Na początku października, prawie dokładnie pół roku po wiosennej wyprawie
rowerowej, znowu siadam na koło, aby pokręcić się po mało znanych
zakamarkach województwa opolskiego. Pogoda jest prawie identyczna jak w kwietniu: słonecznie, ale na tyle chłodno, że ciągle zakładam i ściągam
czapkę, rozpinam i zapinam polar. Stwierdzam, że jestem bardzo inteligentny,
bo zamiast jeździć ciepłym latem, to włóczę się, gdy pizga 😛. Na szczęście
tym razem wiatr jest umiarkowany.
Ponownie wybrałem tereny powiatu nyskiego. Z pociągu jadącego w kierunku
Nysy wysiadam w Jasienicy Dolnej (Nieder Hermsdorf). Dworzec jest na
obrzeżach wioski, w której też byłem wiosną, ale wówczas w jej centrum.
Wtedy zwiedzałem okolice kościoła i ruszałem dalej na północ, teraz bez
zbędnej zwłoki wybieram drogę na południe. Głównym celem dnia jest
Korfantów, ale nie od razu, żeby nie było za szybko.
Dookoła pofałdowane krajobrazy.
Po kwadransie pedałowania docieram do Włodar (Volkmannsdorf). Przy drodze stoją liczne kapliczki, a za nimi
sporo opuszczonych domów.
Częściowa przesłonięta krzakami główna płyta Pomnika Poległych. Kiedyś nad
napisem znajdował się jeszcze Krzyż Żelazny.
Parkuję rower pod barokowym kościołem przy tablicy informującej, że "Jan
Paweł II Wielki modlił się tu kilkukrotnie" i rozglądam się po cmentarzu.
Z niemieckich grobów ostały się praktycznie tylko te, w których pochowano
księży. Najwyraźniej nawet w czasie odniemczania bojaźń wobec pasterzy
Pana była nadal silna.
Kolejna wioska też jest na "r" - to Rynarcice (Rennersdorf) i
też podjeżdżam pod świątynię. Kościół nosi wezwanie św. Mikołaja i lśni
świeżym remontem.
Nieliczne niemieckie pomniki ustawiono w rzędzie pod ogrodzeniem w formie
lapidarium. Mój wzrok przyciągają pierwsze polskie groby. Niemal wszystkie
są w kolorze szarym, napisy wyryto ręcznie i wydają się niestaranne, ale
najciekawsze, że w wielu przypadkach napisano skąd przybyli zmarli. To
przypomina oczywistą rzecz, że Kresowiacy, po przyjeździe na Śląsk, myślami
byli nadal w swoich utraconych stronach rodzinnych. Tak charakterystyczne
groby kończą się zazwyczaj mniej więcej w 1950 roku, ale zdarzały się i
późniejsze. Najwyraźniej potem nastąpiła epoka stabilizacji i
oswajania się z nową ojcowizną i nie było takiego parcia na przypominanie
miejsca pochodzenia.
W przypadku Rynarcic repatrianci przybyli z Darachowa, leżącego kiedyś w
powiecie Trebowla.
Za siatką jednej z posesji stoi pamiątkowy krzyż wystawiony
synom, który polegli tego samego dnia w czerwcu 1918 roku we Francji.
Odbijam w polne drogi, gdzie kukurydza nadal jest wysoka. Na horyzoncie
Góry Opawskie - Biskupia Kopa oddalona jest tylko o dwadzieścia pięć
kilometrów.
Gdzieś na tych polach kończyło się nyskie księstwo biskupie, a więc
Dolny Śląsk. Opuszczając jego teren wjeżdżam na Górny Śląsk,
choć oczywiście administracyjnie nie ma to znaczenia: nadal jestem w
powiecie nyskim i w gminie Korfantów. Struktura etniczna najbliższej
miejscowości także nie ulega zmianie i jest ona zamieszkała niemal wyłącznie
przez przybyszów z innych ziem. W
Przydrożach Wielkich (Gross Schnellendorf) mijam duże gospodarstwa
z dużymi domami, ale wiele z nich zieje pustką.
Tutejszy kościół jest niewielki i pochodzi z 1831 roku. Pierwotnie był pod
wezwaniem Jana Nepomucena, obecnie Matki Boskiej Częstochowskiej. Nad
drzwiami zachowały się niemieckie napisy i drewniana płaskorzeźba Jezusa.
Myślałem, że znowu nie uda się zajrzeć do środka, ale spotykam staruszkę,
która wraz z wnuczką idzie do świątyni. W jednej ręce trzyma wiadro z
wodą, w drugiej gruby plik Naszego Dziennika. Pyta się skąd
przyjechałem i czy interesują mnie kościoły.
- Niestety, wszystkie są zamknięte - wzruszam ramionami.
- A to zapraszam do środka, bo ja właśnie otwieram.
Zaniosłem jej wiadro, bo pani chciała myć podłogi, choć moim zdaniem były
one czyste. Opowiada mi o odpustach w okolicznych parafiach, na które przybywają liczne rzesze wiernych.
Północnym przysiółkiem wioski jest Kolonia Przydroże Wielkie
(Kolonie Gross Schnellendorf). W niej bieleje elegancko odnowiony
dwór z 1881 roku. Ponoć to popularne miejsce brania ślubów.
Obok dworu i zabytkowego parku znajduje się wybieg, w którym ze zdumieniem
dostrzegam... wielbłąda! Co jak co, ale na śląskiej wsi to raczej widok
niespotykany 😛. Ciekawe, czy wożą na nim pannę młodą czy teściową?
Jadę dalej. Na skraju pól, pomiędzy drzewami, co chwilę stoi krzyż,
przeważnie z przełomu XIX i XX wieku.
Przede mną Rączka (Ranisch). Nie mogłem się powstrzymać, aby nie
pomachać do tablicy 😉.
Wioska jest na tyle mała, że nie posiada kościoła ani nawet większej
kapliczki. Za to horyzonty są tu duże, bowiem przy przystanku autobusowym
drogowskazy kierują do Pekinu, Paryża i Madrytu.
Na drugim krańcu stoi ciekawy krzyż: znowu charakterystyczny kolor i
czcionka, rok 1947. Wystawiony przez - jak głosi napis -
repartuantów gr. Rączka. Teoretycznie nie
powinno się nazywać ówczesnych przesiedleńców repatriantami, bo to w ich
przypadku określenie błędne, ale skoro sami używali taki sformułowań (nawet
jeśli z błędami)? "Gr" to pewno gromada, choć nie wiem, czy Rączka w tym
czasie miała taki status...
Za Rączką zaczyna się Korfantów (Friedland), a właściwie
Fryląd. Miasto jest jednym z najbardziej idiotycznych przykładów
polonizacji nazw miejscowości na Ziemiach Wyzyskanych. Pierwotnie znane
było jako Hurthland, a od XIV wieku jako
Fredland, Friedland i jego pochodne. Miejscowa ludność
słowiańska przyswoiła je jako Ferlond, Fyrlond czy Fryląd i
tej ostatniej wersji używała polska administracja tuż po wojnie. Wkrótce
uznano jednak, że jest ona za bardzo germańska i wymyślono
Kofrantów. Co Wojciech Korfanty miał wspólnego z Frylądem? Nic.
Powiat Niemodlin (Landkreis Falkenberg), w którym leżał Friedland,
nie był nawet objęty plebiscytem, bo wiadomo było, że o opcji polskiej
prawie nikt tu nie myśli. Korfanty nie prowadził tu żadnej znanej mi
działalności politycznej, być może nawet nigdy tu nie był. Tymczasem
niedawno na miejscowym rynku postawiono "ławeczkę Korfantego", uroczyście
też obchodzi się rocznice związane z plebiscytem i powstaniami śląskimi
(choć żadne z tych wydarzeń nie dotyczyło miasta). Propaganda a faktyczna
historia jak zwykle się rozmijają.
Podczas moich odwiedzin ławeczki Wojciecha na rynku jeszcze nie było.
Główny plac miasta jest nieduży i otoczony skromnymi kamienicami,
ale i same miasto jest malutkie, jedne z najmniejszych w Polsce (nieco
ponad półtora tysiąca mieszkańców). Fontanna na środku i zieleń sprawiają
dobre wrażenie.
Boczne uliczki z brukowaną nawierzchnią wyglądają bardzo historycznie.
Mural z psem w aureoli. Ciekawe, co autor miał na myśli??
Większą przestrzeń niż rynek zajmuje plac Wolności: jest skrzyżowaniem
połączonym z dworcem autobusowym i pawilonami handlowymi, ale wszystko
wydaje się wymarłe.
Na jednym z budynków, wyglądającym jak dworek, znajduje się tablica
upamiętniająca ofiary obozu pracy dla Polaków (Polenlager). Na
Górnym Śląsku Niemcy utworzyli około trzydziestu takich placówek, w tym
przypadku przywożono tu osoby wypędzone z Żywiecczyzny i okolic Wadowic.
Większość z nich pracowała jako niewolnicza siła robocza w rolnictwie.
Zmarł co dziesiąty z pół tysiąca więźniów, głównie z powodu ciężkich
warunków bytowych jak i w następstwie oprysków szkodliwymi substancjami,
mającymi w założeniu zwalczać wszawicę.
Zarówno budynek, jak i otoczenie tablicy, jest zaniedbane i zapomniane.
Lepiej postawić ławeczkę. Choć i tak mamy postęp, w czasie mojej
poprzedniej wizyty walało się tu pełno potrzaskanych butelek.
Zupełnie inaczej prezentuje się dawna remiza, która pełnił współcześnie
funkcję biblioteki.
Naprzeciwko niej domniemany krzyż pokutny. Domniemany, gdyż nie ma żadnych
źródeł potwierdzających przyczynę jego wykonania, ale w Polsce każdy
stary, monolitowy krzyż kamienny uznawany jest z automatu za pokutny.
Zaglądam także pod zamek, a raczej pod to, co z niego zostało. Budynek w
okresie PRL-u został na tyle zdewastowany, że średnio przypomina swoją
wersję sprzed wojny. Tak naprawdę w dobrym stanie zachowały się jedynie
renesansowe portale. Pochodzący z XVII wieku należał do wielu rodzin, a
ostatnim prywatnym właścicielem była rodzina Pückler-Burghauss.
Widoczny z daleka monumentalny kościół św. Trójcy. Powstał on na początku
ubiegłego stulecia po rozbiórce starej świątyni i z zachowaniem
najcenniejszych elementów wyposażenia poprzednika.
We wnętrzach dojrzałem dwie interesujące tablice. Jedna z 1909 roku, wmurowana z okazji srebrnego jubileuszu hrabiów Pückler. Druga wygląda na
dość nową i są na niej upamiętnieni członkowie innych rodów, którzy także
mieli swoje dobra w okolicy, a konkretnie w Puszynie (Puschiene):
hrabiowie von Francken-Sierstorpff i powiązani z nimi von
Ballestremowie.
Kiedyś w mieście funkcjonował również kościół ewangelicki; opuszczony po
wojnie został rozebrany i nie ma po nim śladu. Tak samo zlikwidowano
ewangelicki cmentarz. Jedyna nadal istniejąca nekropolia to dawny cmentarz
katolicki, a dziś pełniący funkcję ostatniego spoczynku dla wszystkich.
Zachowała się na nim garstka przedwojennych grobów, jest też nieco
współczesnych z typowo niemieckimi nazwiskami.
Znacznie więcej spotykam tych, o których już wspominałem: pierwsze polskie
groby z podanymi miejscowościami pochodzenia zmarłych. Są więc m.in.
Czajczyńce (powiat krzemieniecki), Chołopiny (powiat łucki), Kiwerce
(także powiat łucki) i Ihrowica (powiat tarnopolski). Dopełnia je pomnik
upamiętniający ofiary rzezi wołyńskiej.
Odmienną historię prezentuje jeden z rogów cmentarza: znajdziemy tam krzyż
z dwujęzycznym napisem poświęcony zmarłym mieszkańcom, grób niemieckiego
proboszcza oraz kwaterę rodziny Francken-Sierstorpff.
Korfantów opuszczam boczną drogą w kierunku północno-wschodnim. Najbliższa
wioska to Włostowa (Floste). Nad potokiem stoi ruina młyna, a przy
skrzyżowaniu resztki pomnika.
Skręcam w pola. Jazda wśród nich nie trwa długo, bo już po chwili widać
kościół i maszt w Rzymkowicach (Ringwitz).
Na skraju wioski stoi kaplica Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Powstała
jako wotum - mieszkańcy w lutym 1945 roku ślubowali, że jeśli wioska,
dobytek i ludność przetrwa przejście frontu, to wybudują nową kaplicę.
Najwyraźniej wojna nie przyniosła katastrofalnych zniszczeń (choć spłonęła
szkoła), bo dwa lata później kaplicę uroczyście poświęcono.
Czytając tablicę informacyjną zastanawiałem się, czemu Kresowiacy spełnili
obietnicę śląskich mieszkańców? Przecież co ich mogło obchodzić ślubowanie
mieszkańców niemieckiej wioski? Dopiero na cmentarzu mnie olśniło:
tutaj zaczynają się tereny z ludnością autochtoniczną, dobitnie świadczą o
tym nagrobki ze śląskimi i niemieckimi nazwiskami! Ślązacy przetrwali
przejście frontu i wielu z nich zostało na miejscu, więc mogli spełnić
swoje śluby!
Rzymkowice nie tylko tym różnią się od poprzednich miejscowości. To
historyczna ziemia prudnicka, wioska zawsze ciążyła ku Prudnikowi i
aż do ostatniej reformy administracyjnej nie miała nic wspólnego z Nysą.
Przeważyło jednak zdanie mieszkańców całej gminy Korfantów, którzy w
większości widzieli się w powiecie nyskim, a nie prudnickim.
Jako część Landkreis Neustadt wioska objęta była plebiscytem: w 1921 roku
za Niemcami padły 673 głosy, za Polską 7.
Na skrzyżowaniu stoi Pomnik Poległych. Na pierwszy rzut oka wygląda na
odnowiony, ale dopiero z bliska dojrzałem, że tablicę przykręcono na
nazwiskach zabitych mężczyzn! Przynajmniej niektóre z nich była jeszcze
czytelne, ale tablica i umieszczony wcześniej krzyż uniemożliwiają ich
odczytanie. To ostatnio taka moda, że przykręca się nowe elementy niszcząc
stare!
Uszkodzoną drogą przemykam przez Borek (Leopoldsdorf), który po
wojnie na krótko był Leopoldowicami, ale potem wymyślono nową
nazwę, nawiązującą do... Borów Niemodlińskich.
Ostatnia wioska, którą zwiedzam, to Przechód (Psychod, Waldfurt).
Podobnie jak dwie poprzednie również leży na ziemi prudnickiej i także
brała udział w plebiscycie: wynik wyniósł 1115 do 51 - są to głosy razem z
dzisiejszym Borkiem, który nie tworzył wówczas samodzielnej gminy.
Nazwy, zarówno słowiańska jak i z czasów hitlerowskich, nawiązują do
przejścia pomiędzy lasami Borów Niemodlińskich.
W centrum wznosi się duży, odnowiony kościół Jana Chrzciciela. Wnętrza
barokowe.
Spaceruję dookoła świątyniy. Jest zrekonstruowany Pomnik Poległych,
wychodki ukryte za murem oraz pomnik farorza.
Przez środek osady przepływa Ścinawa Niemodlińska (Steinau), wyglądają tu
jak kanał.
Na brzegu ruiny sporego młyna z początku XX wieku. Ciekawe, że do szopy
prowadzą wąskie tory - czyżby pchano nimi wagoniki ze zbożem? Doczytałem
w internecie, że to był tartak, więc pewnie wożono nimi drewno. Podobno działał jeszcze
pod koniec ubiegłego stulecia, a maszyny napędzała siła przepływającej
wody.
I to już prawie koniec oglądania starych obiektów. Prawie, bo na skraju
lasu za Przechodem ukryła się kapliczka św. Franciszka. Miał ją wybudować
pewien gospodarz, który zaczął się tu topić w bagnie wraz z wozem i wzywał
świętego na pomoc.
Dziś próżno szukać tu bagna lub innych mokradeł.
Pozostało mi jeszcze dojechać do Tułowic (Tillowitz), gdzie mam
zamiar wsiąść w pociąg. Mając godzinę zapasu zajeżdżam - jak wiosną - do
pizzerii, zjadam gigantyczną zapiekankę i popijam piwem. Zadowolony udaję
się na dworzec, gdzie z głośnika stawia mnie na nogi komunikat:
"Pociąg z Nysy opóźniony jest o pięćdziesiąt minut"!
I co teraz robić? Wrócić do lokalu? A jak przyjedzie wcześniej? Ostatnio
kilka razy miałem takie niespodzianki. Zostać na peronie? Zrobiło się
zimno, średni pomysł sterczeć na ławce. Decyduję się wskoczyć ponownie na
siodełko i przejechać brakujące niecałe dwadzieścia kilometrów. Kolana już
mnie bolą, samochody regularnie oślepiają, ale przyjeżdżam do domu na
długo przed pociągiem, którego ani czuć...































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz