Wysiadam z pociągu w Łambinowicach (Lamsdorf). Tym razem nie będę
zwiedzał terenów dawnych obozów jenieckich, mam zamiar pokręcić się po
okolicy na kole.
Łambinowicki dworzec to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku, na ścianach
zachowały się jeszcze ślady niemieckich napisów. Przy okazji można dowiedzieć
się, gdzie wylądowały drzewa z wyciętych lasów: gromadzą je tutaj.
Początkowo planowałem przejechać przez centrum wioski, ale zmieniam zdanie i
postanawiam od razu ją opuścić, kierując się na południe. Przez długi czas
będzie mi dziś towarzyszył widok na Sudety z odległą o zaledwie trzydzieści
kilometrów Biskupią Kopą.
Pierwsza odwiedzana przeze mnie miejscowość to
Wierzbie (Wiersbel, Weidengut). Na skrzyżowaniu z drogą wojewódzką
fotografuję krzyż, postawiony w 1946 "z prośbą o błogosławieństwo pracy w duchu Rz-Kat kościoła". Podejrzewam, że krzyż jest w rzeczywistości starszy i po prostu
"zagospodarowano" dzieło poprzednich, niemieckich mieszkańców.
W Wierzbiach stał kiedyś pałac rodziny von Strachwitz. Rozebrano go w latach
70. ubiegłego wieku, zachowały się budynki folwarku.
Więcej szczęścia miały świątynie, a jest ich dwie. Starsza barokowa, pełniąca dziś
funkcję kaplicy cmentarnej pod wezwaniem Świętego Krzyża i nowsza neoromańska
Podwyższenia Krzyża Świętego.
Pod jednym z murków urządzono całkiem spore lapidarium z pomnikami, a nawet z
porcelanowymi tabliczkami umieszczanymi dawniej na grobach. To cieszy,
zwłaszcza, że jesteśmy na terenach, gdzie dokonała się niemal całkowita
wymiana ludności. Moją uwagę zwraca też nagrobek przy kościele: pochowano w
nim zmarłego w 1933 roku księdza. Powyżej przymocowano drewniany oryginał
sprzed prawie stu lat.
Wierzbie były nieplanowanym punktem na mojej trasie, więc teraz ostro pedałuję na zachód, aby nadgonić trochę czasu. Szosa wojewódzka, poza wyremontowanym fragmentem, ma słabą nawierzchnię.
Na krzyżówce z polnymi drogami parkuje wóz. W środku siedzi kierowca i zdaje się spać. Takie przypadki spotkam dziś jeszcze kilka razy: jakby jakaś nagła siła kazała ludziom z okolicy ruszać samochodami w pole i tam oddać się czynnościom typu głośne słuchanie muzyki albo drzemka.
Obok drogi wznosi się kamienny obelisk, częściowo uszkodzony. Wygląda na stary
drogowskaz, ale napisy są już polskie, namalowane czarną farbą.
Zaczyna mocno wiać. Właściwie wiało od momentu wyjścia z cuga, ale teraz
bardziej czuć. Mimo świecącego słońca wiatr jest lodowaty, muszę jechać w
czapce i szczelnie zamkniętej kurtce. Przez pewien czas towarzyszy mi
przyjemna aleja, lecz drzewa są ponumerowane, więc zapewne za jakiś czas
znikną pod pretekstem nowoczesności, bezpieczeństwa i nowej ekologii.
Czasem zatrzymuję się, aby popatrzeć na góry. Gdzieniegdzie nadal bieli się śnieg: pomiędzy gałęziami z jemiołą przebija Vysoká hole, sąsiadka Pradziada. Spoglądając w drugą stronę także widzę jakieś pasmo i to chyba Sowie z Wielką Sową w pakiecie (odległość siedemdziesiąt kilometrów).
Przez Budzieszowice (Bauschwitz, Bauschdorf) jadę prosto rezygnując z obejrzenia kościoła, ale zatrzymuję się przy pałacu z XIX wieku i otaczających go zabudowaniach.
Od pałacu odgradza mnie plac z zamkniętą bramą. Z jednego ze stojących obok
domów wychodzi facet, którego zagaduję, czy rezydencja jest zamieszkała.
- A tak, należy do [nie zrozumiałem nazwiska], to jest ten znany
weterynarz.
No proszę, nie trzeba leczyć ludzi, wystarczy zwierzęta i można dorobić się
własnego pałacu 😏. W przeszłości właściciele obiektu zmieniali się często,
żaden zbyt długo w nim nie wytrzymywał.
Mijam kilka kapliczek, niektóre dość ładne. Przecinam także linię kolejową
Opole-Nysa, którą przybyłem do Łambinowic. Całkowicie wyremontowana, ale cóż z
tego, skoro kursy pociągów są tam tak samo rzadkie jak przed remontem?
Przy wjeździe do Jasienicy Dolnej (Nieder Hermsdorf) wita mnie herb (gminy, nie wioski). Z postaci
złotego orła na niebieskim tle można dojść do wniosku, że jeszcze jesteśmy
na Górnym Śląsku, ale to nieprawda. Herb ustanowiła kilka lat temu
rada gminy: umieszczono [w nim]
najważniejsze wartości miejscowej tradycji historycznej: kolorystykę
odzwierciedlającą barwy związane z Książętami Opolskimi (...). Dowodem tego jest zloty ukoronowany orzeł Książąt Opolskich.
Problem jest taki, że niemal cała gmina Łambinowice, łącznie z jej stolicą,
nie była związana z opolskimi książętami, a z biskupami wrocławskimi.
Wyjątkiem są dwie miejscowości (w tym Wierzbie), rzeczywiście leżące na
górnośląskiej ziemi opolskiej, cała reszta to historyczne
dolnośląskie księstwo nyskie, należące do biskupów wrocławskich.
Dlaczego więc radni wyskoczyli z książętami opolskimi? Cóż, wiedza
historyczna na poziomie regionalnym jest ogólnie w Polsce słaba, a już na
Ziemiach Wyzyskanych to często dramat. Pewnie kazano im coś wymyślić, więc
wymyślili.
W Jasienicy spotkamy sporo ciekawych budynków, w tym kilka interesujących kapliczek. Jedna z nich, pochodząca z XVIII wieku, przylega do nieco młodszego spichlerza i wygląda jak mały domek.
Kościół św. Marcina, uszkodzony w 1945 roku. W przeciwieństwie do poprzednich wiosek tutaj toczyły się walki związane z szeroko zakrojonym zdobywaniem przez Armię Czerwoną Nysy.
Na cmentarzu przedwojennych grobów brak (pomijając jedną sztukę), więc szybko zbieram się do dalszej jazdy. Przy głównym skrzyżowaniu stoi niewielki dom, możliwe, że dawna kuźnia. Podczas uwieczniania się w lustrze prawie przejeżdża mnie samochód, ale szczęśliwie udaje się ujść z życiem 😏.
Zmieniam kierunek pedałowania na północny, równolegle do Nysy Kłodzkiej, która płynie ze dwa kilometry stąd. Wyjazd z Jasienicy się przeciąga, ponieważ co chwilę staję, aby zrobić zdjęcie jakiemuś domostwu. Niestety, wiele z nich jest w kiepskim stanie, niektóre wręcz w agonalnym, lecz można w nich dostrzec resztki dawnego piękna.
I kolejna kapliczka, a z tyłu rozpadająca się stodoła.
Niezależnie od kierunku jazdy mam wrażenie, że wiatr nieustannie wieje mi w
twarz. Zawsze źle! Na moment odbijam w lewo do niewielkiego
Drogoszowa (Neusorge). Woda za mostem wydawała mi się stawem, lecz to
rzeczka o nazwie Młynówka Bielicka. Brzegi są poszarpane, i tutaj powódź
musiała dawać się we znaki. Po drugiej stronie sterczy magazyn zboża, a dawny
młyn. Z tafli wystają paliki, pozostałość po drewnianym moście, który spłonął
w latach 60. XX wieku.
Drogoszów jest malutką wioską, ale przy przystanku zbiera się sporo osób. Czekają
na dzieciaki, które wkrótce przywiezie pomarańczowy autobus szkolny. Jeśli
chodzi o zabytki, to można wymienić dwukondygnacyjną kaplicę św. Antoniego z
początku 19. stulecia.
Inna kapliczka stoi przy głównej drodze z Jasienicy. Biegnąca obok niej
ścieżka prowadziła niegdyś do obozu Służby Pracy Rzeszy (RAD), w którym
aryjska młodzież czynem budowała wielkość swojej ojczyzny.
Od Długoszowa zaczyna się odcinek, gdzie po bokach działają kopalnie kruszywa.
Jedna z nich zatroszczyła się o narodowe i branżowe barwy.
Szóstą, odwiedzaną przeze mnie wioską, są
Bielice (Bielitz, Bielitzfelde). Sprawiają wrażenie większych niż
poprzednie miejscowości, niektóre budynki w centrum są sporych rozmiarów.
Kiedyś Bielice posiadały swoją szkołę, również gospodę, teraz oczywiście
próżno takiej szukać, nie wiem czy w całej gminie uchowała się choć jedna poza
Łambinowicami. Dobrze, że od czasu do czasu trafia się otwarty sklep.
Najważniejszym obiektem jest kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej.
Późnogotycki z wyraźnie odróżniającą się dobudową z kolejnych wieków oraz
wieżą. Świątynia musi być na tyle istotna, że postać patronki umieszczono w
herbie gminy.
Za Bielicami ponownie trafiam na żwirowiska, niektóre są zalane. Wydobyty
urobek transportuje połączony system taśmociągów.
Jedno z zalanych żwirowisk musiało zmienić swoją funkcję, ponieważ jego brzegi
zostały podzielone i odgrodzone, a na każdej parceli świeci się przyczepa
kempingowa. Wygląda to bardzo dziwnie, jakby pół wsi zjechało się w jedno
miejsce, gdzie niczego nie ma, byle nad wodą (z zakazem kąpieli). Niby ludzie
chcą wypoczywać w spokoju, a w rzeczywistości w kupie, tuż obok sąsiada. I
żadnego normalnego domku, tylko przyczepy.
Malerzowice Wielkie (Groß Mahlendorf) to ostatnia na dziś miejscowość z gminy
Łambinowice. Również posiada stary kościół - św. Wawrzyńca z XVI wieku. Za
jego murem dawny pałac, przerobiony na mieszkania. Na ścianach kościoła
epitafia rodziny von Rohr.
Zazwyczaj na śląskich wioskach dziejowej burzy nie przetrwał pałac, ale zabudowa folwarczna nadal stoi. Tu jest odwrotnie: pozostały z niej rozszarpane resztki i składowisko przedmiotów wszelakich.
Biało-brązowy drogowskaz zachęca do skrętu w prawo, gdzie polną drogą dojedzie się do miejsca poświęconego żołnierzom wyklętym. Ignoruję go i pedałuję prosto. Na skraju wioski spotykam kilka koni, jeden z nich okryty jest derką. Najwyraźniej wiatr przeszkadza nie tylko mnie.
Najbliższe minuty będą najmniej przyjemne w czasie całego wyjazdu: około
półtora kilometra drogi krajowej numer 46. Bardzo ruchliwej, a na
podjeździe praktycznie pozbawionej pobocza. Czuję, że pędzące samochody
wręcz ocierają się o mnie, a tiry próbują zepchnąć za barierkę. W połowie
górki staję opierając się o słupek, żeby zrobić zdjęcie okolicy z górami w
tle.
Na szczęście po chwili opuszczam krajówkę, aby zahaczyć o
Grabin (Grüben). To już gmina Niemodlin, ale nadal Dolny Śląsk.
W tym przypadku los pałacu i folwarku był standardowy: ten pierwszy został
rozebrany po wojnie, z tego drugiego korzystał PGR.
W XIX wieku Grabin był uzdrowiskiem (Mineral- und Schwefelbad Grüben). Kuracjusze przyjeżdżali na terapię lodowatą wodą i borowiną, leczące
schorzenia mięśni, skóry, reumatyzm. Pod lasem działał dom zdrojowy i
kąpielowy, założono park spacerowy z jeziorami. W drugiej połowie stulecia
jego popularność zaczęła przegrywać z uzdrowiskami sudeckimi i wreszcie
zanikło, lecz nadal była to jedna z ważniejszych miejscowości w okolicy.
Znaleźlibyśmy w niej m.in. dwóch piekarzy i rzeźników, pięciu fryzjerów, czterech krawców,
dwie gospody, dwa sklepy kolonialne, agencję pocztową, kasę pożyczkową,
browar i fabrykę skrobi. Co z tego zostało do czasów współczesnych? Po
uzdrowisku nie ma śladu (spłonęło jeszcze za Niemców). Jest jeden mały
sklepik, do którego tak jak wszedłem, tak od razu wyszedłem, bo wybór mniej
niż skromny. Duży budynek przy skrzyżowaniu wygląda na dawną knajpę z salą
taneczną.
Kościół św. Mikołaja, przy którym pochowano Stanisława Aleksandra Błażeja
hrabiego Colonna-Walewski.
Hrabia był przedostatnim właścicielem dóbr Grüben i czasem
przedstawiany jest jako symbol rzekomej polskości tych ziem. Tyle, że
urodził on się w Warszawie, a tutejszy majątek po prostu kupił. Zdarza się
też, iż w internetach można przeczytać, że to krewny lub wręcz potomek
Napoleona! Nic bardziej błędnego: poza nazwiskiem, które nosił nieślubny syn
Bonapartego, nic go z cesarzem nie łączy.
W niewielkiej dolince pod kościołem płynie potok dzielący Grabin na dwie
części. Jest też nieduży staw.
Paskudnie ocieplona stara chałupa, dodatkowo ozdobiona napisem "tylko Bóg
może nas sądzić". Myślałem, że jest opuszczona, ale gdy próbowałem wejść do
środka, to usłyszałem bełkotliwe damskie głosy, więc odpuściłem.
Komin. Pozostałość po browarze?
Wiosna pełną gębą, choć zimny wiatr nawet na chwilę nie daje spokoju.
Muszę wrócić do krajówki, lecz tym razem tylko ją przecinam. Tuż obok niej
spotykam dziwnie idącego faceta z reklamówką. Albo pijany albo jakieś
porażenie. Raczej to drugie: chłop musiał pójść po zakupy i teraz maszeruje
bardzo powoli do domu. Zapewne do Jakubowic (Jakubsdorf). Prowadzi do
nich "droga wewnętrzna".
Jakubowice leżą na historycznej ziemi opolskiej, a więc wjechałem na Górny
Śląsk. W żaden sposób nie zmieniło to krajobrazu miejscowości: spora część
zabudowy to ruiny albo obiekty opuszczone.
Kapliczko-dzwonnica z tablicą poległych w Wielkiej Wojnie.
Pałac w tej osadzie także nie przetrwał, ale stoi kilka wielkich budynków
gospodarczych niegdyś go otaczających. Jeden z nich jest zamieszkały.
Na pół godziny opuszczam asfaltowe drogi i pedałuję przez las. Niby prowadzi
mnie szlak rowerowy zaznaczony na mapach, lecz w terenie trzeba często zdać
się na wyczucie, bo oznakowanie jest słabiutkie. Ścieżki i leśne drogi
ciągną się wzdłuż malowniczych zbiorników wodnych, nad którymi czają się
różne drewniane konstrukcje.
Wyjeżdżam na skraju Jaczowic (Jatzdorf), gdzie zaglądam na cmentarz
założony około 1900 roku. Cicha, leśna nekropolia z kilkunastoma starymi
grobami powoli pożeranymi przez czas.
Droga przez Lipno (Lippen) prosta jak od linijki. Po jej bokach
drzewa, jeszcze nikomu nie podpadły.
Krzyż z datą 1945, ale w rzeczywistości starszy, z boku jest sygnatura
kamieniarza z Löwen (Lewina Brzeskiego). Zastanawiam się, czy "dary", o
których mowa w napisie, to mają być właśnie dzieła niemieckich
rzemieślników?
Kolejna kapliczko-dzwonnica. Ozdoby z potłuczonych talerzy to dość świeże
dzieło.
Po łące dostojnie kroczy żuraw i szuka obiadu. Na Śląsku taki obrazek jest
obecnie dość rzadki.
Przede mną ostatnie kilometry jazdy. Zaczyna się gmina Tułowice i Tułowice Małe (Theresienhütte). Formalnie są przysiółkiem Tułowic "dużych", ale posiadają normalne
zielone tablice jak każda wioska. Kiedyś funkcjonowała w nich odlewnia
żeliwa, pozostał po niej długi budynek, gdzie nad zamurowanymi drzwiami wisi
tabliczka "Odlewnia żeliwa. Dyrekcja".
Tułowice (Tillowitz) są kawałek dalej. Wszystkich wita wielki napis zawierający herb. Zazwyczaj takie konstrukcje są na tle jakiejś atrakcji turystycznej, a w Tułowicach na tle węgierskiej tankszteli. Sprawdzam miejscowe wyniki wyborów i już po chwili wszystko jest jasne 😏.
Tułowice znane są z produkty porcelany. Rozpoczęto ją w XIX wieku, kontynuowano w XX. Po upadku komuny dawne fabryki państwowe padły, lecz nadal wytwarza się ją w małych zakładach. Dwa lata temu gmina w budynku dworca kolejowego otwarła muzeum ceramiki, a wkrótce potem ruszyło... drugie, tuż po sąsiedzku, za torami. Ciekawe, czy otworzą trzecie albo i nawet czwarte? 😛
Na pierwszym zdjęciu fabryka mieszcząca Muzeum Porcelany Śląskiej, na drugim
dworzec z gminnym Muzeum Ceramiki "Tułowice PoKolei".
A tak się robi biznes na pozornie niewielkiej inwestycji: parking dla
rowerów. I co? Ano to, że "musi" otoczony być płotem z furtkami. Furtki się
nie zamykają, nawet nie mają zamków, więc w żaden sposób nie zabezpieczają
dodatkowo jednośladów, ale ktoś przecież za wszystko zapłacił. Podpowiem:
podatnicy.
Ponieważ mam jeszcze ponad godzinę do pociągu, to przejeżdżam przez
Tułowice. Zabudowa ulic jest w centrum typowo miejska, choć taki status
miejscowość otrzymała dopiero w 2018 roku. Na ścianach miesza się stare z
nowym: niemiecki szyld sklepu z towarami kolonialnymi i wezwanie do Polexitu
(chyba, bo równie dobrze może to być "Polwxit").
Czemu przy pomniku Konstytucji 3 Maja postawiono flagę francuską??
Będę nad tym myślał w pizzerii. Mają tu naprawdę fajny lokal: wygląda jak
przypadkowe bistro, ale bardzo smacznie karmią. Całej pizzy bym nie zjadł,
więc zamówiłem 38-centymetrową zapiekankę, kosztowała 17 złotych. Najadłem
się na maksa. Na piwo też zasłużyłem walcząc z wiatrem. Nawet się głowiłem,
czy nie pojechać rowerem od razu do domu, to niby tylko piętnaście
kilometrów, ale ponad czterdzieści mam już za sobą, a nie chciałem
nadmiernie obciążać kolana. One nie lubi długiej jazdy na kole, dziś
siedziało względnie cicho, więc po co je prowokować?
Po obiedzie kręcę się jeszcze trochę po tułowickich ulicach, zaglądam pod
pałac Frankenbergów i w końcu wracam na peron, skąd wkrótce zabierze mnie
pociąg w promieniach prawie zachodzącego słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz