakowało obłędnie! W internecie można znaleźć entuzjastyczne opinie o tej miejscówce, ludzie potrafią przyjechać do niej z Belgradu, aby się najeść.
Wokół nas ganiają się koty, jeden zaś próbuje w sąsiednim domu wejść przez
okno do środka, ale chyba ktoś je przypadkowo zamknął. Siedzi więc biedak na
parapecie i widać, że jest wściekły. Gdy próbowałem go pogłaskać, to prawie
mnie ugryzł.
Wieczór upływa na oglądaniu "Człowieka z blizną" 😛. Zawsze żałuję, że u nas
lektor kompletnie zagłusza głosy aktorów.
Poranny plan dłuższego spaceru po Pančevie torpeduje aura: znowu mocno
leje, a z różnych stron słychać grzmoty. Gdy trochę się uspokaja biorę parasol i idę się przejść chociaż w kilka miejsc.
Na ulicach pusto, ale trudno się dziwić, zresztą jest niedziela. Wysoki
budynek z antenami to nowa poczta.
Zaglądam na targowisko. Niezły bajzel, ale jakieś pojedyncze stragany
działają.
Trochę przeszłości: archiwum a dawniej koszary Franciszka Józefa węgierskiej obrony krajowej (honvedów) oraz kamienice z początku ubiegłego
stulecia.
Ponieważ burza zdaje się zbliżać, więc ograniczam swój spacer do
cmentarzy. Najpierw przez płot zaglądam na zamkniętą nekropolię żydowską.
Następnie duży cmentarz prawosławny z kaplicą św. Jerzego.
Wśród alejek znajdziemy Pomnik Poległych w Wielkiej Wojnie, do którego
dołożono tablice poświęcone kilkudziesięciu serbskim cywilom zabitym przez
Wehrmacht i Waffen-SS w kwietniu 1941 roku. Egzekucji dokonywano m.in. na tym
cmentarzu. Z tyłu pomnika jest zaś płyta kryjąca ciała poległych w
1944 w czasie odbijania Pančeva przez oddziały radzieckie.
Rzucający się w oczy grób kapitana Milorada Basanića, który zginął w wyniku
wypadku na Migu-21.
Po spakowaniu się i zrobieniu zakupów udaje nam się dorwać czynny kantor, a
potem odwiedzamy jeszcze nekropolię ewangelicką. I w tym momencie należy nieco
cofnąć się do historii Pančeva: aż do zakończenia II wojny światowej było
to miasto wielonarodowościowe. Co prawda od końca XIX wieku najliczniejszą
nacją byli Serbowie, ale niewiele mniej mieszkało Niemców (zwanych Szwabami
Banackimi lub Naddunajskimi), do tego spora grupa Węgrów. Po oderwaniu Banatu
od Budapesztu liczba Madziarów zaczęła spadać, ale niemieckojęzycznych nadal
było prawie czterdzieści procent. Po pokonaniu Jugosławii przez III Rzeszę
Niemcy wyłączyli z okupowanych terenów serbski Banat i oddali cywilną
administrację tutejszym Volksdeutschom, którzy stanowili około jednej piątej
ludności prowincji.
Nowe wojenne czasy zaczęły się od wspomnianych egzekucji wiosną 1941 roku,
kiedy to rozstrzelano grupę Serbów w odwecie za domniemany atak na niemieckie
wojska. W rzeczywistości sytuacja wyglądała tak, że pijany niemiecki żołnierz
w czasie kłótni zabił kolegę, a potem - aby zatuszować tę wpadkę - pančevscy
Niemcy ostrzelali Wehrmacht i zrzucili winę na Serbów. Osobom skazanym na
powieszenie pętlę osobiście zakładał miejscowych blacharz. Do tragicznych
wydarzeń dochodziło też w okolicznych wioskach: paramilitarne bojówki
atakowały jugosłowiańskie wojsko, które potem zabijało cywilów, nie zawsze
tych właściwych.
Trzecia część Niemców z Pančeva wyznawała ewangelicyzm i dla nich powstał ten
cmentarz. Przetrwało na nim bardzo dużo przedwojennych grobów.
W 1944 roku po przejściu Rumunii na stronę aliantów sytuacja
Wehrmachtu w dawnej Jugosławii stała się krytyczna. Przygotowano wówczas plan
ewakuacji ludności niemieckiej, głównie właśnie z Banatu. Był to chyba jedyny
taki projekt hitlerowców w czasie całej wojny, gdy Berlin z wyprzedzeniem
zaplanował opuszczenie narażonych ziem przez Niemców - w
przypadku Śląska, Pomorza czy Prus zakazywano ucieczki praktycznie aż do
samego przybycia Sowietów. Plan sobie a życie sobie: ewakuacji sprzeciwiali
się dowódcy SS w Belgradzie, chyba nadal wierząc w zwycięstwo, Wehrmacht
obawiał się zakorkowania dróg, również Adolf nie było do niej przekonany. W
efekcie w wyniku opóźnień w podejmowaniu decyzji, niechęci samych banackich
Niemców, szybkich postępów Armii Czerwonej, a także ciężkiej jesiennej pogody,
jedynie niewielki procent niemieckich cywilów zdołał odejść wraz z wojskiem,
większość została na miejscu. W ramach odwetu jugosłowiańscy partyzanci
dokonali licznych masakr, zrównano z ziemią całe niemieckie wioski, masowo
wysyłali mieszkańców do obozów koncentracyjnych oraz na roboty do ZSRR.
Wzorowanie się na wcześniejszych akcjach administracji hitlerowskiej
rozciągnięto też na inne dziedziny: małe dzieci oddawano do sierocińców, a
potem przekazywano słowiańskim rodzinom. Szacuje się, że liczba Niemców zmarłych w
wyniku zabójstw, w obozach i zaginionych wyniosła ponad pięćdziesiąt tysięcy,
lecz dane te dotyczą całej Jugosławii. W każdym razie historia licznej
mniejszości niemieckiej w Banacie, jak i w ogóle w Wojwodinie, została w ten
sposób zakończona. W przeciwieństwie do Rumunii, która zostawiła u siebie dużą
niemiecką nację, z Jugosławii pozbyto się ich skutecznie, często z inicjatywy
samych zainteresowanych. Współcześnie w Wojwodinie mieszka tylko kilka tysięcy
Niemców naddunajskich, w tym nieco ponad setka w Pančevie (drugą narodowością
po Serbach są dziś Macedończycy). Cmentarz okazał się zbyt wielki dla tak
małej grupy, więc zaczęto na nim chować również prawosławnych.
Przy płocie na kilku nagrobkach dostrzegłem powojenne daty śmierci, więc to
być może ta garstka, której udało się zostać, zapewne większość weszła w
związki z Serbami.
A tymczasem po cmentarzu chodzi wielki, szary, piękny kot. Teresa przyniosła
mu z samochodu mokrą karmę, wcinał jak głupi.
Wyjeżdżając z miasta natykamy się jeszcze na pomnik czerwonoarmistów.
Resztę dnia spędzimy na wojwodińskiej prowincji. Kilometrów do przebycia nie
ma zbyt wiele, ale w tej części Serbii zawsze zatrzymuję się często,
zwłaszcza, że mam zaznaczonych na mapie kilka spomeników,
jugosłowiańskich pomników o architekturze rozmaitej.
Pierwszy spomenik jest już po kilku kilometrach, przed
wioską Jabuka (Јабука,
węg. Torontálalmás), dawniej zamieszkałą niemal wyłącznie przez
banackich Szwabów. Spomen kompleks Stratište mi nie
przypomina niczego konkretnego, lecz to ponoć... zaorana bruzda!
W miejscu tym, na skraju bagien ciągnących się od rzeki, przez trzy lata
Niemcy stracili kilka tysięcy osób (liczba ofiar jest sporna): głównie Żydów,
ale też Cyganów, prawdziwych lub urojonych partyzantów czy zwykłych serbskich
zakładników. Jeden z oficerów nadzorujących egzekucję
skarżył się, że niektórzy z jego podwładnych nie wytrzymują tego psychicznie. Wskazywał
też, że "zabijanie Żydów jest prostsze, bo idą na śmierć cicho i bez oporu,
natomiast Cyganie lamentują, krzyczą, skaczą, a nawet udają zmarłych".
Najwięcej czasu zajmowało kopanie dołów, a same strzelanie to już szło gładko,
sto osób w ciągu czterdziestu minut.
Pomnik w tej formie powstał w 1981 roku. Po rozpadzie Jugosławii był
wielokrotnie wandalizowany, skradziono oryginalną tablicę z brązu, na którym
znajdowała się gwiazda i wiersz. Kilka lat temu spomenik wyremontowano,
a na nowej tablicy pojawił się krzyż, gwiazda Dawida oraz romskie koło,
tworząc niespotykaną raczej kompozycję.
Mimo wcześniejszych remontów teren nadal jest rozkopany, ściągnięto podłoże.
Zlokalizowany z tułu amfiteatr zarasta. Kiedyś niedaleko działało też
niewielkie muzeum, ale na początku wieku kompletnie je zdewastowano.
Mało dotychczas fotografowałem słoneczników, więc nadrabiam. Patrząc na takie
sielskie krajobrazy ciężko wyobrazić sobie koszmar sprzed dekad, a przecież
codzienność pokazuje, że takie wydarzenia wcale nie należą do przeszłości.
W jednej z kolejnej wiosek spotykamy kawalkadę weselną, tradycyjnie z flagą.
Następnik spomenik jest o wiele skromniejszy i umieszczono go w
zdziczałym parku na skraju osady Čenta (Чента, Csenta, Tschenta). Spomenik Streljanim Rodoljubima (Pomnik zastrzelonych
patriotów) ma postać kamiennego kręgu uniesionego nad ziemią. Kawałek dalej
wśród wysokiej trawy jest bardziej klasyczny pomnik ofiar Wielkiej Wojny.
Powoli posuwamy się na północ. Drogi na ogół są przyzwoite i zazwyczaj lepsze
niż, na przykład, na węgierskiej prowincji. Czasem na jakiejś wiosce
przycupnie policyjny radiowóz, lecz nie przejawia zbyt wielkiej ochoty do
polowania na kierowców.
Przejeżdżamy przez Cisę (Tisa) i w ten sposób z Banatu przenieśliśmy
się do Baczki (Bačka, Bácska). Dziś nie ma to większego znaczenia, różnicę można
dostrzec głównie w nazewnictwie miejscowości (zamiast np. "Banacka Wieś"
będzie "Baczka Wieś"), ale w czasie wojny było to o tyle istotne, że Baczkę
włączono do Królestwa Węgier. Dla Serbów było to nieco lepsze rozwiązanie niż niemieckie rządy w Banacie, choć Madziarzy też popełnili masę zbrodni
wojennych, dla Żydów i Cyganów w obu częściach Wojwodiny los był podobnie
tragiczny.
Przed nami pierwsze miasto - Titel (Тител), rzadki przykład, gdy w różnych językach brzmi tak samo. Na
wzgórzu widać ruiny kaplicy.
Tutejszy pomnik (Spomenik palim borcima i žrtvama fašizma) przypomina mi trzy połączone ze sobą szpony. Ofiary, które upamiętnia, zginęły z rąk węgierskiego wojska, które w zimowe dnie pędziło serbskich mieszkańców na zamarzniętą rzekę, a potem otwierało ogień. Obok pomnika na kawałku ściany wykonano współczesny mural poświęcony miejscowemu młodemu prawnikowi i historykowi, który "zginął tragicznie".
Niewielka stacja benzynowa znanego rosyjskiego koncernu. Kałuże świadczą o tym, że tu też musiało mocno lać.
Za miastem przez pewien czas jedziemy wzdłuż wysokiej na kilkadziesiąt
metrów ściany płaskowyżu zwanego Titelski Breg. Ciągnie się on aż od
Cisy przez kilkanaście kilometrów.
A gdy spojrzymy w drugą stronę, to obrazki jak z węgierskiej puszty. Na
horyzoncie widać pasmo Fruška gora z nadajnikiem.
Wracamy do pomników: Spomen obeležje poginulim pilotima wyróżnia
się świeżą datą powstania (2004 rok) oraz nie nawiązuje do komunistycznych
partyzantów ani ofiar cywilnych, tylko do pilotów jugosłowiańskiego
lotnictwa, którzy polegli w czasie inwazji III Rzeszy w 1941 roku. Mamy tu
trzy postacie z rozłożonymi rękami, w tym jedna stoi na głowie!
Jeszcze młodszy pomniczek wypatrzyłem na skrzyżowaniu w miasteczku Žabalj (Жабаљ, Zsablya, Josefsdorf). Ma on dopiero dwa lata, a choć upamiętnia ofiary II wojny światowej, to
sylwetka żołnierza i hełm dziwnie kojarzy mi się z rozpadem Jugosławii.
Centrum to stojące po sąsiedzku kościoły katolicki i prawosławny
oraz... Wieża Eiffla! Chętni mogą też zakupić arbuzy, to podstawowy towar
handlowy na serbskich ulicach.
Największą miejscowością, przez którą przejeżdżamy po
opuszczeniu Pančeva, jest Bečej (Бечеј, Óbecse, Altbetsche). Określany również jako "stary Bečej", w przeciwieństwie do Nowego, który
leży za rzeką, w Banacie (tamten już kiedyś odwiedziliśmy). Liczący
dwadzieścia tysięcy mieszkańców posiada spory rynek z imponującym ratuszem.
Lśniąca w słońcu cerkiew św. Jerzego.
W cieniu drzew kryje się pomnik króla Piotra I, który przechodził różne koleje
losu. Pierwszą wersję postawiono w 1924 roku na środku rynku. Monarcha
posiadał przymiotnik "Wyzwoliciel", ale na pewno nie nazywali go tak Węgrzy,
którzy w tamtym czasie stanowili większość mieszkańców miasta. Ponieważ pomniki
to często pierwsze ofiary wojen, to trudno się dziwić, że w 1941 roku, wkrótce
po powtórnym włączeniu Bečeja w granice Węgier, król został usunięty:
pozbawiono go głowy, a korpus wylądował w muzeum. Madziarzy w miejsce monarchy
ustawili Pomnik Poległych, zburzony następnie przez komunistów. Piotr I z nową
głową wrócił na rynek w latach 90., lecz w boczne, mniej eksponowane rejony
placu.
Bečej nadal jest dwunarodowościowy, co widać na każdym kroku: Węgrów jest
niemal tak samo dużo jak Serbów. Czasem pojawiają się też tabliczki unijne, a
ja zastanawiam się, czy naprawdę ma sens ładowanie unijnej kasy w państwo tak
bliskie Putinowi?
Dekomunizacja po serbsku: słoweńskiego komunistę zastąpiła zieleń.
W Bečeju są co najmniej trzy spomeniki, w tym dwa nad rzeką. Nie
bardzo wiemy jak dojść do Cisy, więc zagaduję dwójkę pijaczków, którzy
wcześniej zaczepiali Teresę.
- Prosto, cały czas prosto! - wołają. - Tylko uważajcie, bo niedawno jeden
chłop się utopił!
No to idziemy prosto. Mijamy "super klopę" (klopa to ponoć gwarowe
określenie żarcia), mijamy zamknięte na głucho biuro partii rządzącej, mijamy
nawet basen, ale rzeki brak.
Gdy weszliśmy do lasu, to zarządziłem odwrót. Zamiast
tamtych spomeników znalazłem przypadkowo zupełnie inny,
ukryty w krzakach pod blokiem: rząd tablic z nazwiskami i datą 1942. Wtedy
Węgrzy zabili w mieście ponad setkę osób.
Rozruszaliśmy kości, zatem możemy jechać dalej. Czasem zwalniam na rogatkach miejscowości, żeby zrobić zdjęcie tabliczek. Większość jest wielojęzyczna, ale zasady nie ma żadnej: teoretycznie wszędzie powinna być nazwa serbska w cyrylicy i w formie łacińskiej, ale odnoszę wrażenie, że poszczególne gminy robią, co chcą. A poniżej próbka 😊.
* Žabalj nie ma wersji łacińskiej, za to drugą w cyrylicy - Жабель
to po rusińsku. I trochę to dziwne, bo Rusinów mieszka w nim garstka, więcej
jest chociażby Chorwatów i Węgrów. Dowiedziałem się jednak, że w całej gminie
Rusini faktycznie są drugą najliczniejszą nacją,
* Bačko Gradište też nie ma wersji łacińskiej po serbsku, tylko od razu
węgierską. Może dlatego, że Węgrów jest w wiosce więcej?
* Ada to Ada i po serbsku i po węgiersku, ale są obie wersje i serbska
łacińska 😏,
* Mol już standardowo, bo Mohol to wersja madziarska.
W wiosce Bačko Petrovo Selo (Бачко Петрово Село, Péterréve)
pomnik drugowojenny umieszczono w parku: mężczyzna bez butów opiera się o
karabin. Na kamiennej tablicy wypisano nazwiska, Serbów w cyrylicy, Węgrów po
ichniejszemu. Miejscowość jest w większości madziarska i takich nazwisk
znajdziemy sporo na liście, więc najwyraźniej swoi mordowali swoich.
Ciekawy obiekt dostrzegam kawałek dalej. Dwustronna mozaika: z jednej strony
godło gminy (nadal aktualne, tyle, że bez czerwonej gwiazdy), z drugiej flaga
socjalistycznej Jugosławii! Piękna sztuka.
Siedzący obok emeryci z politowaniem przyglądają się mojemu bieganiu z
aparatem.
Podobna serbsko-węgierska tablica jest przy spomeniku we
wspominanej już Adzie (Ада), przy czym Węgrów jest na
liście więcej, bo i mieszka ich tam więcej. Sam pomnik to metalowa abstrakcyjna konstrukcja.
Ostatnia większa miejscowość na dzisiejszej trasie nazywa się Senta (Сента, Zenta), ponad dwudziestotysięczne miasto. Można się główkować
dlaczego w ogóle przyłączono je do Jugosławii, bo na początku ubiegłego
wieku Węgrzy stanowili w niej dziewięćdziesiąt procent mieszkańców, a dziś
to nadal trzy-czwarte.
Na ratuszu tak potężnym, że nie jestem w stanie go objąć na jednym zdjęciu, wiszą flagi Serbii, Wojwodiny, samorządowa i węgierska. U nas z obcych flag na obiektach gminnych mają szansę zawisnąć tylko ukraińskie.
...a do miejsca noclegowego tylko kilkanaście. Na ostatnich kilometrach robię jeszcze trochę zdjęć żółto-zielonego otoczenia wojwodińskich dróg.










































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz