czwartek, 4 grudnia 2025

Śląskie niedaleko: na kole wokół Korfantowa (Fyrlądu)

Na początku października, prawie dokładnie pół roku po wiosennej wyprawie rowerowej, znowu siadam na koło, aby pokręcić się po mało znanych zakamarkach województwa opolskiego. Pogoda jest prawie identyczna jak w kwietniu: słonecznie, ale na tyle chłodno, że ciągle zakładam i ściągam czapkę, rozpinam i zapinam polar. Stwierdzam, że jestem bardzo inteligentny, bo zamiast jeździć ciepłym latem, to włóczę się, gdy pizga 😛. Na szczęście tym razem wiatr jest umiarkowany.

Ponownie wybrałem tereny powiatu nyskiego. Z pociągu jadącego w kierunku Nysy wysiadam w Jasienicy Dolnej (Nieder Hermsdorf). Dworzec jest na obrzeżach wioski, w której też byłem wiosną, ale wówczas w jej centrum.



Wtedy zwiedzałem okolice kościoła i ruszałem dalej na północ, teraz bez zbędnej zwłoki wybieram drogę na południe. Głównym celem dnia jest Korfantów, ale nie od razu, żeby nie było za szybko.


Dookoła pofałdowane krajobrazy.


Po kwadransie pedałowania docieram do Włodar (Volkmannsdorf). Przy drodze stoją liczne kapliczki, a za nimi sporo opuszczonych domów.



Częściowa przesłonięta krzakami główna płyta Pomnika Poległych. Kiedyś nad napisem znajdował się jeszcze Krzyż Żelazny.


Parkuję rower pod barokowym kościołem przy tablicy informującej, że "Jan Paweł II Wielki modlił się tu kilkukrotnie" i rozglądam się po cmentarzu. Z niemieckich grobów ostały się praktycznie tylko te, w których pochowano księży. Najwyraźniej nawet w czasie odniemczania bojaźń wobec pasterzy Pana była nadal silna. 



Kolejna wioska też jest na "r" - to Rynarcice (Rennersdorf) i też podjeżdżam pod świątynię. Kościół nosi wezwanie św. Mikołaja i lśni świeżym remontem.


Nieliczne niemieckie pomniki ustawiono w rzędzie pod ogrodzeniem w formie lapidarium. Mój wzrok przyciągają pierwsze polskie groby. Niemal wszystkie są w kolorze szarym, napisy wyryto ręcznie i wydają się niestaranne, ale najciekawsze, że w wielu przypadkach napisano skąd przybyli zmarli. To przypomina oczywistą rzecz, że Kresowiacy, po przyjeździe na Śląsk, myślami byli nadal w swoich utraconych stronach rodzinnych. Tak charakterystyczne groby kończą się zazwyczaj mniej więcej w 1950 roku, ale zdarzały się i późniejsze. Najwyraźniej potem nastąpiła epoka stabilizacji i oswajania się z nową ojcowizną i nie było takiego parcia na przypominanie miejsca pochodzenia.
W przypadku Rynarcic repatrianci przybyli z Darachowa, leżącego kiedyś w powiecie Trebowla.


Za siatką jednej z posesji stoi pamiątkowy krzyż wystawiony synom, który polegli tego samego dnia w czerwcu 1918 roku we Francji.


Odbijam w polne drogi, gdzie kukurydza nadal jest wysoka. Na horyzoncie Góry Opawskie - Biskupia Kopa oddalona jest tylko o dwadzieścia pięć kilometrów.



Gdzieś na tych polach kończyło się nyskie księstwo biskupie, a więc Dolny Śląsk. Opuszczając jego teren wjeżdżam na Górny Śląsk, choć oczywiście administracyjnie nie ma to znaczenia: nadal jestem w powiecie nyskim i w gminie Korfantów. Struktura etniczna najbliższej miejscowości także nie ulega zmianie i jest ona zamieszkała niemal wyłącznie przez przybyszów z innych ziem. W Przydrożach Wielkich (Gross Schnellendorf) mijam duże gospodarstwa z dużymi domami, ale wiele z nich zieje pustką.


Tutejszy kościół jest niewielki i pochodzi z 1831 roku. Pierwotnie był pod wezwaniem Jana Nepomucena, obecnie Matki Boskiej Częstochowskiej. Nad drzwiami zachowały się niemieckie napisy i drewniana płaskorzeźba Jezusa.



Myślałem, że znowu nie uda się zajrzeć do środka, ale spotykam staruszkę, która wraz z wnuczką idzie do świątyni. W jednej ręce trzyma wiadro z wodą, w drugiej gruby plik Naszego Dziennika. Pyta się skąd przyjechałem i czy interesują mnie kościoły.
- Niestety, wszystkie są zamknięte - wzruszam ramionami.
- A to zapraszam do środka, bo ja właśnie otwieram.
Zaniosłem jej wiadro, bo pani chciała myć podłogi, choć moim zdaniem były one czyste. Opowiada mi o odpustach w okolicznych parafiach, na które przybywają liczne rzesze wiernych.


Północnym przysiółkiem wioski jest Kolonia Przydroże Wielkie (Kolonie Gross Schnellendorf). W niej bieleje elegancko odnowiony dwór z 1881 roku. Ponoć to popularne miejsce brania ślubów.


Obok dworu i zabytkowego parku znajduje się wybieg, w którym ze zdumieniem dostrzegam... wielbłąda! Co jak co, ale na śląskiej wsi to raczej widok niespotykany 😛. Ciekawe, czy wożą na nim pannę młodą czy teściową?


Jadę dalej. Na skraju pól, pomiędzy drzewami, co chwilę stoi krzyż, przeważnie z przełomu XIX i XX wieku.


Przede mną Rączka (Ranisch). Nie mogłem się powstrzymać, aby nie pomachać do tablicy 😉.


Wioska jest na tyle mała, że nie posiada kościoła ani nawet większej kapliczki. Za to horyzonty są tu duże, bowiem przy przystanku autobusowym drogowskazy kierują do Pekinu, Paryża i Madrytu.


Na drugim krańcu stoi ciekawy krzyż: znowu charakterystyczny kolor i czcionka, rok 1947. Wystawiony przez - jak głosi napis - repartuantów gr. Rączka. Teoretycznie nie powinno się nazywać ówczesnych przesiedleńców repatriantami, bo to w ich przypadku określenie błędne, ale skoro sami używali taki sformułowań (nawet jeśli z błędami)? "Gr" to pewno gromada, choć nie wiem, czy Rączka w tym czasie miała taki status...


Za Rączką zaczyna się Korfantów (Friedland), a właściwie Fryląd. Miasto jest jednym z najbardziej idiotycznych przykładów polonizacji nazw miejscowości na Ziemiach Wyzyskanych. Pierwotnie znane było jako Hurthland, a od XIV wieku jako Fredland, Friedland i jego pochodne. Miejscowa ludność słowiańska przyswoiła je jako Ferlond, Fyrlond czy Fryląd i tej ostatniej wersji używała polska administracja tuż po wojnie. Wkrótce uznano jednak, że jest ona za bardzo germańska i wymyślono Kofrantów. Co Wojciech Korfanty miał wspólnego z Frylądem? Nic. Powiat Niemodlin (Landkreis Falkenberg), w którym leżał Friedland, nie był nawet objęty plebiscytem, bo wiadomo było, że o opcji polskiej prawie nikt tu nie myśli. Korfanty nie prowadził tu żadnej znanej mi działalności politycznej, być może nawet nigdy tu nie był. Tymczasem niedawno na miejscowym rynku postawiono "ławeczkę Korfantego", uroczyście też obchodzi się rocznice związane z plebiscytem i powstaniami śląskimi (choć żadne z tych wydarzeń nie dotyczyło miasta). Propaganda a faktyczna historia jak zwykle się rozmijają.

Podczas moich odwiedzin ławeczki Wojciecha na rynku jeszcze nie było. Główny plac miasta jest nieduży i otoczony skromnymi kamienicami, ale i same miasto jest malutkie, jedne z najmniejszych w Polsce (nieco ponad półtora tysiąca mieszkańców). Fontanna na środku i zieleń sprawiają dobre wrażenie.



Boczne uliczki z brukowaną nawierzchnią wyglądają bardzo historycznie.


Mural z psem w aureoli. Ciekawe, co autor miał na myśli??


Większą przestrzeń niż rynek zajmuje plac Wolności: jest skrzyżowaniem połączonym z dworcem autobusowym i pawilonami handlowymi, ale wszystko wydaje się wymarłe.


Na jednym z budynków, wyglądającym jak dworek, znajduje się tablica upamiętniająca ofiary obozu pracy dla Polaków (Polenlager). Na Górnym Śląsku Niemcy utworzyli około trzydziestu takich placówek, w tym przypadku przywożono tu osoby wypędzone z Żywiecczyzny i okolic Wadowic. Większość z nich pracowała jako niewolnicza siła robocza w rolnictwie. Zmarł co dziesiąty z pół tysiąca więźniów, głównie z powodu ciężkich warunków bytowych jak i w następstwie oprysków szkodliwymi substancjami, mającymi w założeniu zwalczać wszawicę.
Zarówno budynek, jak i otoczenie tablicy, jest zaniedbane i zapomniane. Lepiej postawić ławeczkę. Choć i tak mamy postęp, w czasie mojej poprzedniej wizyty walało się tu pełno potrzaskanych butelek.



Zupełnie inaczej prezentuje się dawna remiza, która pełnił współcześnie funkcję biblioteki.


Naprzeciwko niej domniemany krzyż pokutny. Domniemany, gdyż nie ma żadnych źródeł potwierdzających przyczynę jego wykonania, ale w Polsce każdy stary, monolitowy krzyż kamienny uznawany jest z automatu za pokutny.


Zaglądam także pod zamek, a raczej pod to, co z niego zostało. Budynek w okresie PRL-u został na tyle zdewastowany, że średnio przypomina swoją wersję sprzed wojny. Tak naprawdę w dobrym stanie zachowały się jedynie renesansowe portale. Pochodzący z XVII wieku należał do wielu rodzin, a ostatnim prywatnym właścicielem była rodzina Pückler-Burghauss.


Widoczny z daleka monumentalny kościół św. Trójcy. Powstał on na początku ubiegłego stulecia po rozbiórce starej świątyni i z zachowaniem najcenniejszych elementów wyposażenia poprzednika. 



We wnętrzach dojrzałem dwie interesujące tablice. Jedna z 1909 roku,       wmurowana z okazji srebrnego jubileuszu hrabiów Pückler. Druga wygląda na dość nową i są na niej upamiętnieni członkowie innych rodów, którzy także mieli swoje dobra w okolicy, a konkretnie w Puszynie (Puschiene): hrabiowie von Francken-Sierstorpff i powiązani z nimi von Ballestremowie.



Kiedyś w mieście funkcjonował również kościół ewangelicki; opuszczony po wojnie został rozebrany i nie ma po nim śladu. Tak samo zlikwidowano ewangelicki cmentarz. Jedyna nadal istniejąca nekropolia to dawny cmentarz katolicki, a dziś pełniący funkcję ostatniego spoczynku dla wszystkich. Zachowała się na nim garstka przedwojennych grobów, jest też nieco współczesnych z typowo niemieckimi nazwiskami.


Znacznie więcej spotykam tych, o których już wspominałem: pierwsze polskie groby z podanymi miejscowościami pochodzenia zmarłych. Są więc m.in. Czajczyńce (powiat krzemieniecki), Chołopiny (powiat łucki), Kiwerce (także powiat łucki) i Ihrowica (powiat tarnopolski). Dopełnia je pomnik upamiętniający ofiary rzezi wołyńskiej.



Odmienną historię prezentuje jeden z rogów cmentarza: znajdziemy tam krzyż z dwujęzycznym napisem poświęcony zmarłym mieszkańcom, grób niemieckiego proboszcza oraz kwaterę rodziny Francken-Sierstorpff.



Korfantów opuszczam boczną drogą w kierunku północno-wschodnim. Najbliższa wioska to Włostowa (Floste). Nad potokiem stoi ruina młyna, a przy skrzyżowaniu resztki pomnika.



Skręcam w pola. Jazda wśród nich nie trwa długo, bo już po chwili widać kościół i maszt w Rzymkowicach (Ringwitz).



Na skraju wioski stoi kaplica Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Powstała jako wotum - mieszkańcy w lutym 1945 roku ślubowali, że jeśli wioska, dobytek i ludność przetrwa przejście frontu, to wybudują nową kaplicę. Najwyraźniej wojna nie przyniosła katastrofalnych zniszczeń (choć spłonęła szkoła), bo dwa lata później kaplicę uroczyście poświęcono.


Czytając tablicę informacyjną zastanawiałem się, czemu Kresowiacy spełnili obietnicę śląskich mieszkańców? Przecież co ich mogło obchodzić ślubowanie mieszkańców niemieckiej wioski? Dopiero na cmentarzu mnie olśniło: tutaj zaczynają się tereny z ludnością autochtoniczną, dobitnie świadczą o tym nagrobki ze śląskimi i niemieckimi nazwiskami! Ślązacy przetrwali przejście frontu i wielu z nich zostało na miejscu, więc mogli spełnić swoje śluby!


Rzymkowice nie tylko tym różnią się od poprzednich miejscowości. To historyczna ziemia prudnicka, wioska zawsze ciążyła ku Prudnikowi i aż do ostatniej reformy administracyjnej nie miała nic wspólnego z Nysą. Przeważyło jednak zdanie mieszkańców całej gminy Korfantów, którzy w większości widzieli się w powiecie nyskim, a nie prudnickim.
Jako część Landkreis Neustadt wioska objęta była plebiscytem: w 1921 roku za Niemcami padły 673 głosy, za Polską 7.


Na skrzyżowaniu stoi Pomnik Poległych. Na pierwszy rzut oka wygląda na odnowiony, ale dopiero z bliska dojrzałem, że tablicę przykręcono na nazwiskach zabitych mężczyzn! Przynajmniej niektóre z nich była jeszcze czytelne, ale tablica i umieszczony wcześniej krzyż uniemożliwiają ich odczytanie. To ostatnio taka moda, że przykręca się nowe elementy niszcząc stare!


Uszkodzoną drogą przemykam przez Borek (Leopoldsdorf), który po wojnie na krótko był Leopoldowicami, ale potem wymyślono nową nazwę, nawiązującą do... Borów Niemodlińskich.



Ostatnia wioska, którą zwiedzam, to Przechód (Psychod, Waldfurt). Podobnie jak dwie poprzednie również leży na ziemi prudnickiej i także brała udział w plebiscycie: wynik wyniósł 1115 do 51 - są to głosy razem z dzisiejszym Borkiem, który nie tworzył wówczas samodzielnej gminy.
Nazwy, zarówno słowiańska jak i z czasów hitlerowskich, nawiązują do przejścia pomiędzy lasami Borów Niemodlińskich.

W centrum wznosi się duży, odnowiony kościół Jana Chrzciciela. Wnętrza barokowe.



Spaceruję dookoła świątyniy. Jest zrekonstruowany Pomnik Poległych, wychodki ukryte za murem oraz pomnik farorza.




Przez środek osady przepływa Ścinawa Niemodlińska (Steinau), wyglądają tu jak kanał.


Na brzegu ruiny sporego młyna z początku XX wieku. Ciekawe, że do szopy prowadzą wąskie tory - czyżby pchano nimi wagoniki ze zbożem? Doczytałem w internecie, że to był tartak, więc pewnie wożono nimi drewno. Podobno działał jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia, a maszyny napędzała siła przepływającej wody.


I to już prawie koniec oglądania starych obiektów. Prawie, bo na skraju lasu za Przechodem ukryła się kapliczka św. Franciszka. Miał ją wybudować pewien gospodarz, który zaczął się tu topić w bagnie wraz z wozem i wzywał świętego na pomoc.


Dziś próżno szukać tu bagna lub innych mokradeł.


Pozostało mi jeszcze dojechać do Tułowic (Tillowitz), gdzie mam zamiar wsiąść w pociąg. Mając godzinę zapasu zajeżdżam - jak wiosną - do pizzerii, zjadam gigantyczną zapiekankę i popijam piwem. Zadowolony udaję się na dworzec, gdzie z głośnika stawia mnie na nogi komunikat:
"Pociąg z Nysy opóźniony jest o pięćdziesiąt minut"!

I co teraz robić? Wrócić do lokalu? A jak przyjedzie wcześniej? Ostatnio kilka razy miałem takie niespodzianki. Zostać na peronie? Zrobiło się zimno, średni pomysł sterczeć na ławce. Decyduję się wskoczyć ponownie na siodełko i przejechać brakujące niecałe dwadzieścia kilometrów. Kolana już mnie bolą, samochody regularnie oślepiają, ale przyjeżdżam do domu na długo przed pociągiem, którego ani czuć...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz