poniedziałek, 12 stycznia 2015

Beskid Śląsko-Morawski - Prašivá i Ropička

Dla odmiany coś górskiego :) 


Postanowiłem turystycznie zakończyć nowy rok i padło na nieodwiedzony w 2014 roku Beskid Śląsko-Morawski - celów było kilka, ale ostatecznie razem z tatą podjeżdżamy do wioski Komorní Lhotka

Polska nazwa to Ligotka Kameralna i bynajmniej nie ma związku z kameralnym otoczeniem, ale nawiązuje do Kamery (Komory) Cieszyńskiej. 

Tutaj czuć już prawdziwą zimę :) Na pohybel zimie bez białego cudeńka :D 


Wita nas jakiś facet, którego początkowo wziąłem za księdza (był podobnie ubrany). Okazał się jednak nie do końca zdrowym miejscowym, który rzeczywiście miał z księżmi coś wspólnego, bo wyciągał rękę po cudzą kasę :D 

Wiążemy buty i ruszamy na żółty szlak, mijając po drodze klasycystyczny kościół ewangelicki powstały po patencie tolerancyjnym Józefa II. Na cmentarzu same polskie nagrobki, co wcale nie dziwi. 

Szlak kluczy między domami, mija fińską saunę... 

...po czym wychodzi na pola. Zdziwieni wyprzedzamy sporo osób ciągnących gdzieś sanki. 

Niebo pochmurne, trochę się przejaśnia, ale po wejściu do lasu robi się szaro i nawet zaczyna padać śnieg. 

W głębi duszy nastawiam się już na pochmurny dzień, trudno. Po godzinie i kilku minutach dochodzimy na Malą Prašivę, gdzie stoi schronisko z 1921 roku z charakterystyczną wieżą widokową. 

Wieża raczej nie jest dostępna, na szczęście schronisko tak. Otwarte od 10, ale jedzenie podają od 11-tej... czasem Czesi zaskakują mnie negatywnie. Ludzi z każdą minutą przybywa, więc niezłą czosnkową i fasolową jemy już przy pełnych stolikach. 

Obok schroniska, na polanie, znajduje się drewniany kościół św. Antoniego z 1640 roku. 

Dość dziwna lokalizacja na świątynię, nigdy nie było tutaj osady (jest nieco niżej). Podobno wierny sługa uratował tutaj hrabiego Oppersdorfa podczas polowania i ten postawił w dowód wdzięczności kościół (ciekawe, co postawił słudze?). Kiedyś było to miejsce pątnicze (w sumie dlatego wybudowano schronisko), teraz też odbywają się msze, najbliższa w Sylwestra. 

Po wyjściu z chaty zaczyna się pojawiać słońce, co powoduje gwałtowny przyrost ludzi. W ogóle wydaje się, że pół Czech ma wolne i wybrało się w góry ;) 

Ruszamy czerwonym szlakiem na wschód, jak większość piechurów (i wiele psów). Na kolejnych przecinkach widać okolicę. 

Pod Prašivą sterczy nadajnik. 
 

Idzie się bardzo przyjemnie i szybko po przedeptanym szlaku - prawie w ogóle nie jest ślisko (poza kilkoma miejscami, gdzie musiały zamarznąć strumienie). Chmury, które były przed nami, nagle znalazły się z tyłu. 

Po kilku kilometrach dochodzimy do Chaty Na Kotaři, wybudowanej w latach 1936/37. 

W środku ludzi jeszcze więcej i bardzo ciepło (na Malej Prašivie było wewnątrz zimnawo). Wypijam po piwie, tata herbatę i ruszamy dalej, pamiętając jeszcze o fotce (w końcu cały czas jesteśmy na Górnym Śląsku ;) ) 

Chmury przeszły teraz przez dolinę Moravki i razem ze słońcem tańczą, zasłaniając Travný i okolice, łącznie z Łysą Górą. 

Zrobiło się cicho i pusto... 

Na rozdrożu szlaków stoi Chata Ropička (szczyt jest nieco wyżej, szlak go trawersuje). Postawił ją Klub Czechosłowackich Turystów w 1924 roku (wcześniej, na szczycie, przez kilka lat stało polskie schronisko). W latach 1938-1939 należała do Polski (podobnie jak wcześniejsze dwa schroniska), bo granicę po zajęciu Zaolzia przesunięto aż tutaj. 

Niestety, od co najmniej dwóch lat jest zamknięta dla postronnych, a szkoda, bo obiekt to bardzo ładny :( 

Skręcamy na zielony szlak, jeszcze bardziej pusty niż poprzedni. 
 

Promienie słoneczne powoli zmieniają swój kolor. 

Jest tak pięknie, że aż trudno to opisać. 

Za hotelem Ondráš (kolejne miejsce na potencjalny popas) próbujemy znaleźć pomnik I Republiki Czechosłowackiej, ale drogowskaz wyprowadza nas w pole (a raczej w rzadki las). Czyżby skończył jak samo państwo? 

Niebo jest całkowicie bezchmurne! 
 

Około 15.30 słońce chowa się za górami, a konkretnie za Prašivą, którą można poznać po nadajniku. Byliśmy tam z 3 godziny wcześniej. 

Coraz więcej ciemności na stokach... 

Odcinek 3 km od hotelu Ondráš do Lhotki to jedna długa trasa saneczkowa - oczywiście nie jest specjalnie przygotowywana, ale można po niej przejechać autem, jest więc szeroka i bez dziur. Tutaj więc ciągną rodzice z dziećmi aby potem radośnie zjechać w dół a czasem zmusić swego psa do biegu (pewien biedny "buldog" tak przebierał malutkimi nóżkami, że prawie nie było ich widać :D ) 


O 16-tej (szybciej niż sądziłem) schodzimy do samochodu, gdzie ponownie wita nas "ksiądz": tym razem interesują go złotówki i życzy udanego sylwestra ;) 

Podczas tej fajnej wycieczki zatoczyliśmy koło po kilku ciekawych miejscach, a ja zatoczyłem inne koło - sezon górski 2014 zaczynałem i kończyłem na czeskim Śląsku :) 

3 komentarze:

  1. Oj, pozazdrościć takiej wycieczki. Ta szadź w promieniach słońca wygląda zjawiskowo. Taka aura i pejzaże to miód na moje oczy, szczególnie gdy za oknem dominuje szaro-zgniłe cholerstwo.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no właśnie - to było dwa tygodnie temu, a wydaje się jakby cała pora roku - za oknem ciepło i szaro-buro :/

    OdpowiedzUsuń