czwartek, 26 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (3): Kobylnica Wołoska - Chotyniec - Przemyśl.

Z gościnnej wiaty w przysiółku Szczeble maszerujemy do centrum wioski, którą jest Kobylnica Wołoska (Кобильниця Волоська; przez cztery lata gierkowskiej polonizacji istniała pod nazwą Kopytów Górny). Bożena tradycyjnie łapie stopa, Krwawy dwa pedały, a reszta wybiera ścieżkę przez pola. Mało było w tym roku polnego chodzenia, więc tym bardziej cieszy. 




Kopułę świątyni w Kobylnicy widać z daleka. Wydawało się, że tegoroczny rzepak będzie przekwitnięty, ale utrzymał się do maja w niezłej formie. 


Idę pierwszy i na asfalcie zatrzymuje się koło mnie śmieciarka, pierwsza z wielu, które zobaczymy dzisiejszego dnia.
- Dokąd idziecie?! - krzyczy chłop z szoferki.
- Przed siebie! - odkrzykuję, próbując być głośniejszy od silnika.
- Ale jak to? Nie macie celu?
- Dojdziemy tam, gdzie dojdziemy!
Śmieje się i macha ręką nad pożegnanie.
A tymczasem przede mną wyrastają budynki gminne z biblioteką i OSP. Na tyłach stoi wiata, lecz daleko mniej przyjemna od tej w Szczeblach. 


Bozia już tu jest i z daleka woła, że zaraz zamykają sklep. A sklep to hasło kluczowe! Nie wiedzieliśmy, czy spotkamy dziś jakiś na swej drodze, internet w Kobylnicy go nie wskazywał. Kiedyś tu już byłem zwiedzając okoliczne cerkwie i wydawało mi się, że sklep mieli. Nie byliśmy jednak pewni, więc plecak mam pełen różnych płynów, w tym dwie duże butelki wody. Jak się okazuje - zupełnie niepotrzebnie! Co prawda sklep jest niewielki, ale na podstawowe zakupy wystarczy. 

Tymczasem resztę piechurów dorwała Straż Graniczna! W sumie kontrolowało ich sześć osób, w tym tajniacy, którzy nie raczyli się wylegitymować, tylko na powitanie wyskoczyli z hasłem "a co wy tu robicie?!". Znów trwa to wiecznie, znów jedna wielka prowizorka/amatorka i znowu niedowierzanie, że jacyś turyści mogą się tu kręcić. Czy oni swoich pracowników kserują? Mam wrażenie, że każdy z nich jest niemal identyczną kopią kolegów. No i oczywiście nikt nic nie wie o tym, że wczoraj i przedwczoraj już nas sprawdzano.
Siedzę spokojnie pod wiatą na tyłach sklepu i piję piwo, czekając aż pogranicznicy skończą męczyć towarzystwo (mną i Bożeną się nie interesowali). Udaje im się zdążyć do sklepu dosłownie w ostatnim momencie, przed popołudniową przerwą. Potem po kolei idziemy zobaczyć murowaną cerkiew św. Dymitra, wybudowaną w 1924 roku w miejsce drewnianej, zniszczonej w czasie wojny. Obecnie odbywają się tam msze obu katolickich obrządków (do 1939 roku Kobylnica była wioską niemal w całości rusińską/ukraińską).


Obok świątyni jest krzyż misyjny, upamiętnienie akcji "Wisła", a także... wychodek. Zwłaszcza ten ostatni był popularny, nie omieszkałem skorzystać 😏.


Chwilę główkujemy nad mapą i decydujemy się na łapanie stopa. Nie zdążyłem nawet porządnie się rozgrzać z plecakiem, gdy złapała go Bożena i pomknęliśmy nim we dwójkę. Za kierownicą siedzi Ukrainka w typie bizneswoman. Przemykamy przez Budzyń (Будзинь) i wysiadamy w Kopaniu, który jest północnym przysiółkiem Korczowej (Корчо́ва). Znajduje tam się Miejsce Obsługi Rowerzystów i dom, będący wielką noclegownią przybyszów zza wschodniej granicy. Kierowniczyni pracuje właśnie tam, może szefowa?
Siadamy pod daszkiem, odwiedza nas wielki, spasiony kot, który domaga się pieszczot.


Reszta zjawia się wkrótce potem, wyskakują z czerwonego dostawczaka. Wkrótce orientujemy się, że Szymon zostawił w nim mapę, ale jest już za późno, facet odjechał. Na szczęście ja też mam mapę, no i zawsze w rezerwie pozostaje smartfon. Niedaleko MOR-u ciągną się stawy, braliśmy je pod uwagę jako potencjalne miejsce noclegowe, ale jest na rozbijanie się stanowczo zbyt wcześnie. Ustalamy zatem, że przebijamy się w okolice Chotyńca. Znowu następuje podział: trójka rusza pieszo, a ja z Bożeną stajemy pod przystankiem czając się na okazję. Tym razem jednak ponosimy porażkę: na drodze prawie same ukraińskie auta z których się patrzą na nas jak na wariatów, z kolei z nielicznych polskich wozów patrzą się ze strachem, jak na nielegalnych migrantów. Do tego dziesiątki, dosłownie dziesiątki śmieciarek snujących się tam i z powrotem! Nie mogło braknąć Straży Granicznej: podjechał dżentelmen na motorze i już wyjmował notesik, ale w ostatniej chwili rozpoznał Bozię:
- Aaa, to pani. Ta trójka z przodu jest od was? Idą, jakby mieli wszystkiego dość, dziewczyna z tyłu ledwie powłóczy nogami (chyba chodziło o Kaśkę 😛).
Po półtorej godzinie machania rękami odpuściliśmy, czekamy na autobus. Najpierw jedzie on w kierunku Budzynia, potem zawraca w stronę Jarosławia. I faktycznie zjawia się, dziesięć minut przed czasem. Po chwili staje przy nas, kierowca otwiera drzwi i woła:
- Wskakujcie, podwiozę was kawałek!
- Eee... chcielibyśmy do Chotyńca.
- Tam właśnie jadę, właźcie!
Okazało się, że to nie ten autobus 😛. Co prawda rzeczywiście jechał on do Budzynia, ale potem kończył kurs i kierowca wracał nim do domu, który był w Chotyńcu, czyli dokładnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać! Po drodze zabieramy Bubę, Szymona i Kaśkę, którzy doszli już na główną drogę do przejścia w Korczowej, lecz nic nie udało im się złapać. Zgarniamy ich na jednym z przystanków.

W ten oto sposób szybko i darmowo docieramy do wioski Chotyniec (Хотинець). Ją, podobnie jak Kobylnicę, zwiedzałem kilka lat temu kręcąc się po zabytkowych cerkwiach ziemi przemyskiej
Jeszcze w autobusie podpytujemy kierowcę, czy nie zna jakiegoś fajnego miejsca na nocleg.
- Za świetlicą jest duża wiata! Zarządza nią radna, mieszka zaraz obok, pogadajcie z nią.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wkrótce wplątamy się w lokalny konflikt polityczny!

Wiata rzeczywiście jest, to właściwie scena dla występów. Niestety, środek wsi, trochę mało intymnie, brak wychodka, ale Szymon idzie zapytać radną o pozwolenie. Pani nie ma, przyjmuje go inna kobieta, zdaje się, że teściowa. Od razu czuć, że nie chce współpracować: radna wybrała się do Jarosławia, więc nie można do niej zadzwonić i nie może podać numeru telefonu. Trzeba pójść do sołtysa. Tam udają się dziewczyny, lecz sołtysa też nie ma. Jego żona jest jednak znacznie sympatyczniejsza, dzwoni do niego i ten obiecuje wkrótce się zjawić pod świetlicą. Faktycznie przyjeżdża po niecałym kwadransie, akurat trafia na mnie pilnującego plecaków.
- Przykro mi - rozkłada ręce po powitaniu. - Kiedyś to ja zajmowałem się świetlicą i wiatą, wtedy bym wam wszystko pootwierał, czemu nie, chętnie tu witamy turystów. Ale wójt przekazał je radnej, ja nie mogę decydować. Musicie ustalić to z nią.
Wyjaśniam, że ustalić się nie dało, po czym skierowano nas do niego.
- Dziwne - kręci głową. - Przecież to już nie moja działka! Nie mogę się wtrącać. Naprawdę chciałbym pomóc!
I pomógł! Pięć kilometrów na południe od Chotyńca jest kolejny MOR, przy moście nad rzeczką, w spokojnej okolicy. Zaproponował, że nas tam zawiezie, a przynajmniej nasze plecaki! Tradycyjnie więc ładuję się z Bozią do środka, wciskamy wszystkie klamoty i po chwili jesteśmy na miejscu. Zostawiamy tam Bożenę wraz z całym dobytkiem, a ja wracam do wioski, żeby zrobić zakupy i obejrzeć największą atrakcję miejscowości, czyli cerkiew wpisaną na listę UNESCO. Co prawda już ją zwiedzałem, ale takich perełek nigdy dość. Cerkiew stoi na niewielkim wzgórzu, otoczona pomnikowymi drzewami.


Świątynia pochodzi z XVII wieku i jest jedną z najstarszych w kraju. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to musi się podobać, ale nie jest po tym względem unikalna: podobne kształty można zobaczyć w innych wioskach, wielokrotnie ją przebudowywano, dodatkowo kompozycję mocno zaburza przedsionek z okresu międzywojennego. To, co czyni ją unikatową, to zachowane kompletnie wyposażenie i polichromia: wielka rzadkość na terenach objętych akcjami deportacyjnymi Ukraińców i Rusinów!


Kolejny raz szczęście uśmiechnęło się do świątyni w 1990 roku, bowiem powróciła wówczas w ręce prawowitych właścicieli, czyli kościoła greckokatolickiego. Społeczność unicka jest tu niewielka, liczy około trzydziestu wiernych, tworzą ją głównie potomkowie Ukraińców, którym udało się wrócić z wygnania. W naturalny sposób cerkiew stała się więc lokalnym centrum tej nacji.


Są także grekokatolicy o zupełnie nieoczekiwanym pochodzeniu: pani, która otworzyła drzwi i opowiadała o cerkwi, była kiedyś rzymską katoliczką urodzoną w... Bydgoszczy. Przyjechała tu, poznała przyszłego męża i przyjęła jego religię. Siedzimy w chłodnych, pięknie pachnących drewnem wnętrzach i słuchamy jej opowieści o przeszłości i teraźniejszości. Wszyscy są zachwyceni doskonałym stanem ikonostasu i malowideł.
- Dużo pieniędzy tu włożono - mówi. - Zobaczymy, co będzie wkrótce, poprzedni rząd był bardziej chętny do finansowania takich prac.
Na końcu opiekunka cerkwi próbuje nas jeszcze ewangelizować, nie wiem z jakim skutkiem, ale spotkaniem z nią i obiektem jesteśmy zachwyceni. I pomyśleć, że gdyby nie tragiczne wichry historii, to takie świątynie moglibyśmy spotykać w tej części Polski co chwilę.


Odnośnie jeszcze konfliktu polityczno-kompetecyjnego, to usłyszeliśmy od kilku innych osób, że to poważna sprawa, a kwestia świetlicy przelała czarę... Kiedyś ponoć była to instytucja tętniąca życiem, a teraz stoi prawie nieużywana, dookoła wszystko zarasta i tak dalej. Pod sklepem na drzewie przyczepiono kartkę, że wkrótce odbędzie się spotkanie sołeckie w tej sprawie. Brzmi grubo. Będąc przelotem nie znamy oczywiście wszystkich szczegółów, ale sołtys pokazał nam się z jak najlepszej strony! W czasie powrotu do Chotyńca dowiedziałem się także, o co chodziło z tą masą śmieciarek snujących się po okolicy: niedaleko jest ogromne wysypisko śmieci.
- Można byłoby na tym dobrze zarobić - opowiada. - Ale sprzedali je jakimś góralom i to teraz oni trzepią kasę, a nam został smród i hałas.


Podobno o czternastej w Szczeblach i Kobylnicy miała być burza. Ne zegarku są cztery godziny później, u nas pięknie dogrzewa słońce, ale na horyzoncie faktycznie zaczyna się czaić jakieś zło. A ja patrząc na takie krajobrazy nieustannie mam przed oczyma ukraińską flagę. 


Robimy zakupy i ruszamy w stronę MOR-u. Odbicie drogi rowerowej prowadzi aż do Horyńca-Zdroju, gdzie byliśmy dwa lata temu, ale to jednak kupę kilometrów.


Autostrada pustawa, lecz przy granicy widzieliśmy kilkukilometrowy korek ukraińskich ciężarówek.


Za mostem łapiemy stopa. Babka zza kierownicy od razu zaczyna nam sypać propozycjami ciekawych miejsc w okolicy, aż żal, że jutro muszę już wracać do domu (reszta ma zostać do niedzieli).

W kilka minut jesteśmy pod MOR-em, gdzie Bożena zdążyła rozłożyć namiot.


Zanim zaczniemy wieczorną imprezę, każdy rusza do innych spraw. Szymon i Buba decydują się wziąć kąpiel w przepływające obok Wiszni (Вишня), która przy okazji jest też granicą gmin.


Zrobił się naprawdę piękny wieczór, ale horyzont dobitnie pokazuje, że całkiem niedaleko mogą przechodzić solidne deszcze. Najbliższe otoczenie MOR-u urzeka sielskością.




Pół kilometra od rzeki znajduje się grodzisko, na którym znaleziono ślady osadnictwa z XII-XIII wieku, zwane Kopcem Monastyr.



Dojście do kopca chroni wysoki, mokry rzepak, więc ograniczam się do fotografowania go z pewnej odległości.


Myślałem, że od strony Chotyńca nadciąga Krwawy, ale to jakiś miejscowy rowerzysta.


Słońce powoli chowa się za chmurami, na stołach pojawiają się flaszki.



Zjawia się również Krwawy, który nakręcił masę kilometrów po różnych miejscach. Szymon z radości aż go pobłogosławił.


Prognozy pogody uparcie wskazują, że i nas deszcz w nocy dorwie, więc tym razem namioty muszą być gotowe na każdą ewentualność. Rezygnuję z rozkładnia swojego schronu i wpraszam się do Kaśki, a ponieważ jej egzemplarz nie posiada tropiku, to zabezpieczam go dodatkowo folią malarską, którą zawsze noszę w plecaku. Potem można już na spokojnie usiąść do ogniska. Nocną ciszę co rusz przerywa przemykający drogą samochód, oprócz ciężarówek są też bardzo liczne busiki, zupełnie jakby w pobliżu działała baza transportowa.


To była ciężka noc. Miało zacząć padać o piątej, a zaczęło przed drugą. Namiot rozstawiliśmy na kupie jakiegoś piasku, który pod wpływem wody zaczął twardnieć i przybierać dziwne kształty, więc ciężko było się ułożyć. W dodatku okazał się nieco za krótki, co chwilę głową lub nogami dotykałem ścian. Wydawało mi się, że ledwie siąpi, ale miałem założone stopery, przez które słyszałem głównie... chrapanie Bożeny 😛. Nad ranem przycisnęła mnie potrzeba, wyciągam stopery i okazało się, że na zewnątrz jest ściana wody, prawdziwa ulewa waląca w folię! Wyjście z namiotu to był koszmar: smaga wiatrem, wodą, temperatura o wiele niższa niż w środku, a jedyne w miarę suche miejsce to... pod mostem! Jedynie ptakom to nie przeszkadzało, mimo deszczu śpiewały jak dzikie. Po powrocie do śpiwora nie umiem zasnąć, kręcę się i zmieniam pozycję, dodatkowo z sufitu zaczynają kapać krople, koszmar.
Jakoś się przemęczyłem do ósmej, ciesząc się, że to moja ostatnia noc, bo czuję się kompletnie niewyspany. Mokry i zimny poranek wygląda wyjątkowo nieprzyjaźnie.


Pakuję się, wykorzystując dwie niewielkie wiaty do ochrony przed deszczem. Powoli wstaje reszta towarzystwa. Buba szuka wczorajszych nalewek na rozgrzanie, ale znaleźć ich nie może, bo wszystkie zostały wypite przez ostatnich biesiadników. Zostały jedynie dwa miodowe piwa, których nikt nie chciał 😏.Patrząc na zdjęcia można odnieść wrażenie, że mamy marzec, a nie końcówkę maja!


Zakładam kurtkę, ale zostawiam sobie krótkie spodnie, długie wolę zostawić do pociągu. Żegnam się ze wszystkimi, to był fajny wyjazd, choć najkrótszy w historii. Pogoda, pomijając dzisiejszy dzień, była i tak dość łaskawa.

Wychodzę na drogę prowadzącą w stronę Stubna. Wczoraj był ruch jak diabli, dziś pusto, ale w sumie niedaleko mam do przystanku, około trzech kilometrów. Deszcz zmienił się w mżawkę, więc nie jest źle, choć zmoczony świat jak zwykle wydaje się pusty, obcy i pozbawiony wszelkich dźwięków poza szumem z nieba.



Tabliczkę oznaczającą początek miejscowości Stubno (Стібно) mijam prawie suchy, więc myślę sobie, że jednak udało mi się dotrzeć bez zmoczenia. Była to zdecydowanie przedwczesna radość: do centrum jeszcze kawał drogi, a deszcz jakby mnie usłyszał, bo przybiera na sile!


Mijam jeden z licznych tu kanałów albo potoków, mijam drogę leśną bez żadnego drzewa. Leje coraz mocniej.



Wreszcie zaczyna się zabudowa, lecz przystanku nie widać. Przechodzę obok wielkiego krzyża upamiętniającego rok 1918 (dominujący tu wówczas Ukraińcy raczej nie cieszyli się z odzyskania przez Polskę niepodległości) i zagaduję pewną starszą parę o miejsce odjazdu busów, bo już niewiele widzę przez zalane oczy.


Wreszcie jest: solidny przystanek naprzeciwko OSP. Wchodzę pod niego kompletnie przemoczony. W kieszeni dzwoni telefon: to Kaśka, dopytuję się, czy nie zostawiłem pod wiatą majtek! No nie, to na pewno nie moje. Chyba.
Ponieważ mam jeszcze ze dwadzieścia minut, to zaglądam na pobliski cmentarz wojskowy z Wielkiej Wojny, ale pada tak mocno, że zalało mi część obiektywu.


Planowałem jechać do Jarosławia, ale nieoczekiwanie pojawił się bus do Przemyśla, więc wskakuję do niego. Mkniemy przez kolejne mokre wioski, które będą dziś odwiedzać pozostali z ekipy. Niektóre z też już kiedyś zwiedzałem, więc nie jest mi aż tak mocno żal.


Przemyśla (Перемишль) prawie nie znam: oprócz tranzytu byłem w nim tylko raz, odwiedzając cmentarze. Tym bardziej się cieszę, że mam ponad dwie godziny na szybki spacer. Już przy dworcu czuć, że jesteśmy prawie na granicy, bo cyrylica i ukraińsko-ruska mowa widziana i słyszana jest częściej niż polskie wersje.


Ruszam w kierunku starówki. Mój wielkie plecak dziwi innych ludzi, a mnie drażni dawno nie widziany wielki ruch.


W wąskich ulicach Starego Miasta jest przyjemniej i ciekawiej. Na placu Niepodległości podziwiam wielką fajkę (?) i monstrualny pomnik jedynego prawdziwego papieża. Na kult jednostki nigdy pieniędzy dość.



Skoro w czasie wędrówki odwiedzaliśmy głównie cerkwie, więc nie wypadało nie zajrzeć do soboru św. Jana Chrzciciela, greckokatolickiej katedry, a dawnej świątyni jezuitów. Piękny ikonostas!


Tu z każdego miejsca widać jakieś kościoły: spod soboru można popatrzeć na rzymskokatolicką katedrę i towarzyszącą jej wieżę.


Przemyski rynek: ładny i zaskakująco spokojny. Na poziomie spadzistego gruntu oznaczono ślady dawnego ratusza, a w tle przybytek franciszkanów.


Pomnik Szwejka, jakże inny od tego w Sanoku (wolę sanocką wersję). Oraz malutki pomnik niedźwiedzia z SG, której - jak zwykle - z wielką sympatią wspominać nie będziemy.



Czas leci nieubłaganie, więc zaczynam wracać. Zjadam jeszcze obiad w pobliżu dworca i wchodzę na peron. Zmoknięty pociąg czeka. Ostatni pożegnalny obrazek z Przemyśla i Rusi Czerwonej to stojące na sąsiednim torze ukraińskie wagony.



Na dworze jest dziesięć stopni, w pociągu niewiele więcej, bo debile puścili klimę na tak niskim poziomie, że wszyscy się trzęsą z zimna.
Po jakimś czasie pisze do mnie Buba: o godzinie czternastej nadal pada, choć według synoptyków dawno miało przestać. "Ciesz się, że cię tu nie ma".
No i po raz pierwszy się cieszę. Zawsze szkoda, że wyjazd się kończy, ale w takiej aurze to naprawdę żadna przyjemność. Pogoda tak się dała reszcie we znaki, że kolejnego dnia postanowili skrócić wyprawę i wracać wcześniej do domu. Nie dziwię im się.

Każdy z dotychczasowych wyjazdów nad granice miał jakiś motyw przewodni, który zapamiętałem najbardziej:
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale to głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie na zawsze z chłodem i zachmurzonym niebem.
2020 nie było.
2021 to bardzo pomocni miejscowi.
2023 to cerkwie i cerkwie.
2024 był czasem Ogrodów Hitlera i upalnej, pięknej pogody.

A 2025? Drewniane cerkiewki, dużo podjeżdżania stopem, ale przede wszystkim wspaniała wiata w Szczeblach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz