Tajemnicza poświata wokół księżyca, oprócz uszkodzonego statywu Ecowarriora, przynosi zmianę pogody Rano, gdy pierwszy raz wychodzę z namiotu to świeci jeszcze słońce, potem przychodzą już chmury.
Nie jesteśmy też sami - z daleka słychać odgłosy drwali, w dole stoi samochód (zapewne od nich), przejechał polaną traktor z sympatycznie machającym kierowcą, w końcu podchodzi jakiś facet i pyta się, czy jesteśmy z Polski. Jeśli tak, to w porządku. A gdybyśmy nie byli? Ciekawe...
Nie jesteśmy też sami - z daleka słychać odgłosy drwali, w dole stoi samochód (zapewne od nich), przejechał polaną traktor z sympatycznie machającym kierowcą, w końcu podchodzi jakiś facet i pyta się, czy jesteśmy z Polski. Jeśli tak, to w porządku. A gdybyśmy nie byli? Ciekawe...
Ledwo zwinęliśmy namioty, to zaczyna siąpić - uff, mamy szczęście! Schodzimy na przełaj polaną w dół z wielkim worem wytworzonych śmieci...
Na drodze spory ruch lokalny - miejscowi w swoich dziwnych maszynach jadą grupowo w las aby dokonywać ścięcia. Może to jakaś tradycja, że 1 Maja czczą czynem właśnie piłami i siekierkami? Już przy naszym miejscu noclegowym były całe chaszcze pociętych, drobnych drzewek.
Przed nami niewielka wioska Osádka (Oszádka). Historycznie to Orawa, Liptów został po południowej stronie Gór Choczańskich.
Zaczyna padać dość mocno, więc robimy sobie przerwę pod przystankiem przy sklepie czynnym w specyficznych godzinach (dzisiaj od 8 do 9, a normalnie od 8 do 10 i od 19 do 20).
Rozgrzewamy się nieco śliwką, ale na całość poszedł Karolek, który, jak to świnia, postanowił popływać w kieliszku!
W międzyczasie pod sklep podjeżdżają dwa auta na polskich blachach - Eco wychodzi do nich i tłumaczy, że tutaj zakupów nie zrobią. Nie są zbyt zadowoleni
Z przystanku odjeżdża dziś kilka autobusów, lecz mamy do nich trochę czasu i postanawiamy pójść dalej pieszo - miejscowości są oddalone od siebie o jakieś 2,5 - 3,5 kilometra, więc w sam raz na spacer.
Po drodze mijamy dawny PGR - Jednotné roľnícke družstvo. Na Słowacji jeszcze kilkanaście gospodarstw działa pod tym skrótem, jako spółki lub spółdzielnie.
Nie mija dużo czasu i przed nami pojawiają się Leštiny (Lestin). Przy drodze stoją charakterystyczne dla Orawy zabudowania gospodarcze z piwniczkami.
Ogólnie nie sposób nie odnieść wrażenia, że na słowackich wioskach starych domostw jest znacznie więcej niż w Polsce - czyżby nie chcieli być tak nowocześni?
W Leštinach większość stanowią ewangelicy, podobnie jak w sąsiednich wsiach (poza Malatiną). Pod koniec XVII wieku rodzina Zmeškal, właściciele wsi i kapitanowie Zamku Orawskiego, wzniosła tutaj drewniany kościół artykularny, wpisany kilka lat temu na listę UNESCO.
Kościół jest zamknięty, choć wisi kartka z kontaktem, lecz co z tego, skoro w środku i tak nie można fotografować? Łazimy więc dookoła, oglądając stare, węgierskie groby, w których pochowano m.in. wspomnianą rodzinę właścicieli.
Nad drzwiami ciekawostka - ślady po dawnych wandalach, na pewno dostrzegłem wpis z 1906 roku.
Widok spod kościoła. Kobietom płci odmiennej nie chciało się już przejść tych kilkunastu schodów pod górę
Na mapie wydaje nam się, że kawałek dalej jest drugi kościół, łażę więc z chłopakami w jego poszukiwaniu, ale znajdujemy tylko zapuszczony pomnik Słowackiego Powstania Narodowego.
Okazuje się jednak, że źle odczytywaliśmy mapę - domniemany kościół okazał się słabo widocznym z drogi dworkiem
Po chwili przyjeżdża autobus (pełny głównie rozbawionej młodzieży) i jak lordowie podjeżdżamy do Vyšnego Kubín (Felsőkubin), całe 3,5 kilometra . Miejsce urodzin Pavla Hviezdoslava z początku nie nastraja pozytywnie - wszystko pozamykane, ludzi wywiało. Na jakiejś pseudo-kawiarni pisze, że czynna od 13 - no dobra, poczekamy te 40 minut i może się chociaż czegoś (ciepłego) napijemy.
Żeby nie siedzieć bezczynnie zostawiamy Młodego i Neskę z plecakami, a z Kamką i Eco ruszamy na obchód wsi. Pierwsze znalezisko może nie jest zbyt epokowe (stadko owiec)...
...drugie znacznie bardziej
W bocznej uliczce działa knajpa - mamy szczęście, bo po sąsiedzku robotnicy ocieplają dom, więc otwarto ją wcześniej. Chciałem osobiście sprawdzić, czy czasem nie potrujemy się tam piwem, ale reszta nalega aby najpierw wrócić po dwójkę z plecakami. No kurczę, jak oni tak mogą ryzykować???
Przy plecakach Neska uskutecznia kolejną już tego dnia toaletę - nie mówimy nic o otwartej knajpie, tylko, że musimy lecieć na szlak i koniec. Nie mają szczęśliwych min i do końca prowadzę ich nieświadomych jak barany na rzeź aż do drzwi lokalu
W środku leci Szwejk (widać odgrzewane kotlety na święta to nie tylko domena polskich telewizji), jest zestaw obiadowy za 3 euro, lany Martiner - czegóż chcieć więcej?
Tak nam dobrze, że spędzamy w knajpie kilka godzin. W międzyczasie wychodzi nawet słońce, lecz gdy w końcu wyłazimy to na powrót się zaciągnęło
Obok drogi na Dolny Kubin wbijamy na zielony szlak, wznoszący się coraz wyżej pośród nieużytków i pól.
Ponownie zaczyna siąpić, a nas ogarnia jakieś dziwne zmęczenie, tym bardziej, że namacalnie widać wielkość Chocza.
Szlak męczy coraz bardziej, puszczamy dziewczyny przodem, aby pognały za przystojnymi drwalami, męska część ekipy dawkuje sobie kolejne odcinki znacznie wolniej.
W końcu około 19.30 docieramy na Stredną poľanę. W Hotelu Chocz jest wyłącznie polskie i śląskie towarzystwo, w tym ludzie, których spotkaliśmy w Osadce pod sklepem. Nie wierzyli, że tam dotrzemy, nie rozumiem czemu Nie ma za to naszej dwójki znajomych, którzy mieli dojść z Rużomberku.
Pod dachem można znaleźć trochę wolnego miejsca, jednak decydujemy się rozbić namioty, a potem doszukać drewna do ogniska, z czym jest problem, bo okolica jest kompletnie wyczyszczona. Gdy nam się udaje to prawie się gubimy w ciemnościach, dobrze, że poprowadziły nas głosy
Kontakt z zaginioną dwójką znajomych jest zrywany i utrzymywany, lecz komunikaty są dziwne. Początkowo twierdzę, że w ogóle już nie żyją, bo zamordowano ich w rużomberskiej knajpie, potem się w końcu dodzwaniamy - nie wiedzą gdzie są, napierdzielają pod jakąś cholerną górę. A godziny mijają... W pewnym momencie wydaje nam się, że widzimy w oddali jakieś światełka, śpiewamy, ale te znikają. Niedźwiedź? Pozostaje grzanie przy ogniu w lekkim deszczu.
W końcu przed 23-cią znowu pojawiają się na przeciwległym stoku światła, znów śpiewamy i wreszcie okazuje się, że to oni - w ciemnościach i braku oznaczeń nasze piosenki bardzo pomogły odnaleźć im właściwą drogę
Pada coraz mocniej, więc i tak szybko przenosimy się pod dach, gdzie dzieją się różne straszne rzeczy
Rano, z kolei, pogodę mamy taką.
Staje się jasne, że wchodzenie na szczyt Chocza jest bez sensu, bo nie widać kompletnie nic. Siedzimy więc długo w Hotelu i wędzimy się przy ognisku.
Dopiero późnym południem zaczynamy schodzić, początkowo idąc prosto we mgłę.
Szlak jest dość słabo oznaczony i niezbyt widokowy. Za to jeden krótki odcinek jest tak ostry, że dziwię się, iż ktoś poprowadził tam ścieżkę! Dziwię się też, że nikt nie spadł i nie skręcił sobie karku...
(foto Neski)
Dopiero za odbiciem żółtego zaczyna się nieśmiało coś przerzedzać - puszczamy więc dziewczyny przodem, coby nie musiały się nudzić naszym towarzystwem Karolek (nie ten drewniany) i Grześ, którzy przyleźli w nocy, zostają z tyłu.
Po wyjściu z lasu mamy szeroką panoramę Niżnych Tatr, Liskovej, Rużomberka i Likavy. Jeszcze ładniej to musi wyglądać przy dobrej pogodzie.
Schodzimy na krechę, bo jakoś znów nie widzimy oznaczeń - w oddali widać dwa małe motorki - to zapieprzająca Neska i Kamila. Jedynie Młody jest w stanie je dogonić, widać, że młodość ma swoje prawa
Przyjaźnie wyglądająca droga do budowanej autostrady D1 okazuje się błotno-gliniastym koszmarem - świństwo tak się lepi do butów, że czasem mam wrażenie chodzenia w koturnach. Próbuję to zmyć w strumyku, ale nie na wiele się zdaje. A ponoć wieczorem droga była normalna, wszystkiemu winne całonocne opady.
Uświnieni jak świnie wchodzimy z Eco samotnie do Likavy. To właściwie przedmieście Rużomberka i dochodzimy do wniosku, że jesteśmy na urlopie, motorki zostały w tyłkach dziewczyn i dobrze by się było trochę pogubić. Tak też robimy i drogę odnajdujemy w hostincu w bramie
Wypijamy po piwie oraz boroviczce postawionej przez miejscowego, a gdy wychodzimy zaczyna się nawet trochę rozjaśniać.
Z drugiej strony na Niżnymi Tatrami zebrały się tak ciemne chmury, że obstawiamy, kiedy runą nam na głowę.
Na szczęście wiatr przewiał je dalej, jedynym czarnym akcentem jest foch czekających w sklepie Rużomberka dziewczyn, które nie chciały uwierzyć, że się zgubiliśmy! Jaka ta dzisiejsza młodzież jest podejrzliwa!
Lądujemy na naszej stałej kwaterze, mycie, kąpanie, po dojściu Grzegorza i Karola na dworze robi się piękna pogoda.
Wieczorem tradycyjnie wyjście na Rużomberok. Licho nie odpuszcza, gdy
chcemy coś zjeść - nasza ulubiona knajpa jest malowana, w innej już nie
karmią, kilka pozostałych zamkniętych. W końcu zasiadamy w średnio
przyjemnej pizzerii, gdzie jest tak ciepło, że wszyscy wyglądają jakby
od razu mieli paść.
Na szczęście odbijamy sobie potem wizytą na koncercie Horkýže Slíže. Jest wszystko, czego tylko można od udanego wieczoru wymagać!
Niedziela to czas powrotu - początkowo z żalem i zazdrością patrzymy na odsłoniętego Chocza...
Potem na szczęście znowu nadciągają chmury, więc już mniej załamani wracamy w kierunku granicy. Pierwszy pociąg, do Żyliny, zawalony kompletnie, w drugim jest lepiej; w Skalitym wysiadamy i okazuje się, że nasza niedoszła noclegownia ze środy jest otwarta
Przed dworcem w Zwardoniu licho atakuje chyba po raz ostatni - Grzesiek nie ma portfela i aparatu! Cofa się więc do słowackiej knajpy, gdzie je znajduje, ale musi pojechać następnym składem... My ponownie mamy szczęście - zamiast pie#@%&ej Pesy znów jedzie stare EN57, dwuskładowe, podróżujemy więc do Katowic w komforcie, a nie jak bydło, co było udziałem wielu turystów tego dnia!
Majówka się skończyła, zostały wspomnienia i chęć powrotu na Wielki Chocz przy lepszej pogodzie I tak było super!
Na szczęście odbijamy sobie potem wizytą na koncercie Horkýže Slíže. Jest wszystko, czego tylko można od udanego wieczoru wymagać!
Niedziela to czas powrotu - początkowo z żalem i zazdrością patrzymy na odsłoniętego Chocza...
Potem na szczęście znowu nadciągają chmury, więc już mniej załamani wracamy w kierunku granicy. Pierwszy pociąg, do Żyliny, zawalony kompletnie, w drugim jest lepiej; w Skalitym wysiadamy i okazuje się, że nasza niedoszła noclegownia ze środy jest otwarta
Przed dworcem w Zwardoniu licho atakuje chyba po raz ostatni - Grzesiek nie ma portfela i aparatu! Cofa się więc do słowackiej knajpy, gdzie je znajduje, ale musi pojechać następnym składem... My ponownie mamy szczęście - zamiast pie#@%&ej Pesy znów jedzie stare EN57, dwuskładowe, podróżujemy więc do Katowic w komforcie, a nie jak bydło, co było udziałem wielu turystów tego dnia!
Majówka się skończyła, zostały wspomnienia i chęć powrotu na Wielki Chocz przy lepszej pogodzie I tak było super!
Niby tak blisko a jednak inaczej. Te piwniczki są fascynujące. Chyba wart korzystać z ichniejszych koli ;) Fajna relacja :)
OdpowiedzUsuńGratulacje dla ekipy:)
większość tych piwniczek już nie jest używana, ale przynajmniej stoją :)
Usuńgratulować nie ma czego, na Chocz nie weszliśmy w końcu :P
Super. Szkoda że jednak pogoda trochę walnęła focha i najładniej zrobiło się pod sam koniec. Ale może będzie pretekst, by znów tam powrócić?
OdpowiedzUsuńten Chocz musi w końcu paść! :)
Usuń