Jeżdżąc po Serbii zawsze staram się spędzić kilka nocy w jakieś miejscowości
Wojwodiny. W 2025 roku wybrałem miejscowość Kanjiža (Кањижа, Magyarkanizsa). Jest to liczące około ośmiu tysięcy mieszkańców miasto położone w północnej
części prowincji. Do granicy z Węgrami jest kilkanaście kilometrów, ale ma się
wrażenie, że tak naprawdę jesteśmy już w kraju Orbána: na ulicach słychać
prawie wyłącznie węgierski, z głośników leci węgierskie radio, z telewizorów
dobiegają odgłosy węgierskich stacji, na budynkach łopoczą węgierskie flagi
nie rzadziej niż serbskie. Według danych ze spisu powszechnego osiemdziesiąt
pięć procent mieszkańców to Węgrzy, Serbów jest niecałych dziesięć procent.
Węgrzy przeważają również we wszystkich, poza jedną, wioskach gminy, a są i
takie osady, gdzie nie znajdziemy ani jednego Serba.
Wizytę rozpoczynamy od kalwarii: dwa rzędy ceglanych kapliczek drogi krzyżowej
kończą się na niewielkim kopcu z trzema krzyżami. Ów kopiec to kurhan Scytów
lub innego starożytnego ludu.
Potem udajemy się na miejsce noclegowe, które zwie się Hostel Bata. Z
hostelem nie ma on jednak nic wspólnego: to dom, który w całości przerobiono
na pokoje dla turystów. Właściciel, pan Bata, mieszka kilkadziesiąt metrów
dalej. Ponieważ jesteśmy jedynymi gośćmi, więc możemy sobie wybrać, gdzie
chcemy spać. Decydujemy się na pomieszczenia, które śmiało można nazwać
apartamentem: pokój z pełni wyposażoną kuchnią, toaletą i łazienką z wanną, a
także małym tarasem. Na stanie jest też klimatyzacja i telewizor. Co prawda
meble to czasy późnej Jugosławii, ale wszystko bardzo nam się podoba, trzeba
tylko patrzeć pod nogi, bo na ziemi położono różne kable i rurki, po czym
obłożono je drewnianymi ściankami 😛.
Telewizja serbska ma słaby sygnał, ciągle śnieży, za to węgierska doskonały.
Przełączam na różne kanały, a na każdym Orbán i Orbán na wiecach, strach
otworzyć lodówkę.
Pan Bata deklarował się w internecie, że mówi w czterech językach i
faktycznie, tyle, że z tych bardziej międzynarodowych jedynie pojedyncze słowa
😉. Odzywa się głównie po węgiersku, w tym języku też liczy, czasem dorzucając
coś serbskiego, angielskiego albo niemieckiego lub międzynarodowe "okej?".
Ogólnie sprawia wrażenie trochę ponurego i gderliwego staruszka, ale nie będziemy go zbyt często widywać, więc jakoś wytrzymamy. Na
hostel zwróciłem uwagę nie tylko ze względu na przyzwoitą cenę,
ale też oferowane do noclegu darmowe śniadanie oraz darmowe rowery! Pan Bata
jest nieco zdziwiony, że pytamy o dwukołowce, pewnie turyści z Unii rzadko je
pożyczają, aby pojeździć po wojwodińskich zadupiach, ale obiecuje, że jutro z
rana nam je przygotuje. Kilka razy jeździłem już na rowerze w okolicach Beli
Crkvi, teraz będzie okazja w tym rejonie!
Zanim ruszymy w miasto, siadam na tarasie z piwem. Akurat przechodzą
mieszkający po sąsiedzku Cyganie i pozdrawiają nas gromkim "dzień dobry". Po
polsku! 😛 Z kolei naprzeciwko mamy boisko klubu FK Potisje, na którym
akurat trwa trening. Chłopaki krzyczą do siebie po węgiersku.
Do ścisłego centrum mamy parę minut spaceru. Po drodze mijamy auta z
węgierskimi rejestracjami, kilka kotów i kilka głupich psów. Jest też serbski
samochód, będący pięknym przykładem historii tej ziem: obok siebie są nalepki
YU, SCG i SRB.
Tutejsze domy praktycznie nie mają ogródków. Fasady są blisko drogi, czasem
między nimi a płotem zmieści się jakieś drzewko lub nieco trawnika. Z tyłu też
nie ma ogródków, gdyż stoją tam... kolejne domy, drugi rząd, często połączony
z pierwszym. Nasi cygańscy sąsiedzi idą do siebie wąskim chodnikiem i wchodzą
na równie wąski wewnętrzny betonowy dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron
ścianami. Autem nie dojedziesz, więc wszyscy parkują przy ulicy.
W centrum znajdziemy sporo starych kamieniczek, cerkiew i kościół katolicki, a
także secesyjny ratusz, który jest na tyle wielki, że nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia.
Kanjiža/Magyarkanizsa nie jest na mapie atrakcji turystycznych dla
cudzoziemców, ale ma pewien potencjał, z którego korzystają miejscowi: to
plaża miejska nad Cisą (Tisa, Tisza). Rzeka ta jest bardzo ważna w
węgierskiej mitologii historycznej, bo była najdłuższą, której bieg zaczynał
się i kończył na terenie Królestwa Węgier. To ona, a nie Dunaj, określana była
jako "najbardziej węgierska z rzek". Obecnie zaczyna się na Ukrainie, na
krótkim odcinku tworzy granicę ukraińsko-rumuńską i węgiersko-słowacką, a do
Dunaju wpływa niedaleko miasta Titel, które odwiedziliśmy jadąc tutaj.
Na plaży wysypano piasek, na rzece ustawiono pływającą platformę, z której
można wejść do wody. Są darmowe leżaki i toalety, są i przebieralnie. Zaraz
obok działają dwie restauracje, kawałek dalej kilka innych, jest kemping, widać, że to
lokalne centrum turystyczne.
Oczywiście skorzystaliśmy z okazji, aby wykąpać się w Cisie - woda okazała się
zaskakująco ciepła, na pewno miała kilka stopni więcej niż w basenie na
rumuńskim kempingu 😛. Obawiałem się silnego prądu, ale - to kolejne
zaskoczenie - rzeka była bardzo spokojna. Wydawała się też dość czysta,
potwierdzała to obecność morderców ryb, znaczy się wędkarzy.
Zaglądamy do restauracji reklamującej się rysunkiem kucharza-żaby. Wielki
lokal na duże imprezy, z częścią dla palaczy i niepalaczy, które są zupełnie
nieoddzielone, więc mogli to sobie darować. Mamy jednak niedzielny wieczór i
jest mało klientów, w tym palaczy. O dziwo, zjawia się grupka
cudzoziemców, którzy zamawiają pizzę, czym wzbudzają śmiech kelnerów. Aby się nie narazić, wybieramy pozycje z kuchni lokalnej: ja tradycyjnie
coś z grilla, dobrze przyprawione i przypieczone leskovački uštipci, a
Teresa zupę rybną. Porcje, zwłaszcza zupa podana na madziarski sposób w
kociołku, są ogromne. Do zupy dołożono też fartuszek z żabą, który dzielnie
bronił przed zachlapaniem ubrania 😏.
Na ścianach wymalowano przebieg Cisy od źródła do ujścia.
Po kolacji idziemy na wieczorny spacer oraz do wyszukanej wcześniej spelunki.
Mijamy dom, w którego piwnicach ktoś intensywnie ćwiczy na gitarze
elektrycznej, dając mały koncert. Natomiast w spelunce budzimy sensację -
podejrzewam, że jesteśmy tam pierwszymi przybyszami z zagranicy od miliona
lat. Barmanka nerwowo się uśmiecha, zwłaszcza jak usiłujemy się dogadać. Gdy tylko może, to ucieka do kolegów, którzy piją piwo w ogródku albo grają w drugiej
sali w bilard. Przy barze siedzimy głównie sami, więc uważnie lustruję
wszystko, co jest za nim: dziesiątki nalepek sportowych i muzycznych, plakaty
i pocztówki, stare bilety. Wszystko po ugrofińsku. Jedynym sygnałem, że nadal
jesteśmy w Serbii, to informacja w cyrylicy o zakazie palenia oraz lista napojów
alkoholowych sprzed co najmniej dwóch dekad.
Z głośników leci fajna rockowa muzyka, ale piwo niedobre, a rakija ciepła.
W nocy prawie dokonuję na siebie zamachu: wiedziałem, że wanna jest śliska,
ale zamiast przy wychodzeniu się oprzeć, to próbowałem wyskoczyć bez
asekuracji. Oczywiście się poślizgnąłem, uderzając twarzą i nogą w ścianę
wanny! Huk był taki, że Teresa siedząc w pokoju była przekonana, że się
zabiłem, natomiast ja oczyma wyobraźni widziałem drutowanie gęby
w serbskim szpitalu. Na szczęście skończyło się na lekkim bólu żuchwy,
natomiast stopa bolała mnie przez jeszcze jakiś czas.
Wczesnym rankiem podrywa nas hałas: sąsiad wymyślił, że o świcie trzeba
skuwać płot ogródka. Walenie młotkiem i rzucanie kawałków na przyczepę brzmi
jak idealna pobudka. Tak jak się szybko zabrali do roboty, tak szybko
skończyli, potem przez cały dzień stało wszystko rozkopane.
Natomiast o dziewiątej zjawił się pan Bata z synem i przynieśli śniadanie:
jajka sadzone na szynce, sałatki warzywne, brzoskwinie, chleb i półtoralitrową
butelkę napoju mlekopodobnego. O rany, kto tyle tego wypije? Zaraz potem
podstawili nam rowery, więc uznaliśmy, że nie będziemy ryzykować zmieszania
mleka ze smażonym, bo szukanie toalety albo krzaczków mogłoby być ciut
kłopotliwe.
Wskakujemy na koła. W centrum ruch, ale też sporo rowerzystów, którzy -
podobnie jak u nas - jeżdżą gdzie popadnie i trzeba uważać również na
chodnikach. Bardzo dużo osób używa takich dziwnych elektrycznych maszyn, na
pół rowerków, na pół skuterków. Pewnie chińszczyzna.
Jedziemy nad Cisę, a następnie wałem przeciwpowodziowym wzdłuż niej. Przez wał
przebiega międzynarodowy szlak rowerowy EuroVelo nr 11.
Niestety, po kilku chwilach dojeżdżamy do dość ruchliwej drogi, dobrze, że ten
odcinek jest dość krótki. Mijamy położone niżej samotne gospodarstwo.
Tablica wyjazdowa różni się od wjazdowej - tu umieszczono również serbską
wersję łacińską. W ogóle kwestia nazewnictwa jest interesująca: jej
pochodzenie jest zdecydowanie słowiańskie i nawiązuje od księcia, Węgrzy
przyswoili ją do swojego języka. Potem kilkukrotnie się zmieniała: Stara Kanjiža dla Serbów, w odróżnieniu od Nowej, którą założono za rzeką.
Następnie przymiotnik usunięto, za to w latach 30. ubiegłego wieku proponowano
zastąpienie jej Petrov Gradem. Ta opcja nie
przeszła. Węgierska wersja Magyarkanizsa funkcjonowała prawdopodobnie do końca II wojny światowej, odróżniała miejscowość od innych
nazywających się Kanizsa. Komuniści wycięli narodowy przymiotnik, a
następnie próbowali ją zesłowianizować. Jakiś czas temu (nie wiem dokładnie
kiedy) powrócono do poprzedniej nazwy Magyarkanizsa, ale ponoć
mieszkańcy z przyzwyczajenia i tak używają Kanizsa 😛.
Za Cisą znajduje się kolejne miasteczko: Novi Kneževac (Нови Кнежевац, Törökkanizsa). W jego przypadku historia także odcisnęła piętno na nazwie. Założone
zostało nieco później niż Stara Kanjiža, więc znane było wśród
Serbów jako Nova Kanjiža albo Turska Kanjiža. Obie
miejscowości z dwóch stron rzeki łączyła przeprawa. W okresie międzywojennym
władze nadały miastu nazwę obowiązującą do dziś, natomiast węgierska pozostała
bez zmian (török znaczy turecka). Jest to w sumie dziwne,
bo to nie Turcy założyli osadę, istniała długo przed ich
przybyciem, natomiast co najmniej raz ją spalili.
Przejeżdżając Cisę opuściliśmy Baczkę i znaleźliśmy się w
Banacie. Czy to ma jakieś znaczenie? Owszem i nie mam na myśli wydarzeń
z przeszłości: północna część serbskiej Baczki jest znacznie bardziej
węgierska niż północna część serbskiego Banatu. Madziarzy oczywiście także i
tu mieszkają, ale w mało której miejscowości stanowią większość. Tak jest też
w Kneževacu - Serbowie są od nich liczniejsi, a na ulicach jest dokładnie
odwrotnie niż Kanjižy, bo zazwyczaj słychać język serbski. Ogólnie
liczba Węgrów w Wojwodinie regularnie spada, według ostatniego spisu
stanowią już jedynie dziesięć procent ludności prowincji.
Pedałujemy przez mniej lub bardziej opuszczone place i deptakiem, obok
kościoła katolickiego, ponownie zajeżdżamy nad rzekę.
Na brzegu stoi Spomenik Palim Borcima z 1965 roku,
przedstawiający dwie postacie, w tym jedną schyloną. Wyglądają, jakby grali w
jakąś grę.
Robimy sobie zdjęcie na tle Cisy (Teresa ma dziwną minę, bo kazałem jej
wyobrażać sobie różnych chłopów bez majtek 😛) i z faną na tle fan.
Kawałek dalej stoi cerkiew z początku XIX wieku; zaglądamy jedynie przez
drzwi, bo w środku trwa sprzątanie. Z miotłą lata facet, to naprawdę rzadkość!
Niebo zakrywają chmury, ale jest bardzo duszno, zatem zajeżdżamy do knajpy na
deptaku. Siedząc tam przez ponad godzinę, możemy trochę popodglądać życie
lokalsów. Przy sąsiednim stoliku ulokowała się grupa starszych mężczyzn,
większość z nich pije kawę i wodę. Obgadują jakąś grubą babę, co chwilę
wybucha głośny śmiech. Za to po ulicy ciągle kręcą się te same osoby, niektóre
widzę z dziesięć razy łażące tam i z powrotem. Szczególnym powodzeniem cieszy
się "rzeźnik bio", cokolwiek to znaczy.
Na deptaku stoi kolejna dziwna rzeźba, mi z daleka przypomina ślimaka.
Gdy idę zapłacić, uśmiechnięta barmanka zagaduje, skąd przyjechaliśmy.
- No rowerach z Polski?? - dziwi się.
Aż tak popieprzeni nie jesteśmy 😏. Tłumaczę, że z Kanjižy.
- A wiesz, że my też jesteśmy Kanjiža, tylko Nowa? - właśnie wtedy się o
tym dowiedziałem. - Fajnie, że tu zaglądają turyści z zagranicy, bardzo się
cieszę. Widziałam twój aparat, ja też lubię robić zdjęcia bez smartfona! -
woła. Czyli jeszcze lustrzankowcy nie wyginęli całkowicie!
Pogadaliśmy jeszcze przez chwilkę, po czym ruszyliśmy dalej. Na ścianach budynków zauważyłem sporo przekreślonych nazw ulicy, bo ze dwa lata temu burmistrz usunął wszystkich patronów z okresu komunistycznego. Pomników na szczęście nie ruszył.
Wyszło słońce, a my żółtym mostem wracamy do Baczki. Nota bene to ostatni most na
Cisie na terenie Serbii, następny jest dopiero w Segedynie, za ponad
dwadzieścia kilometrów.
Banacki brzeg jest tu zagospodarowany, baczki pokrywa las.
Kręcimy się jeszcze po bardziej oddalonych dzielnicach Kanjižy. Zaglądamy
na nieczynny od 2014 roku dworzec kolejowy w typowym austro-węgierskim stylu.
Nazwa węgierska jest tu jeszcze bez przymiotnika.
Tory rozebrano, zostały tylko na przejazdach.
Nie udało nam się dojść do cmentarza żydowskiego, który ze wszystkich stron
otoczony jest terenami prywatnymi. Zajrzeliśmy natomiast na cmentarz
katolicki, czyli węgierski. Znajdujemy na nim dużą kwaterę żołnierzy armii
habsburskiej z Wielkiej Wojny.
Ciekawa kompozycja na grobie pewnego małżeństwa.
Wracamy odstawić rowery do hostelu. Przyglądając się krzyżowi przy kościele
katolickim zauważam, że fundatorami pod koniec XIX wieku była rodzina... Bata.
A w hostelu przychodzi pan Bata i pyta się, na którą chcemy jutro śniadanie. Oddajemy mu
napój mlekopodobny (który okazał się jakimś specjalistycznym jogurtem),
tłumacząc, że go nie wypijemy, więc szkoda go marnować. Zabiera go wyraźnie
zirytowany, pewnie pomyślał, że cudzoziemcom kompletnie odwala.
Wieczorem pora na kolejny spacer po mieście. Ulice oddalone od centrum są
puste, ludzi wymiotło.
W Kanjižy również dokonano dekomunizacji i nawet marszałek Tito musiał
opuścić pozycję patrona.
Z powodu specyfiki narodowościowej partia rządząca reklamuje się tutaj po
węgierski i zdjęciami z Orbánem. Wykonano je dość dawno temu, bo
obaj politycy są mocno szczuplejsi niż dzisiaj. Tak jak Serbia i Węgry zazwyczaj ze sobą nie przepadały, tak teraz oficjalna narracja mówi o wielkiej miłości
obu narodów. Ciekawe jak długo?
W restauracji nad rzeką objadamy się po uszy. Nie tylko my, obok leży kot tak
gruby, że nawet nie spojrzy na rzucane mu mięsko.
Nieśpiesznie udajemy się na spoczynek. Czasem przemknie jakiś samochód, ale
ogólnie w mieście panuje cisza. Chwilę bawię się z aparatem w parku przy
ratuszu, stoi tam również pięciopalczasty spomenik.
Na nowy osiedlu brak żywego ducha, za to w największym parku ławki obsadzone
przez młodzież. Palą jak smoki, ale alkoholu nie zauważyłem.
Rano ze śniadaniem przychodzi pani Bata. Przynosi gotowane parówki z chlebem i
warzywa w panierce, a do picia herbatę, nic białego 😏. Zjadamy ze smakiem.
Na koniec wizyty udajemy się jeszcze do najbliższego i jednocześnie
największego parku, tam, gdzie w nocy imprezowała młodzież. Teraz są tam
ludzie w starszym wieku i matki z wózkami. Na skraju skromny pomniczek jakiś
założycieli.
Narodni park (Néppark) to pozostałość po węgierskim uzdrowisku z przełomu XIX
i XX wieku. Oryginalny budynek łaźni - przypominający cerkiew - jest w
kiepskim stanie, dookoła stoją obiekty mniejszej architektury i też się
rozpadają.
Uzdrowisko nadal działa, ale w nowszych obiektach. Przed jednym z nich stoi rzeźba Cyganki; według legendy uleczyła ona kolana w miejscowym cudownym źródle i znowu mogła tańczyć!
W uzdrowisku zakończyliśmy wizytę na serbskiej i wojwodińskiej prowincji, pora udać się w stronę granicy.























































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz