Pada. Padało w Rybniku, Żorach i w Bielsku, więc pada też w
Andrychowie. Właściwie nawet nie tyle pada, co leje jak z cebra. Normalna pogoda pod koniec października.
Mieliśmy z Kaprem plan przejścia szlakami na Leskowiec, lecz w takiej
aurze nie ma to sensu. Zamiast w góry uderzamy z dworca do knajpy, aby
spróbować wziąć pogodę na przeczekanie. W późniejszych godzinach zapowiadają
poprawę, więc jest nadzieja na zmianę.
Choć nie ma jeszcze nawet południa, to w knajpie siedzi już jeden mocno
wstawiony jegomość. Chcąc pomóc Kaprowi znaleźć aptekę prawie spada z krzesła,
a potem tak się zapętla, że stary Windows byłby bardziej sprawny 😛. W końcu
właściwą drogę do leków wskazuje barmanka, ale tamtej dalej coś mamrocze pod
nosem i niebezpiecznie się chwieje.
Za oknem deszcz powoli zmienia się w mżawkę.
Po dwóch godzinach zbieramy się na autobus. Nie uda nam się przejść całego
górskiego odcinka, ale spróbujemy chociaż połowę.
Niedaleko knajpy na środku trawnika ktoś umieścił flagę oraz tabliczkę
poświęconą pomordowanym na Kresach. Nie mieli lepszego miejsca, tylko w psiej
kuwecie?
Trzęsącym się busikiem dojeżdżamy do Rzyk. Wiele razy z tej wioski
wchodziłem na szlaki Beskidu Małego, ale zawsze z jej krańców i
przeważnie pod Potrójną. Tym razem wysiadamy w centrum, niedaleko kościoła. Z
zadowoleniem stwierdzamy, że opady ustały całkowicie. Z mniejszym zadowoleniem
przyjmujemy kręcący się po okolicy radiowóz straży.
Ruszamy w kierunku przełęczy o nazwie Sosina. Teoretycznie prowadzi na nią
niebieski szlak, ale to jakaś
Beskidzka Droga św. Jakuba, więc w praktyce znaków nie ma żadnych,
ale trudno się zgubić przy jednej, wyraźnej drodze.
Gdzieś daleko może mają nawet słońce.
Na przełęczy wchodzimy w las. Piękny, kolorowy mimo zachmurzonego nieba, mocno
mokry. Odbijamy na zielony szlak w
kierunku południowo-wschodnim.
Najbliższe półtora kilometra to mocne podejście - najpierw pod Czubę, a
potem jeszcze stromiej pod Gancarz. I choć ten drugi jest
wysoki na ledwie 798 metrów, to dał nam popalić. Z radością witamy szczytową
ławkę, krzyż i stolik (ołtarz?).
Nazwa góry może pochodzić od garncarstwa, które było kiedyś popularne w
okolicy, ale trudno podejrzewać, aby ktoś miał warsztat tak wysoko. Może więc
pochodzić też od nazwiska, a że mamy kumpla, który tak się nazywa, więc jest
to poważny trop 😏.
Za krzyżem są ograniczone widoki w stronę Pogórza Wielickiego.
Od tego momentu jest już spokojniej, choć czasem po zejściu trzeba znowu
wejść. Mijamy Czoło i przełęcz pod Gancarzem, choć na logikę
powinna być pod Czołem. Niebo zaczyna się powoli ściemniać, tym razem z powodu zbliżającego się wieczoru.
Zdobywamy Groń Jana Pawła II, czyli dawną Jaworzynę (890
metrów). Na szczycie, obok infrastruktury religijnej, jest górna stacja
nieczynnego wyciągu, przy której robimy ostatni popas.
Widoki na inne góry są z drugiej strony, tu polana umożliwia spojrzenie w
kierunku pobliskiej, położonej w dolinie wioski Ponikiew. Są światła Wadowic
oraz wielu różnych zakładów przemysłowych i elektrowni. Po części horyzontu
przewala się gęsta chmura, tam zapewne znowu leje.
Do schroniska Leskowiec wpadamy punktualnie o 18.30 i dokładnie w
momencie, gdy pierwsze krople deszczu zaczynają walić w dach. Ależ mieliśmy
szczęście: od Rzyk przeszliśmy suchutcy, a opady wróciły, gdy zakończyliśmy
wędrówkę!
W schronisku Leskowiec bywałem wielokrotnie, lecz nigdy w nim nie nocowałem,
teraz wreszcie będzie okazja. Nocleg kosztował 60 złotych, więc w porównaniu z
innymi obiektami PTTK przyzwoicie. Gdy dzwoniłem w sprawie rezerwacji, to
gospodarz poinformował mnie, że w piątek mają wolne, za to w sobotę pełen
komplet. Dziś faktycznie jest pusto, ponoć oprócz nas ktoś się zjawił, lecz
innych turystów nie widzieliśmy, słyszeliśmy jedynie jakieś odgłosy z pokoju i
łazienki.
Na swojej stronie schronisko podaje, że bufet jest czynny jedynie do
dziewiętnastej - my przyszliśmy pół godziny wcześniej i zamówiliśmy sobie
kolację, ale ciekawe, czy rzeczywiście zamykają tak wcześnie??
W korytarzu suszy się pranie, w pokoju ciepło i czysto, wieczór spędzamy przyjemnie przy dźwiękach muzyki, były nawet tańce. Wczesna piątkowa pobudka daje się
we znaki, więc za długo i tak nie siedzimy.
Sobotni poranek przynosi diametralną zmianę pogody: wróciło słońce!
Schodząc na śniadanie orientuję się, że nie mam kijków! Musiałem je zostawić
na szczycie Gronia, więc ubieram się i tam biegnę. Rzeczywiście, kijki stoją
oparte o budkę wyciągu i grzecznie na mnie czekają.
Przy okazji raz jeszcze zerknę sobie na widoki. Za Wadowicami dostrzegam
wijącą się Skawę.
Elektrownia Jaworzno, a bliżej chyba kopalnia w Libiążu, więc prawie Śląsk 😏.
Pierwszy raz na Groniu Jana Pawła II byłem bodajże w 2000 roku. Już wtedy biło
po oczach wielkie nagromadzenie obiektów natury religijnej, oczywiście związanej głównie z papieżem. Niezmiennie uważam, że główna kaplica
wzniesiona w latach 90., to zwykły kicz.
Nad Babią Górą chmury kłębią się jak dzikie, a z boku wystaje fragment Tatr.
Stoliki stoją jeszcze puste, ale ludzie przybywają z każdym kwadransem. Dziś
rzeczywiście może tu być tłoczno.
Musimy dotrzeć na Adamy w Beskidzie Makowskim, więc nie ma się co za długo guzdrać, ze schroniska wychodzimy po dziesiątej.
Już po chwili jesteśmy na Leskowcu, trzeciej pod względem wysokości
górze Beskidu Małego (918 metrów). Kurczę, wydawało mi się, że kiedyś były
stąd lepsze widoki.
Zaczęło szpetnie wiać, więc robimy sobie zdjęcie z faną, wypijamy po łyczku
czegoś na rozgrzanie i rozpoczynamy schodzenie.
Żółty szlak mocno schodzi w dół. Może to
stromizna, a może liczne kałuże spowodowały, że niektórzy pogubili nawet buty!
Niemal cały czas idziemy lasem, bardzo rzadko trafi się jakaś dziura z
widokami (Polica?).
Otwarta przestrzeń zaczyna się dopiero przy zabudowie Targoszowa.
Czasem trafią się pięknie pokolorowane drzewa.
Pobielona kapliczka z XIX wieku przy
zielonym szlaku do Krzeszowa. Aby ją
zobaczyć z bliska, należy przeskoczyć przez potok Targoszówka.
Dochodzimy do większej drogi. Kończy się klasyczna górska wędrówka, teraz
długi odcinek asfaltowych albo polnych traktów. Rzucam do Kapra, że jak będzie
okazja, to możemy łapać stopa. Ten się śmieje, że na pewno nam się nie uda,
przecież to totalne zadupie!
Na zadupiach często podwózkę łapie się najlepiej 😏 - ledwie skończyliśmy tę
rozmowę, a pojawił się z warkotem samochód i stanął. Jakaś parka, która ma w
okolicy dom letniskowy, jechała właśnie do cywilizacji i zawiozła nas do
Stryszawy. To już podnóże Beskidu Makowskiego, na Adamy stąd
dość blisko, a że pora młoda, więc zajrzeliśmy do sklepu po piwo i coś do
jedzenia, po czym usiedliśmy w wygodnym miejscu. Konkretnie na polanie za kupą
żwiru, w słoneczku 😛.
Może do Lachowic też łapać stopa? Do szlaku chatkowego mamy ze trzy kilometry,
bez sensu tak iść chodnikiem. Tu jednak ruch jest większy, więc i okazję
trudniej, zatem w Lachowice wchodzimy kulturalnie z buta.
Potem zatrzymuje się terenówka; kierowca ma chałupę blisko chatki, podwiózłby
nas prawie do końcowego celu, ale to przesada - wyskakujemy przy boisku.
Zakupy w sklepie, wizyta w barze na tyłach, gdzie tradycyjnie zjadamy
hamburgera w stylu lat 90. i wypijamy piwo w puszcze.
Została nam godzina z niebieskimi znaczkami domku. Wymieniono
mostek nad potokiem, który od pewnego czasu wyglądał, jakby się miał zawalić,
następnie mamy dużo mokrej ścieżki.
W Naszej Chacie na Adamach jesteśmy - jak na nas - wyjątkowo
wcześnie, bo o 15.30. W środku od wczoraj trwają kolejne urodziny Mariusza.
Spotykam wiele znanych gęb, w tym takie, których się zupełnie nie
spodziewałem.
Widok z okna wieczorem...
...i rano. Spora część panoramy to Beskid Mały z Leskowcem, zatem możemy
dokładnie zobaczyć skąd przyszliśmy (i przyjechaliśmy).
Pogoda dopisuje, więc człowiek ma dylemat, czy już ruszać w drogę, czy jeszcze
nie. Ostatecznie w dół schodzimy z chłopakami z Górnego Śląska, którzy
zostawili auto nieco niżej.
Wcześniejsze dotarcie do Żywca i tak niewiele nam daje, bo polskie koleje -
niezależnie od szyldu - tradycyjnie robią ludzi w kuku, więc podróż powrotna
jak się miała dłużyć, tak się dłużyła 😛. Natomiast z wyjazdu jestem bardzo
zadowolony, bo od dawna chodziło mi po głowie przebycie trasy z Leskowca na
Adamy, zawsze to coś nowego.















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz