czwartek, 25 grudnia 2025

Beskid Śląsko-Morawski: jesienna Prašivá i Ropická

W ostatni dzień października postanowiłem razem z tatą powtórzyć naszą pierwszą, wspólną wyprawę w góry, odbytą w grudniu 2014 roku: Beskid Śląsko-Morawski, Praszywa i Ropiczka. Punktem startowym będzie - jak przed ponad dekadą - Ligotka Kameralna (Komorní Lhotka, Kameral-Elgoth). Zaczynamy od odwiedzin kościoła ewangelickiego, wokół którego jest wiele starych grobów, w większości polskojęzycznych.



Tym razem jest jeszcze bardziej rodzinnie niż zwykle, bo wybrał się z nami Krzysiek, mój brat. 
Początkowo idziemy asfaltem z widokami na pobliski szczyt, Godulę.



Droga, którą poprowadzony jest żółty szlak, powoli pnie się w górę i pojawiają się pierwsze, nieśmiałe widoki. Nie są one jakieś spektakularne, bo - jak przeważnie w tym roku - widoczność jest słaba, poza tym kierunek nie ten. Odsłoniła się końcówka Beskidu Śląskiego, ule przy lokalnej szosie i blokowiska miast Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego.




Krzysiek popędził do przodu, my z namaszczeniem co chwilę zatrzymujemy się robiąc kolejne zdjęcia, zwłaszcza, że lasy pełne są kolorów.



Czy widać Sudety? Widać! Niestety, nie te "właściwe" z Pradziadem, ale znacznie bliższe Góry Odrzańskie (Oderské vrchy), oddalone o czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów.


Przy źródełku Na Hranicy można skorzystać z kubków ozdobionych kotami i psami. Psów, jak to w czeskich górach, jest tu tradycyjnie dużo, jeśli ktoś przechodzi, to najczęściej ze swoim czworonogiem.


Północny i północno-zachodni kierunek zdominowane są przez urbanizację. Najbardziej charakterystyczne są wysokie kominy elektrowni Dziećmorowice (Dětmarovice), można też dostrzec elektrownię Rybnik i nieczynną kopalnię w Karwinie. Nieco bliżej zbiornik Cierlicko (Těrlicko).


Frydek-Mistek i ogromna fabryka Hyundaia w Noszowicach (Nošovice).


A tuż pod nami browar Kohutka, do którego zajrzymy wieczorem.


Kolory, kolory, kolory, choć im wyżej tym ich mniej, bo liście już mocno opadły.




Po godzinie z lekkim hakiem zdobywamy Małą Praszywę (Malá Prašivá), na której stoi Chata Prašivá. Jestem tu trzeci raz, ale po raz pierwszy bez śniegu.



Schronisko było pierwszym wybudowanym przez Czechów w ich Beskidach - uruchomiono je w 1921 roku (wcześniej takie obiekty budowali wyłącznie Niemcy, a tuż przed Wielką Wojną jeden wznieśli Polacy). Było także pierwszym zarządzanym przez Klub Czechosłowackich Turystów. Reprezentuje dość skomplikowany typ architektury, bo wygląda, jakby dokładano do niego kolejne elementy 😛. Ciekawostką jest wieża widokowa, otworzona niedawno po długiej przerwie, ale dostępna jest dopiero od... szesnastej.


Inny zabytek to przyczajony po sąsiedzku na polanie drewniany kościółek św. Antoniego. Zawsze mam wrażenie, że kompletnie tu nie pasuje, przecież to górskie odludzie, zupełnie jakby przeniesiono go ze skansenu! A jednak stoi tu nieprzerwanie od 1640 roku, gdy ufundował go hrabia Oppersdorf. Jeszcze nie udało mi się wejść do środka.


Chata Prašivá jest schroniskiem bardzo popularnym z racji łatwego i szybkiego dojścia z dwóch stron (od strony Ligotki jest nieco dłuższe), tak więc niemal zawsze jest tu sporo ludzi. Również dzisiaj, chociaż piątek, kręci się sporo turystów, choć nie można pisać o tłumach. Cechą charakterystyczną każdych odwiedzin jest nadreprezentacja młodych matek z dziećmi, zupełnie jakby wytaszczenie tutaj bobasa wraz z wózkiem (lub bez niego) stanowiło inicjację czesko-śląskiego macierzyństwa. Oczywiście nie brakuje również psów, ale te zazwyczaj są cichsze niż ludzie.
Wnętrza obiektu, który przechodzi widoczny remont, pełne są drewna. Niestety, główna zdobiona sala jest zamknięta, więc trzeba się wcisnąć do mniejszej albo siedzieć na dworze. Gdy podniosłem ten zarzut w ocenie na google.maps, to odpisał mi dzierżawca, że nieprawda: kolejne sale są otwierane gdy jest potrzeba, nie ma mowy, aby ta duża była zamknięta w przypadku tłoku. No cóż, tym razem tak było, nie wszyscy się zmieścili, a pamiętam, że w czasie poprzedniej zimowej wizyty, mimo znacznie mniejszej frekwencji, otwarte było wszystko. Logiki w tym żadnej, raczej typowe widzimisię.

Ceny są przyzwoite jak na schronisko. Zamawiamy zupy z soczewicy, ja piwo, brat kofolę, a tatuś tradycyjnie becherówkę.


Tablica informuje, że przy naszym stole w sierpniu 1947 roku siedział Petr Bezruč. Poeta, dla Czechów symbol czeskości Cieszyńskiego, autor tez, że cała ludność tego regionu to tak naprawdę Czesi. Może zdawał sobie sprawę z tych bzdur i dlatego się nie uśmiechał, a tata wręcz przeciwnie 😏.


Po wyjściu robimy sobie zdjęcia z faną.



Za kościołem jest fajny punkt widokowy na Łysą Górę, Smrk i Kněhyně, a nieco bardziej w prawo na Radhošť i Skalkę. Tylko szkoda, że chmury zaczynają zakrywać część nieba.



Za drzewem Frydek-Mistek, nad nim Góry Odrzańskie. Z lewej niewielkie Palkovické hůrky, będącą najmniejszą jednostką Pogórza Morawsko-Śląskiego (Podbeskydská pahorkatina).


Ruszamy dalej w kierunku najbliższych nam szczytów Pasma Ropicy. Od tego momentu liczba turystów spadła niemal do zera.




Czerwony szlak omija wszystkie punkty szczytowe, pewnie aby ludzie nie musieli się męczyć ich zdobywaniem. I tak sporo osób musi je odwiedzać, bo do każdej prowadzą szerokie ścieżki.
Pierwsza jest Praszywa (Prašivá), 843 metry. Na niej byliśmy już ostatnio, kopiec kamieni był wtedy zasypany śniegiem. 



Dzięki wycinkom odsłonił się widok na oba Cieszyny i rowerzystę.


Kierujemy się w stronę Łysej Góry...


...lecz tylko kawałek. Znacznie bliżej leży Czubel lub Czupel (Čupel), mierzący 872 metry. Znowu kupka kamieni.


Niedaleko szczytu znajdujemy kamienny słupek z oznaczeniem TK - Teschner Kammer, czyli Korony Cieszyńskiej, dodatkowo ozdobiony numerem. Na tym odcinku Komora graniczyła z frydeckim państwem stanowym (Herrschaft Friedek).


Podczas trawersu nie opisanego na mapach szczytu możemy podziwiać panoramę Beskidu Śląskiego ze Skrzycznym, a także z bliższym Jaworowym (Javorový).



Węzeł szlaków Kotař; stąd można by szybciej wrócić do samochodu w Ligotce, ale to bez sensu.


Las się nieco rozrzedza, bo na przełęczy znajduje się Chata Kotař, prywatne schronisko z lat 30. ubiegłego wieku. 


Obiekt wybudował emerytowany górnik Ignác Gřunděl i pierwotne był on znany jako Gřundělova chata. Po latach komunistycznych zmian własnościowych wrócił on do rodziny fundatora. Ostatnio w zimę odbiliśmy się od zamkniętych drzwi, tym razem wygląda, że jest otwarte i faktycznie. Podobno chatę przejął ktoś nowy i może dlatego tym razem można skorzystać z jej usług, choć trzeba pamiętać, że działa jedynie od piątku do niedzieli i to niezbyt długo. 
Tata i brat posilają się zupami, ja wcinam utopenca.



Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy ze schroniska pójść na Lipí, którzy miejscowi nazywają Kotarz (Kotař) - i już wiemy skąd współczesna nazwa schroniska. Ścieżka tam prowadząca jest jednak fest stroma i zawalona ściętymi drzewami, bo w najbliższej okolicy trwa intensywna wycinka. Postanawiamy więc Lipí minąć szlakiem, też częściowo zniszczonym przez pieprzonych drwali.


Las zmasakrowany ciężkim sprzętem 😐.


A tu jest ładnie, typowo jesiennie.


I kolejny raz wycinki odsłoniły widoki, choć znowu w tym samym kierunku: Cieszyny jak na dłoni, Karwina, Dziećmorowice.



Pasmo Ropicy (Czesi go nie wyróżniają w tej formie, dla niej to część masywu o nazwie Ropická rozsocha) pełniło w przeszłości funkcję graniczną. Od 1938 roku przez niecały rok biegła nim granica między Polską a Czechosłowacją, przy czym wszystkie szczyty i schroniska znalazły się po polskiej stronie (obiekt na Małej Praszywie ukradło Polskie Towarzystwo Tatrzańskie). Potem dokładnie taki sam przebieg miała granica pomiędzy III Rzeszą, a Protektoratem Czech i Moraw (i znowu Mała Praszywa zmieniła właściciela, tym razem na Landesjugendherbergsverband Schlesien), natomiast schronisko pod Kotarzem Niemcy zamknęli z powodu bliskości słupków granicznych. Pasmo było również granicą językową: z jego północnej strony dominowała godka śląska i polska, z południowej czeska. Dziś nie ma to już większego znaczenia, choć schodząc w kierunku północnym nadal natkniemy się na polskie napisy i śląską mowę.


Choć w Pasmie Ropicy jestem któryś już raz, to na samej Ropicy jeszcze nie byłem i tak będzie tym razem, bo leży ona uboczu. Najwyższym odwiedzonym szczytem będzie jej mniejsza siostra, Ropiczka (Ropička), z wysokością 918 metrów. Na nią również szlak nie prowadzi, trzeba trochę odbić i w zamian za to otrzymamy piękny szczyt tonący w zamarzniętym błocie i słupek.


Na Ropiczce w 1913 roku stanęło pierwsze polskie schronisko w tej części Beskidów. Jeśli dobrze liczę, było to w ogóle drugie polskie schronisko w całych Beskidach, po Markowych Szczawinach. Wybudowała go Polskie Towarzystwo Turystyczne "Beskid" z Cieszyna, powstałe ledwie trzy lata wcześniej. Schronisko nie cieszyło się długim żywotem: wybuch wojny radykalnie zmniejszył frekwencję na górskich szlakach, dzierżawca przestał płacić czynsz, aż wreszcie wiosną 1918 roku budynek spłonął. Oficjalnie przyczyn pożaru nie ustalono, nieoficjalnie podpalił go sam gospodarz.
Planów odbudowy nigdy nie zrealizowano, za to poniżej szczytu na węźle szlaków Czesi wybudowali w 1924 roku Chatę Ropička. Moim zdaniem to najładniejsza tego typu konstrukcja w Beskidzie Śląsko-Morawskim, choć obecnie jako Rezidence została zbyt mocno odpicowana.


W weekendy na tyłach działa bufet, w piątek muszą wystarczyć nam wyciągnięte z plecaka wusztliki oraz herbata z termosu. A za drzewami czai się Łysa Góra, oddalona w linii prostej o zaledwie jedenaście kilometrów.


Cień obejmuje coraz większe obszary. Na pierwszym zdjęciu huta w Trzyńcu.



Zaczynamy tracić wysokość, więc tempo nam wrasta. Las przybiera kolory wczesnego wieczora.





Przy Ropiczniku (Ropičník) z żółtego szlaku odbijamy na zielony i od tego momentu nasza trasa nie będzie się już pokrywać z tą sprzed ponad dekady.



Zaglądamy na ukryty wśród drzew "leśny kościół", miejsce, gdzie w czasach habsburskiej kontrreformacji zbierali się ewangelicy na potajemne msze. "Leśnych kościołów" było wiele, często zmieniano lokalizację, do dziś pamięć przetrwała o dziewięciu na terenie Śląska Cieszyńskiego. Trzy z nich są po czeskiej stronie, w tym ten na zboczach Goduli (Lesní kostel Godula). W okresie międzywojennym luteranie z Ligotki Kameralnej chcieli wystawić tu pamiątkowy kamień, ale władze nie zgodziły się na napisy po polsku. W 1931 roku, półtora wieku po ustanowieniu patentu tolerancyjnego, udało się umieścić na polanie upamiętnienie w języku czeskim.


Stromą leśną drogą schodzimy do doliny Ráztoka i przez kilka przysiółków wracamy do centrum Ligotki Kameralnej. Ponad dwadzieścia kilometrów stuknęło, piękny jesienny wypad!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz