czwartek, 6 stycznia 2022

Węgierska prowincja i Túrkeve z kompleksem basenów.

Ostatnia kontrola graniczna podczas letniego wypadu. Rumun nie zwraca na nas większej uwagi, ponieważ siedzi w budce i z kimś się głośno kłóci. Węgierka za to skrupulatnie sprawdza zawartość bagażnika, czyli jak zawsze - Madziarów chyba się degraduje, jak komuś nie zajrzą między torby z gaciami. Nieustannie się zastanawiam, co tu można przemycać, skoro ceny w obu krajach są praktycznie takie same? Odprawa idzie bardzo szybko, bo przed nami nie było żadnego innego samochodu.

Na zielonej tablicy wypisano listę miejscowości z odległościami. Z tych wymienionych to najdalej dojedziemy dziś do Orosházy.


Zmieniliśmy państwa, lecz historycznie nadal jesteśmy w Kriszanie (po węgiersku nazywa się ona Körösvidék), zatem zdarzają się osady z nazwami w trzech językach. Najbliższe miasto Battonya to również rumuńska Bătania i serbska Батања.


Największym plusem powrotu na Węgry jest "odzyskanie" godziny, zatem na zegarku dopiero piętnasta.
Uwielbiam jeździć po węgierskiej prowincji, choć mieszkać to bym tam zdecydowanie nie chciał. Ale na wakacje - jak najbardziej!



Kiwon (żuraw pompowy) pracujący wśród słoneczników. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że w tym rejonie wydobywa się ropę!


Jedziemy niespiesznie przez rzadko zaludnione okolice, czasem trafi się jakaś wioska. Wspomniana Orosháza to już większa miejscowość, gdzie trochę się kręcę w kółko.
 
 
Pomnik - dla odmiany nie Kossutha, ale Mihály Táncsicsa, pisarza, nauczyciela i polityka, który też brał udział w powstaniu w 1848 roku.


Węgierskie drogi... Od lat piszę, że ich jakość wygląda na coraz gorszą, ale ten odcinek zaskoczył nawet mnie 😏. Faktem jest, że to był skrót, bardzo poboczna szosa na kompletnym odludziu...




Autostrada M44 wygląda z mostu jakby z innej planety.


Gyomaendrőd - miasto powstałe z połączenia Gyoma i Endrőd. My akurat przejeżdżamy przez zachodnią część, czyli Endrőd. Wychodzę rozprostować nogi na rozgrzane upałem powietrze. W parku stoi tradycyjnie kilka pomników, w tym wojenny.


Mężczyzna z zaciśniętymi pięściami oraz kamienie stylizowane na trumny przypominają wydarzenia z 1935 roku, kiedy to na wiecu wyborczym opozycji żandarmeria rozpędziła tłum za pomocą salw z karabinów. Zginęło wówczas osiem osób.


Kolejny (i ostatni tego dnia) postój w Mezőtúr. Tu również w centrum miasta znajdziemy pełen dorodnych drzew park, bogato wyposażony w pomniki - jest i I i II wojna światowa.




Mezőtúr leży nad ciekiem wodnym o nazwie Hortobágy-Berettyó. Niektórzy opisują go jako rzekę, inni jako kanał, jeszcze inni jako połączenie kanałów i dwóch rzek w jeden system. W każdym razie zaczyna on swój bieg w rzece Hortobágy w słynnym Parku Narodowym Hortobágy, który odwiedziłem rok wcześniej.


Ostatnia prosta i wcześnie jak na ten urlop (przed siedemnastą) docieramy do celu.


Od zawsze końcówkę wyjazdów staram się przeznaczyć na relaks nad jakąś węgierską wodą. Początkowo bywał to Balaton, ale zbyt często trafialiśmy tam na załamanie pogody. Co najmniej trzy razy odpoczywaliśmy przy basenach termalnych w Nyírbátor - było fajnie, lecz czasem i tak trzeba coś zmienić. W 2020 roku trafiło na Tiszafüred i raczej powtórki z niego nie będzie. Tym razem przeglądając mapy moje oko padło na miasto Túrkeve, zresztą w tym samym komitacie co Tiszafüred, o podobnej wielkości, tylko położone nieco bardziej na południe. Warunkiem podstawowym jest posiadanie kompleksu z wodami termalnymi, najlepiej zadaszonego wraz z kempingiem, gdzie wstęp na baseny jest wliczany w cenę noclegu (czyli de facto za darmo). Túrkeve wszystkie te warunki spełniło.


Kemping obok ośrodka basenowego jest spory, zadrzewiony i zaskakująco pusty! Może tak co piąta parcela była zajęta, zupełne przeciwieństwo ubiegłorocznego Tiszafüred (ale wtedy mieliśmy święto). Całość lekko trąci myszką, czyli pasuje idealnie 😏. Pewnym problemem są całe chmary komarów, po raz pierwszy objawiły się na wyjeździe, lecz walczymy z nimi różnymi spiralami.


Kompleks wodny także mi się podoba - kilka basenów zewnętrznych plus hala z basenami wewnętrznymi. To ważne w przypadku kłopotów z aurą. Są brodziki dla dzieci (z fantazyjnym mostem), basen pływacki, zjeżdżalnie oraz oczywiście baseny z wodą leczniczą. Ponoć tryska ona z głębokości ponad dwóch kilometrów i ma temperaturę 78 stopni, ale na szczęście ta udostępniona to "tylko" 36-38 😏. Woda ta pomaga w chorobach stawów, skóry i ginekologicznych, a także przyspiesza gojenie się ran. Widać ją i czuć - ma brązowawy kolor, a powietrze śmierdzi siarką.





Teren do rozłożenia koca jest naprawdę duży, nie ma szans aby ludzie się wzajemnie deptali. Są leżaki, a nawet hamaki. Kilka punktów gastronomicznych, w których kupimy typowe przekąski (langosze, naleśniki, fast foody) oraz napoje chłodzące i rozluźniające. Do tego kort tenisowy, jakieś tam boiska i tym podobne rzeczy.



Mimo weekendu specjalnych tłumów nie ma. Túrkeve leży z dala od głównych szlaków komunikacyjnych i wielkich miast, to jednak dość głęboka prowincja, więc około 95% odwiedzających stanowią Madziarzy (i zapewne dlatego wszystkie menu były jedynie po węgiersku, choć już na recepcji znano język Donalda). Oprócz nich pojedynczy przedstawiciele Europy Zachodniej (szpanowali na kempingu elektrycznymi autami, a potem jedno z nich miało problem ruszyć). I jedna, jedyna rodzina mówiąca po polsku.
Właściwie aż do sobotniego późnego popołudnia atmosfera na basenach była raczej senna, pamiętam tylko jedno wydarzenie, które wzbudziło większe zainteresowanie - jakaś kobieta miała problem z wyjściem z gorącej wody. Krzyczy, płacze, może zasłabła? Okazało się, iż była nawalona jak Messerschmitt (jej partner zresztą też), jeszcze długo później ledwo stała na nogach i popijając coś z kubeczka tłumaczyła się córce...


W sobotnie popołudnie pojawiły się dwie duże grupy z Polski. I się zaczęło: wrzaski, krzyki, śpiewy, kurwowanie na całą okolicę, skakanie do basenów i tym podobne. Dobrze, że nie spali na kempingu, tylko w apartamentach.

A co można napisać o samym Túrkeve? To jedno z najcieplejszych i najbardziej słonecznych węgierskich miast, co byłoby idealne dla upraw, ale ma też jedne z najmniejszych w kraju rocznych opadów, więc często zdarzają się tu susze. Druga ciekawa sprawa - jesteśmy w jednym z najbardziej areligijnych ośrodków miejskich na Węgrzech: tak się określiła ponad połowa mieszkańców, kilkanaście procent zadeklarowało się jako kalwini, a kilka jako katolicy. Taka sytuacja nie jest węgierską normą, ale też nie jakimś wyjątkowym wyjątkiem, co nieco burzy obraz lansowany przez Orbana, jako premiera kraju głęboko chrześcijańskiego i religijnego.
Zbór kalwiński przechodzi remont, a kościołowi katolickiemu mały remont by się przydał.



Trzecia kwestia, która wpadła mi w oko, to fakt, że w radzie miejskiej rządzi nie Fidesz, ale niezależni politycy, podobnie burmistrz nie jest z partii rządzącej. To akurat na prowincji jest rzadkością - czyżby korelacja z poziomem religijności?


Wnioski, które pospiesznie wyciągnąłem z kilku spacerów po mieście są takie, że ponad ośmiotysięczne miasto sprawia wrażenie wymarłego! Na Śląsku czy w Polsce w piątkowe popołudnie i wieczór tli się jakieś życie, w sobotę co najmniej do popołudnia nie sposób znaleźć pustej ulicy, w niedzielę ciągną ludzie do kościoła i z powrotem na zakupy, a w Túrkeve... pusto i cicho. Czasem ktoś przemknie, czasem coś przejedzie. Kilku dzieciaków bawi się smartfonami przy dworcu autobusowym, ale poza najbliższymi okolicami Penny Marktu to można pluć dookoła siebie bez ryzyka, że w kogoś trafimy.



Teoretycznie punkt centralny stanowi duży plac w formie parku (Petőfi tér), przy którym stoi kościół kalwiński. W praktyce centrum to niemiecki market, a po placu hula ciepły wiatr, a gdy po nim biegałem, to kilku przechodniów patrzyło na mnie jak na wariata. Ale mają kilka pomników - jeden to chyba z poprzedniej epoki,  bo została tylko socrealistyczna dwójka bez napisów.





Stylizowana studnia, ustawiona wśród bloków. Przypomina takie ze stepów Hortobágy.


Największym rozczarowaniem okazały się lokale. Przecież wieczorem wypadałoby się ruszyć na miasto i coś zjeść! Miałem zaznaczonych kilka restauracji oraz ze dwie knajpy. No i po kolei: ten obiekt nie działa, ten nie działa już od dawna, tego w ogóle nie znalazłem, pizzeria ma urlop i tak dalej i tak dalej... Nie odpuszczam i włóczymy się po wyludnionym osiedlu, muszę sprawdzić jeszcze jedno miejsce!


W końcu jakiś sukces - między domami jednorodzinnymi błyskają kolorowe światła i na ławeczce siedzi trójka osób: dwóch chłopów i baba. Myślę, że przylot kosmitów mniej by ich zdziwił, niż wizyta cudzoziemców! Piwo tylko z lodówki, ale zimne i akurat trafiła się IPA. Siadamy przy barze, a kobieta nie spuszcza z nas wzroku. Niby coś tam czyści i myje, lecz widać, że pilnuje. Mocno to drażniące. Na szczęście później przyszli jej znajomi, więc zajęła się nimi.


Zatem pod względem gastronomicznym Túrkeve jest pustynią. Co prawda w dniu wyjazdu przypadkowo natknąłem się na małą spelunkę w innej części miasta, ale to i tak porażka. Trzeba było stołować się na basenach, a wieczorem zostawało posiedzenie przy winku w kempingowej kuchni.


Na ścianie wisi kartka, gdzie napisano po polsku, aby dbać o ich wartości. Boję się pytać, o jakie wartości chodzi...


Rok wcześniej w Tiszafüred serwowano całemu miastu nocną technotekę, a w Túrkeve wychodząc na przechadzkę w sobotę około 22-giej to nie pamiętam, czy kogokolwiek spotkałem, nikomu też nie przyszło do głowy hałasować. Jedyne nienaturalne dźwięki, które było słychać na kempingu, to odgłosy stłumionych strzałów dochodzące z pól - prawdopodobnie odstraszano dziką zwierzynę.


Túrkeve zachwala "ekoturyzm", jaki można uprawiać w jego okolicach, zwłaszcza na rowerze - to akurat dobra opcja, bo teren jest płaski. Nie mam już niestety czasu na pedałowanie, więc w dniu odjazdu zajeżdżam nieekologicznie nad Hortobágy-Berettyó. To przy nim powinny się znajdować największe atrakcje - szerokie obszary zalewowe oraz stawy rybne. Nic takiego nie widzę - stawy zmieniły się w pola, natomiast brzegi Hortobágy-Berettyó są wąskie i zarośnięte.


Kawałek od wody biegną skromne wały przeciwpowodziowe, po których poprowadzono szlaki (istniejące głównie na mapach, a nie w rzeczywistości). Jest także tablica informująca o parku narodowym, ale już nie napisano jakim, bo akurat na mapach nie jest on oznaczony. Podejrzewam, że chroniony jest tylko odcinek wzdłuż Hortobágy-Berettyó, więc albo to część PN Hortobágy albo ewentualnie PN Keresz-Marusza (Körös-Maros).


O ile ten ciek w pobliżu miasta rzeczywiście przypomina rzekę, o tyle jadąc w przeciwną stronę ewidentnie przecinamy jedne z licznych tu kanałów.


Tutejsze boczne drogi miłośnikom dziur i nierówności bardzo się spodobają - na zdjęciu tego nie widać, ale w tym miejscu szło sobie nieźle poszarpać wóz.


Najgorszy moment każdego urlopu - powrót do domu. Człowiek odkłada go w myślach, odkłada, a potem musi się z nim zderzyć jak z uderzeniem piłką w nos. Mam przynajmniej nadzieję, że trasę przemierzymy sprawnie, choć ciężko mi się skupić przy ładnych krajobrazach za oknem.


Do Szolnoku poszło raz dwa. W mieście znajduje się baza lotnicza, w której stacjonują śmigłowce, więc na jednym ze skrzyżowań spotykamy wznoszącego się Mi-24.


Od Szolnoku w kierunku stolicy prowadzi autostrada M4. Dość specyficzna to konstrukcja, bo zamiast pasów awaryjnych ma szutrowe lub piaszczyste pobocze! Nie chciałbym się na nich gwałtownie zatrzymywać.



Miłą niespodzianką jest brak korków na obwodnicy Budapesztu - a przecież dwa tygodnie wcześniej straciłem tu sporo czasu jadąc w drugą stronę. Niemiła niespodzianka - na szczęście tylko dla kierowców z naprzeciwka - to zatory tworzące się długo przed stolicą... W sumie na początku wyjazdu było podobnie.


Na Słowacji pogoda zaczyna się psuć. Dojeżdżając do autobany D1 widzę nie chmurę, ale czarną ścianę, w którą wkrótce uderzymy. A właściwie to uderzy ona w nas - ze wszystkich tegorocznych burz ta była najgwałtowniejsza i najstraszniejsza! Widoczność spadła do kilku metrów, ale wolałem nie ryzykować stawania na poboczu, tylko zwolniłem do minimalnej prędkości i trzymałem się świateł samochodu przede mną. Szybko przybierająca i odkładająca się w koleinach woda powodowała, że co jakiś czas szarpało mną na boki. Na poniższym filmiku i tak widać znacznie więcej, niż w rzeczywistości.


Burza w ogóle nie chciała się odczepić, przemieszczała się dokładnie w tym samym kierunku, co my. Odeszła dopiero na północy, w okolicach Żyliny, a słowackie radio zaczęło podawać, gdzie i co zalało, gdzie powaliły się drzewa i gdzie zdarzył się wypadek (jeden miał miejsce kawałek za nami)... 
Czas zaoszczędzony w Budapeszcie straciliśmy wśród wód Słowacji, więc do domu znowu dojechało się późno.

Na stole pokłosie całego wyjazdu 😏.


6 komentarzy:

  1. Niezłe pokłosie wyjazdu :p U mnie pewnie byłaby podobnej wielkości sterta czekolad i innych lokalnych słodyczy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do samochodu można więcej spakować :P Słodkości kupuję niedużo, dopiero na ostatnich zakupach, bo wcześniejsze zwyczajnie się topią w wysokich temperaturach :P To już wolę jakieś przyprawy albo żelki i tym podobne :)

      Usuń
  2. Super te baseny, trochę przypominają mi te, jakie były na Słowacji przed przekształceniem wielu z nich w aquaparki. Teraz drogo, tłum ludzi i atmosfera nie ta. Dobra miejscówka. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, Słowacja poszła z basenami w złą (moim zdaniem) stronę - nie dość, że molochy, to jeszcze drożyzna. Nawet jak się porówna małe słowackie ośrodki z sąsiednimi węgierskimi, to u Słowaków potrafi być drożej o 50%! Dlatego wolę Węgry ;) Pozdrowienia.

      Usuń
  3. O te baseny mi się podobają, jak i pokłosie wyjazdu ;)

    OdpowiedzUsuń