Jest godzina 20-ta, wiatr ucichł, więc w końcu możemy zacząć spływ Biebrzą. Cieszymy się jak dzieci, choć niebo już wyraźnie wskazuje, że koniec dnia coraz bliżej...
Początkowy plan zakładał odcinek Wroceń-Osowiec, jednak wobec warunków atmosferycznych (silny wiatr wiejący przez większość dnia), realny wydawał się co najwyżej leżący nieco po ponad połowie tego dystansu Goniądz.
Jaka jest różnica między tym, co było wcześniej, świadczy fakt, że w ciągu 5 minut przepłynęliśmy więcej, niż przez dwie godziny w południe
Jaka jest różnica między tym, co było wcześniej, świadczy fakt, że w ciągu 5 minut przepłynęliśmy więcej, niż przez dwie godziny w południe
Chmury tworzą na niebie różne ciekawe i groźnie wyglądające zjawiska - ale bez obaw, to nie zwiastuje deszczu. Nie dzisiaj.
Za lasem mija nas dwójka ostatnich rybaków w wąskiej łódce. Pytają się,
czy mamy jak zrobić ognisko, bo na noc zapowiadają -2 stopnie!
Odpowiadam, że mamy grilla. Spojrzeli trochę dziwnie i odpłynęli.
Trochę nas zmroziła ta informacja, ale jakoś przecież sobie damy radę!
Na razie mijamy kolejne niewielkie odnogi, na jednej łabędzie stanowisko
wysiadywawcze .
Im ciemniej, tym ciekawiej - nad wodą zaczyna unosić się mgiełka.
Płyniemy gdzieś do 22.20 - ja wolałbym, aby płynąć jeszcze dalej, bo tak
naprawdę przebyliśmy może ze 2 kilometry (a sama trasa do Goniądza ma
ponad 12), ale chłopaki upierają się, że to najwyższa pora na kolację.
No dobra, cumujemy do brzegu po suwalskiej stronie Biebrzy (a więc
pierwsze na tym wyjeździe zetknięcie z Suwalszczyzną). Goniądz zresztą widać z tego miejsca, z racji położenia na wzgórzu nie może to być nic innego.
Na rozpałkę do grilla próbujemy trzcinę...
Kiepski pomysł - pali się słabo i śmierdzi. W końcu jednak udaje się
rozpalić owo cudo i zaraz lądują tam różne pyszności - swojskie wuszty,
boczek z Lewiatana (bardzo smaczny), pieczarki, chleb itp.
Generalnie obżarliśmy się aż miło
Zaraz potem opuszczamy roletę, bo z każdą minutą robi się coraz
zimniej. Siedzimy przy świeczce, rozgrzewając się rozmaitymi napitkami,
ale chłód czuć, choć do -2 to jeszcze trochę brakuje.
Noc jest zimna, w dodatku przez cały czas coś trzaska i mam wrażenie, że
to tratwa się rozsypuje. Dopiero nad ranem okazało się, że to roleta w
pewnym miejscu nie była domknięta i wiatr nią ruszał Potem jeszcze coś ciężkiego łazi po tratwie - zapewne jakieś wielkie ptaszysko.
Poranek rozwiewa nasze złudzenia co do planów spływowych...
Jest słonecznie, ale wieje mocno i już wiemy, że płynąć się nie da. No to uderzamy w kimono i czekamy...
W południe Eco smaży jajecznicę, którą wyczuwają nawet mijający nas
kajakarze (jedyni żywi ludzie tego dnia, których widzieliśmy). Pytają
się, czy nie zamarzliśmy w nocy .
Ten też spożywa obiad .
Na dworze pogoda zmienna - raz leje, raz świeci słońce. Jedno się tylko nie zmienia - pieprzony przeciwny wiatr!
Widać też doskonale, jak blisko startu jesteśmy - las w tle, to ten,
który mijaliśmy na pierwszym wczorajszym winklu, a domy to jeszcze
Wroceń.
Godziny lecą, każdy sobie radzi jak może...
Wreszcie popołudniem wiatr zaczyna słabnąć! Robimy pospiesznie grilla, w
końcu trzeba mieć siły, bo być może konieczne będzie płynięcie całą
noc. I o 18-tej następuje kompletna cisza wietrzna - odpływamy!
Teraz płynie się pięknie - nurt nas sam niesie, przez większość czasu
nawet nie trzeba kierować, czasem wystarczy jeden ruch wiosła i tratwa
elegancko skręca. Żadnego odbijania się od brzegów i walki pod prąd...
Eco zalicza również kąpiel .
Wychodzimy też na dach, obserwując, jak nasza tratwa delikatnie kręci się dookoła siebie.
I znów powoli zapada zmierzch, tym razem z niemal bezchmurnym niebem.
Mamy w końcu nagrodę za cały dzień wyczekiwania .
Mimo wszystko decydujemy, że nie będziemy płynąć do Goniądza (pierwotny plan do Osowca upadł już wczoraj), ale zadokujemy w Dawidowiźnie. Dzwonimy więc do Roberta (właściciela tratw) i ten podaje nam miejsce, gdzie mamy przybić.
Około 22-giej widzimy zabudowania wioski - w sumie myślałem, że zajmie
nam to więcej czasu. Na wodzie jesteśmy 4 godziny, zwykle średnie tempo
spływu to ok. 1 km/h, więc płynęliśmy szybciej - nie wiem czy to zasługa
tego, że pod koniec trochę pagajowaliśmy, czy rzeki Ełk, która w pewnym
momencie dołączyła do Biebrzy (choć w którym to nikt nie skojarzył).
Jest już miejsce do przybicia, ale prąd jakoś nas znosi, a jak na złość
Grzesiek akurat gada przez telefon. We dwóch z Eco nie umiemy się
ustawić do brzegu, więc krzyczę już wściekły do Grzesia: "teraz to
możesz sobie gadać aż do Goniądza!". Na szczęście ten rzuca rozmowę i we
trójkę dajemy radę się cofnąć - wyskakuję na brzeg, wbijam kij,
mocowanie sznura, uff, uratowani, bocian
Wieczór jest cieplejszy niż wczoraj, jesteśmy spokojniejsi, ogólnie jest miło
Rano budzi nas hałas - ktoś łazi po tratwie! Licho?! Nie, to rybak
któremu przyblokowaliśmy łódkę, usiłuje ją sobie wydostać. W nocy nie
było tego widać.
Jest ładnie i nie wieje, więc mimo iż Grzesiek jeszcze leży, to odbijamy
- trzeba wykorzystać pogodę. Pierwsze kilka minut radości i... zrywa
się wiatr! Błyskawicznie wbija nas w przeciwległy brzeg, a potem zaczyna
znosić do tyłu, w zatokę o nazwie Tur. Powtórka z dramatu, panika, bo
nawet nie można za bardzo dobić do brzegu, cały czas się cofamy -
dopiero po dramatycznej walce udaje się zakotwiczyć, ale i tak jesteśmy w
czarnej dupie, mimo, że ledwie kilkaset metrów od miejsca, gdzie
nocowaliśmy!
Sytuacja wydaje się beznadziejna, bo przy tym wietrze nie jesteśmy w
stanie wydostać się z zatoki. Idziemy więc spać (nigdy tyle nie spałem
na wyjeździe co tym razem). Po pobudce burza mózgów - jest już południe,
a dziś mamy zdać tratwę. Gorączkowe "co robić"? W końcu Eco wskakuje do
wody i jak rosyjski burłak dzielnie ciągnie tratwę kilkaset metrów,
tak, że wydostajemy się z $%#@ zatoki!
Dobra, czarna dupa jest ciut mniejsza, ale nadal płynąć się nie da.
Stwierdzamy, że gdy trochę ucichnie to spróbujemy dowiosłować do
drugiego brzegu, a stamtąd dociągnąć lądem tratwę do miejsca skąd
wypłynęliśmy - to może z 300 metrów, ale nie wiemy jaki tam jest brzeg,
czy czasem nie same szuwary...
Nagle przestaje wiać, więc przedzieramy się na drugi brzeg w miarę łatwo, ku naszemu zdziwieniu. Uff...
Ponieważ cisza się utrzymuje to podejmujemy decyzję, aby jednak próbować dostać się do Goniądza, który zresztą widać jak na dłoni.
Przez pół godziny jest dobrze, trochę wieje, ale odpychając się od drugiego brzegu posuwamy się naprzód.
W tyle widać ciemne chmury i to znak rychłego załamania pogody.
I rzeczywiście - silny wiatr znowu wbija nas w prawy, suwalski brzeg. Zaczyna ostro lać.
Ponownie trochę ustaje, ponownie próbujemy płynąć - idzie jako tako, ale ciągle na zasadzie odpychania się od brzegu.
I wtedy po raz kolejny na tym wyjeździe objawia się licho - tym razem
przybrało postać dwóch morderców ryb (czytaj: wędkarzy). Sugerują nam,
aby nie płynąć krótszym, aktualnym korytem Biebrzy, bo ponoć jest wąskie
i zarośnięte, tylko starym, bo szerokie i łatwiej się płynie. Jak
miejscowi to pewno wiedzą lepiej - myślimy.
Z początku rzeczywiście jest łatwiej, bo po raz pierwszy i jedyny
płyniemy z wiatrem. Na zakręcie zaczyna się kicha - ciągła walka pod
wiatr, który spycha nas dosłownie w każdą odnogę i zatokę. Kwadranse
mijają, a my zbliżamy się do celu baaardzo powoli. W akcie desperacji
Grześ wyskakuje na brzeg i tam gdzie można - ciągnie po prostu tratwę
jak burłak, a my pomagamy mu kijami.
Wolno i ciężko to idzie, w dodatku co chwilę twardy brzeg zastępują
szuwary i trzciny. W pewnym momencie Eco rozbiera się do rosołu (aby nie
moczyć znowu gaci) i w samym klapkach niczym nagi zesłaniec zaczyna ciągnąć tratwę .
Mamy mu pomagać, ale prawie sikamy ze śmiechu, a aparaty i kije wypadają z rąk
W końcu gdy tratwa rusza, to co chwilę słychać zza trzciny: "Ała, moje
jajka, aj, mój odbyt, kur...a..." i cisza. Eco niknie nam z oczu,
okazuje się, że wpadł w głęboką kałużę Dobrze, że jednak był nagi .
Po jakimś czasie Grześ (ubrany) ciągnie nas z drugiej strony.
Docieramy w końcu do nowego koryta Biebrzy, którym, jak się okazało,
powinniśmy płynąć, a nie słuchać licha-wędkarzy! Nadłożyliśmy prawie
kilometr, czyli co najmniej z półtorej godziny!
W tym też miejscu jeden z klapków Grzesia postanawia popływać - widzę
go, jak jest już na środku rzeki. Eco nawet chce skoczyć na ratunek, ale
pomaga nam straż w motorówce, krążąca po okolicy (podejrzewam, że
postanowiła sprawdzić czy jeszcze żyjemy i w jakim stanie ).
Widać już wyraźnie miejsce do cumowania, widać nawet Izę, która ma dalej
z nami wędrować w następne dni, a od paru godzin siedzi w Goniądzu i
bezradnie obserwuje nasze wysiłki... Jeszcze pod sam koniec mija nas
kilka łódek silnikowych z leniwymi turystami (to niby park narodowy, ale
zarabia na tym, czego innym zakazuje), które powodują fale wcale nie
poprawiające naszego toru spływu.
Ostatecznie o 19.20 dobijamy do brzegu w Goniądzu, gdzie czeka, oprócz
Izy, Robert z ojcem aby odebrać tratwę. Jest zmęczenie ale i radość, bo
naprawdę przepłynąć ten odcinek to było wyzwanie! Jakaś wycieczka
schodzi właśnie nad Biebrzę i cyka nam zdjęcia, niczym bohaterom
wracającym ze zdobycia wielkiej góry .
Spływ zakończony! Doskonale tutaj wyszło, na ile człowiek jest zależny
od takich "błahostek" jak wiatr... Zostaje satysfakcja i trochę żalu, że
nie udało się dotrzeć do Osowca, lecz w tych warunkach nie mielibyśmy
szans w walce z jeszcze liczniejszymi zatoczkami i odnogami...
Super przygody za chyba niewielkie pieniądze. No nie wiem czy w Europie takie swojskie atrakcje są dostępne?Pozdrawiam serdecznie 😃
OdpowiedzUsuńniewielkie to pojęcie względne - normalnie wypożyczenie tratwy na 3 dni kosztuje 600 złotych, więc trochę jednak się płaci ;) z racji, że nas było tylko 3, to dostaliśmy zniżkę.
UsuńCzy w Europie można jeszcze tak spływać to nie wiem, w ogóle same tratwy na Biebrzy są chyba dość młodym pomysłem :)
Ależ relacja. Czyta się to nie gorzej niż powieści Toma Clancy'ego ;)
OdpowiedzUsuńDobrze że w ostatecznym rozrachunku daliście radę, choć w nieco okrojonym wariancie. A te zdjęcia z zachodów słońca, to aż proszą się o jakąś autorską wystawę. Pomyśl... ;)
dzięki za miłe słowa, ale ładnych zdjęć znad Biebrzy jest całkiem sporo i wcale moje nie są jakieś wyjątkowe :)
UsuńO matko, ale akcja:)
OdpowiedzUsuńPrzekonałeś mnie, że nie ma się co porywać na 2-dniowy spływ z 7-latkiem.
Piękna trasa, a co za przygody:-)
W dwie osoby tylko, w sensie dorosły i dziecko? Nie, to zbyt ryzykowne nawet przy dobrej pogodzie i braku wiatru, bo zdarzają się sytuacje, iż muszę być dwie dorosłe osoby aby w razie czego używać kijów. W takiej wersji trzyosobowej to jak najbardziej :)
UsuńSuper sprawa. Tratwa to znakomity pomysł.
OdpowiedzUsuńTylko niezbyt tania. Najlepiej rozłożyć to na co najmniej 3-4 osoby, bo inaczej obciąży mocno budżet. Ale z drugiej strony od razu jest nocleg ;)
Usuń