czwartek, 19 czerwca 2025

Z plecakiem przez Ruś (2): Wielkie Oczy i okolice.

Wielkie Oczy (Великі Очі) to wioska położona przy granicy z Ukrainą: od głównego placu do słupków granicznych są ledwie dwa kilometry. Kiedyś posiadały prawa miejskie, ale po Wielkiej Wojnie podupadły i straciły je w 1935 roku. Pozostały siedzibą gminy, choć ta posiadała inny kształt niż obecnie, bowiem w 1945 pięć wiosek na wschód od Wielkich Oczu przyłączono do Kraju Rad.
Intrygująca jest jej nazwa. W czasie rozmowy z pracownikami zakładu pogrzebowego w Łukawcu dowiedziałem się, że pochodzi ona od dwóch stawów, które z lotu ptaka wyglądały jak wielkie oczy. No tak, ale pojawiła się on już w XVI wieku i wówczas raczej nikt nie wiedział, jak coś wygląda z lotu ptaka. Bardziej prawdopodobna jest wersja, że patrzono na nie nie z wysokości, ale z pewnej odległości: dwa stawy w połączeniu z zarośniętą groblą wyglądały jak ludzka twarz. Oryginalne stawy dawno przestały istnieć, lecz planuje się ich rekonstrukcję albo nawet już ponownie je wykopano.

Miejscowy, z którym jechaliśmy z Bożeną stopem, wysadza nas na rynku. Jego kształt ma sugerować dawny małomiasteczkowy charakter, ale część zajmuje park, więc nie jest to aż tak oczywiste.


Bozia rusza na spacer, a ja kupuję piwo i siadam na ławce przed sklepem, obserwując niewielki ruch uliczny. W pewnym momencie pojawia się wóz Straży Granicznej, zatrzymują się, bo funkcjonariuszka chce zrobić zakupy. Jej kolega za kółkiem zobaczył obcą twarz i od razu podszedł z notesikiem.
- Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie będziecie spali - rzucił, gdy wyjaśniłem, co tu robimy. - To w związku z eee... ehmmm... uuuu.... akcją w pobliżu granicy - wykrztusił zmieszany. 
Podaję mu przybliżone szczegóły, on z kolei pokazuje mi karteczkę z numerem telefonu i prosi, aby jutro zadzwonić, gdy będziemy się kręcić w newralgicznych miejscach. Muszą mieć kryzys finansowy, bo zazwyczaj taki suvenir dostawałem na wyłączność, a tutaj musi wystarczyć mi jego zdjęcie 😛.

Bożena wraca i teraz ja ruszam na spacer po uliczkach śladami wielokulturowej przeszłości wioski.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego informuje, że pod koniec XIX wieku mieszkało w Wielkich Oczach prawie dwa tysiące osób. Połowa wyznawała judaizm, reszta katolicyzm, przy czym więcej rzymski. Co ciekawe, autorzy twierdzili, że niemal wszyscy są Polakami, a więc większość żydów i unitów uznano za swoich rodaków. W XX wieku byłoby to nie do pomyślenia, a i zapewne sami zainteresowani niekoniecznie się z tym zgadzali. W okresie międzywojennym proporcje się zmieniły: liczba wyznawców judaizmu spadła o połowę, rzymscy katolicy (w domyśle: Polacy), wysunęli się na pierwsze miejsce. Grekokatolicy (Ukraińcy/Rusini) zajmowali trzecie miejsce, lecz nadal były ich ponad trzy setki. Druga wojna światowa przeorała wszystko: Żydzi zostali albo wymordowani na miejscu albo wywiezieni do obozów, Ukraińców wypędzono. Współczesne Wielkie Oczy są senną mieściną, która nie ma nawet tysiąca mieszkańców. Na szczęście niektóre pamiątki po dawnych sąsiadach zostały: okazała synagoga z 1910 stoi przy samym rynku. Za PRL-u pełniła różne role, łącznie ze skupem jaj, obecnie mieści bibliotekę.


Cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy z 1925 roku, jedyna w województwie i jedna z nielicznych w Polsce (albo nawet jedyna) zbudowana w stylu szachulcowym. Niestety, mocno zaniedbana.


I wreszcie świątynia rzymskokatolicka z XVIII wieku, powstała na bazie klasztoru dominikanów, zlikwidowanego przez cesarza Józefa II. Ludzie śpieszą się na mszę, jakiś chłop długo wali w dzwon wzywając wiernych. W środku kolejny w tej okolicy święty obraz, tym razem Matki Boskiej Częstochowskiej.



W parku stoi pomnik z PRL-owskim orłem, któremu doklejono koronę. Upamiętania "poległych na terenie gminy". Słowo "polegli" kiedyś dotyczyło głównie uczestników starć zbrojnych, natomiast w Wielkich Oczach większość ofiar to cywile, skutki mordów, których dokonywali głównie Ukraińcy.


Okazuje się, że podczas mojej nieobecności Bożenę też zaczepiała SG, tym razem na crossach. Postanawiamy się zbierać, tym bardziej, że mamy jeszcze kilka kilometrów do celu. Przydałby się stop, ale nie musieliśmy nigdzie chodzić, bo sam się znalazł: facet spod sklepu zaproponował podwózkę. 
- Wiata w Szczeblach? Pewnie, że znam - mówi, gdy upewniamy się, czy na pewno dobrze nas zawiezie. - To taka mała miejscowość, tam się wszyscy znają i są jak jedna wielka rodzina!
Szczeble (Щебле) oficjalnie są przysiółkiem Kobylnicy Wołoskiej (Кобильниця Волоська). Na mapie znaleźliśmy w niej wiatę, ale rzeczywistość przerosła nasze wyobrażenia: to wielka konstrukcja, osłonięta z trzech stron, posiadająca palenisko, wychodek, bieżącą wodę i masę miejsca pod namioty. Jest również stawek, zabezpieczony przed wydrą i lisem, które tutaj wspólnie polowali.



Ledwo odjechał ten, który nas przywiózł, a po raz trzeci objawiła się Straż Graniczna. Wychodzi do nas dwóch potężnych chłopów, jeden z pistoletem maszynowym. Oczywiście nic nie wiedzą o poprzednich rozmowach z ich kompanami, przepływ informacji jak zwykle leży i kwiczy. Wkrótce dociera piechotą pozostała trójka, więc mogą też wziąć dokumenty Buby, Szymona i Kaśki. Znikają w aucie na dobre dwadzieścia minut, już się przyzwyczailiśmy, że łączenie z centralą i sprawdzanie naszej tożsamości trwa bardzo długo.
W międzyczasie zjawia się gospodarz z domu oddalonego o kilkaset metrów, jak się okazuje opiekun wiaty. Jest bardzo zadowolony, że pojawili się turyści i absolutnie nie ma nic przeciwko naszej wizycie.
- Podobno jesteście jak jedna wielka rodzina - mówimy z uśmiechem.
- Bez przesady, zawsze jest jakaś opozycja - mruga okiem.
Wiatę wymyślili i wybudowali własnymi siłami mieszkańcy Szczebli.
- My tu mamy kilkanaście domów, spokój i cisza. To plus. Minus, że do centrum wioski są cztery kilometry, tam gmina wybudowała wiatę obok kościoła, a tu nic. Spotkać się z sąsiadami czy napić piwa mieliśmy na ulicy? Postanowiliśmy coś z tym zrobić - wyjaśnia. - Ludzie najpierw się śmiali, ale potem wzięli się do roboty. Gmina dała teren i na tym jej aktywność się skończyła. Myśleliśmy, że to będzie miejsce głównie dla nas, lecz potem zaczęli przyjeżdżać turyści i teraz ciągle kogoś gościmy, z całej Polski, z całej Europy. Są na motorach, w samochodach, kamperach, rowerach, a teraz wy na piechotę.
Widać, że pan jest bardzo zaangażowany w opiekę. Sprząta, choć wszystko wygląda na czyste. Narzeka, że trawa niewykoszona, choć koszenia wcale nie potrzebuje. Wreszcie włącza nam prąd, więc robi się jakby luksusowo!
Proponujemy mu łyk swojskiego napitku, ale odmawia.
- Muszę jeszcze jechać po pszczoły, lecz wpadnę wieczorem.


Pogranicznicy w końcu oddają nasze papiery.
- Gdzie pójdziecie dalej? - pada standardowe pytanie.
- Jeszcze nie wiemy, może do Korczowej.
- Ale Korczowa jest bardzo blisko!
- My wolno chodzimy.
- Pamiętajcie, aby nie wchodzić na pas drogi granicznej - powtarzają jak mantrę. - Ludzie tam wchodzą robić zdjęcia. Mamy tu nawet taki bloczek mandatowy z kwotą pięćset złotych na takie okazje.
- Ale za wejście na pas drogi granicznej czy za robienie zdjęć? - dopytuję.
- Za jedno i za drugie, nie po to robi się takie pasy, aby ludzie je fotografowali.
No i prawdopodobnie to gówno prawda. Przeszukiwałem przepisy i nigdzie nie znalazłem informacji, aby w województwie podkarpackim był zakaz fotografowania granicy (istnieje chociażby w województwie warmińsko-mazurskim). Albo więc taki zakaz jest głęboko ukryty w aktach prawnych, że nie sposób go znaleźć albo po raz kolejny pogranicznicy wciskają nam kit. Próbowali nam już kiedyś wmawiać, że samo przebywanie przy słupkach granicznych może być karalne albo, że nawet przejście szlakiem turystycznym w sąsiedztwie Białorusi albo Ukrainy wymaga bezwzględnego zgłoszenia tego służbom. Pytanie, czy panowie z SG wprowadzają ludzi w błąd celowo czy sami nie znają przepisów?
Pomijając tę kwestię i ich paniczny strach przed tym, żebyśmy w ogóle zbliżali się do słupków granicznych ("bo wtedy trzeba będzie interweniować"), to rozmowa była dość sympatyczna.
- Na szczęście u nas jest spokój - mówią. - Czasem tylko jakiś Ukrainiec próbuje uciec przed wojną, ale w porównaniu z Białorusią panuje cisza.

Radiowóz pojechał, zaczęło się zmierzchać i wtedy pod wiatę wpadł podejrzany typ na rowerze! To Krwawy, który dziś dołącza do ekipy. Po raz drugi nie chce mu się chodzić, więc będzie nas ścigał używając dwóch pedałów.


Zapadł wieczór. Szymon rozpala ognisko. Widzimy "naszego" gospodarza, jak przejeżdża z całą przyczepą uli. Wkrótce do nas na chwilę przyjdzie, tym razem daje się skusić na jednego kieliszka.


Okolica jest bardzo cicha, z rzadka słychać tylko psy. W najbliższych domach jeszcze świeci się światło, ale potem wszystko gaśnie i zostajemy tylko my, ognisko i dziwne rozmowy, na przykład o "sodomizacji rzeczy w namiocie".



Nie rozbijałem namiotu, spałem w samym śpiworze we wiacie. I dobrze zrobiłem, bo środowy poranek wstaje ciepły i słoneczny. To ma być najładniejszy dzień całego tygodnia.


Próbuję wziąć kąpiel w stawku, ale daję radę zanurzyć się tylko do pasa, woda jest cholernie zimna. Resztę kończę pod kranem. Przyjeżdża codzienny busik z pieczywem, więc można zrobić zakupy na śniadanie.


Po raz pierwszy na naszych wyprawach spędzimy dwie noce w tym samym miejscu. Namioty zostają przy wiacie, część bagaży w plecakach idziemy zanieść do jej opiekuna. Przy okazji mamy okazję poznać jego żonę, dwa groźne psiaki (zdjęcie Buby) oraz pszczoły.



Dziś w planach powrót do Wielkich Oczu i odwiedziny dwóch niewielkich wiosek w ich pobliżu. Na lekko, bez pośpiechu, Krwawy na rowerze.


Na szosie wojewódzkiej Bozia łapie stopa i zabieram się z nią do Wielkich Oczu. Reszta będzie niedługo po nas. Na pewien czas lokujemy się przed jednym ze sklepów, który ma ławki odgrodzone płotem od ulicy, więc pełni rolę baru (znowu zdjęcie Buby). Prawdziwej knajpy tu nie ma, do niedawna działała pizzeria i też się zamknęła.


Pierwsze, co się rzuca w oczy po opuszczeniu sklepu, to siedziba gminy Wielkie Oczy. Kiedyś był to dwór, potem gorzelnia. Myślę, że wiele osób byłoby zadowolonych, gdyby w ich miejscowościach proces był odwrotny: urząd zmieniłby się w gorzelnię.


Interesujący znak. Do tej pory byłem przekonany, że kwestie wyglądu i napisów regulują odpowiednie przepisy, a nie przypominam sobie, aby znalazły się tam możliwości umieszczania tabliczek z cyrylicą. A potem się ludzie dziwią, jak wspomina się o "Ukropolu".


Zanim pójdziemy dalej, cofnę się na chwilę do czasów II Rzeczpospolitej i wrzucę mapę WiG z lat 30., na której zaznaczyłem przybliżony przebieg obecnej granicy. W skład gminy wchodziły wówczas Żmijowiska i Wólka Żmijowska, które są w niej również i dzisiaj, a także Boża Wola (Божа Воля). Lindenau (Лінденав), osada niemieckich kolonistów będąca przysiółkiem Lipowca (Лінденав), należał do gminy Nahaczów (obecnie Нагачів w rejonie jaworowskim). Kilkadziesiąt lat temu inaczej wyglądała sieć dróg: z Wielkich Oczu do Żmijowisk biegła ona tak jak obecnie, ale do Wólki Żmijowskiej jej nie było, chodziło się inaczej, pod lasem (a dziś w lesie). Granica przedzieliła dukt ze Żmijowsk do Bożej Woli, lecz wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne, aby odkryć, że nadal istnieje: w Polsce jako droga polna, a na Ukrainie jako leśna.


Na pustej szosie nieoczekiwanie pojawia się autobus szkolny, który staje i kierowca wpuszcza nas do środka. Prawie wszystkich, bo gdzieś zniknęła Kasia, a Krwawy pedałuje na rowerze. Podjeżdżamy kawałek i na ostatni odcinek znowu wracamy do podróży piechotą. Nagle jedzie auto, macham ręką, auto staje, a na fotelu pasażera siedzi Kaśka. Rzuca chłodno, że spotkamy się pod cerkwią i znikają w chmurze pyłu.
Droga prowadzi równolegle wzdłuż granicy, oddalonej maksymalnie o kilometr. Słupków ani zaoranego pasa nie widać, ale jej położenie można określić za pomocą wieży obserwacyjnej, stojącej tuż przy niej.


Dziwne konstrukcje na polach to prawdopodobnie infrastruktura związana z wydobyciem gazu.


Spokój nie trwał długo: pojawia się dwóch pograniczników na crossach. Rano ustaliliśmy, że nie dzwonimy na podany nam numer SG, nie będziemy odwalać za nich roboty i meldować o swojej obecności, bo i tak nic to nie da. Podczas kontroli okazuje się, że panowie oczywiście nic nie wiedzą o tym, że ich koledzy spisywali nas wczoraj pod wiatą, więc cała procedura zaczyna się od nowa. Przepływ informacji jest po prostu fantastyczny i tak to wygląda za każdym razem: zastanawiam się, jak w takim razie można chronić granicę??
- Tylko nie idźcie w kierunku Ukrainy, tam wszędzie są fotopułapki! - słyszymy.
Fotopułapki fotopułapkami, ale dlaczego zabrania nam się chodzić po terenie, gdzie wejście nie jest zabronione?


Faktycznie, po pewnym czasie przy skrzyżowaniu widzimy zawieszone coś na drzewie, wygląda jak stara krótkofalówka. Przechodzę pod nią kilka metrów i nie mija dziesięć minut, a patrol jest z powrotem. "Kto chodził, w jakim celu, jak daleko" - seria pytań, kontakt z bazą, opis mego wyglądu i ubrania i ponownie zostajemy sami.


Przed wojną gminę Wielkie Oczy w większości zamieszkiwali grekokatolicy, więc w wioskach stały wyłącznie cerkwie. Wólka Żmijowska (Вілька Зміївська) była jedną z nich: kiedyś liczyła ponad czterystu mieszkańców, dziś ledwie dwudziestu. Zapomniana mieścina wśród lasów z kilkoma domami.



Pomiędzy drzewami skrywa się perełka: niewielka, drewniana cerkiew Narodzenia NMP z końca XIX wieku. Jak na obiekt nieużytkowany od ponad pół wieku, to trzyma się w miarę przyzwoicie.



W środku zachowały się fragmenty polichromii, natomiast ikonostas wywieziono do muzeum w Lubaczowie.



Spodziewaliśmy się tu zastać Kaśkę, ale jej nie ma. Może poszła do Zełenskiego? Dodzwonić się do niej nie sposób. Tu w ogóle jest kiepsko z zasięgiem, na przykład przy wiacie miałem jedynie Kyivstar. Naradzamy się krótko (zdjęcie Bożeny)...


...i ruszamy w drogę powrotną. Dobrze, że jest Krwawy, w jego sakwach zawsze znajdzie się coś do nawodnienia.


Położone bliżej Wielkich Oczów Żmijowiska (Змієвиська) zawsze były większe, zarówno przed wojną, jak i teraz. Mieszkało tu trochę katolików i nieco żydów. Tu również jest piękna, drewniana cerkiew, nosząca wezwanie Zaśnięcia Matki Bożej.


Wybudowano ją w 1770 roku, a przebudowano w 1881; data ta widnieje na uchwycie zamkniętych drzwi. Wokół znajdziemy kilkanaście starych grobów i kilka powojennych. Jeden z nich obowiązany jest zabrudzoną szarfą w ukraińskich barwach.




Na polach za stacją gazową dostrzegam tablicę. Idę zobaczyć co to jest.


Pewnie zakaz podchodzenia do granicy, która biegnie wzdłuż linii drzew. Ale nie, to nie to. "Poprawa infrastruktury drogowej Gminy Wielkie Oczy" w ramach Polskiego Ładu! Teraz naprawdę robię wielkie oczy: czy ta zakurzona droga donikąd ma być poprawioną infrastrukturą drogową?? Trzy miliony złotych wydano na wysypanie tu szutru? To się nazywa Polski Wał!


Pomijając ten absurd okolica jest bardzo urokliwa.


Kompozycja idealnie dopasowała się do flagi sąsiadów.


Na skraju Wielkich Oczu pamiątkowe zdjęcie 😏.


Zaglądamy ponownie do sklepu z zasłoniętymi ławkami, a potem towarzystwo się rozchodzi, każdy w innym kierunku. Ja zachodzę najpierw na cmentarz żydowski. Niewiele z niego zostało, ledwie kilka nieuszkodzonych nagrobków. Dewastacja to okres powojenny, kiedy okoliczna ludność używała macew jako materiał budowlany albo do... ostrzenia noży. Niektóre skradzione macewy nadal leżą na prywatnych posesjach, toczyły się sprawy sądowe związane z ich zwrotem.



Na ulicy spotykam Bubę, która wrzuca mi do torby flaszkę na wieczór, po czym ruszają z Szymonem w stronę Szczebli, ja natomiast odwiedzam jeszcze cmentarz katolicki. Jest na nim spora kwatera zmarłych w Domu Opieki Społecznej, a także zaniedbana kaplica cmentarna.


Opuszczam Wielkie Oczy drogą na zachód. Widać i czuć, że nadchodzi wieczór.


Mijam samotną kapliczkę, a także kolejną informację o Polskim Wale, dzięki któremu wysypano kamyki na polnej drodze.



Ruch samochodowy ustał. Trudno, idzie się bardzo przyjemnie, w taki wieczór człowiek się śmieje sam do siebie. Gdy w końcu coś zaczyna jeździć, to zatrzymuje się drugie auto.
- Z pracy do domu? - pyta kierowca. Gdy opowiadam mu, co tu robimy, woła podekscytowany: - Super, ale przygoda!
Też tak uważam 😊.
Wyskakuję przy drugim skrzyżowaniu na Szczeble. Znajduje się tam przystanek autobusowy z kartką informującą, iż już od kwietnia 2019 roku ruszy nowa linia do Jarosławia!


Słońce i chmury tworzą piękny spektakl.


Do wiaty mam niecały kilometr. Przechodzę obok ładnie odnowionego krzyża z ukraińskim napisem.


We wiacie są już wszyscy, a nawet więcej, bo także Francuz na kole. Girard. Sympatyczny, ale jak to wielu Francuzów, zakręcony i najlepiej z języków obcych zna francuski 😏. Wróciła Kaśka, oprócz cerkwi odwiedzała też kapliczkę położoną głęboko w lesie. Ma lekkiego focha, bo twierdzi, że ją specjalnie zostawiliśmy w Wielkich Oczach.
Lecę jeszcze do gospodarzy po mój plecak, gadam z nimi dłuższą chwilę, po czym wracam nad stawek. Wieczór jest ciepły i przyjemny, pomijając miejscowego kota, który w szopie zahaczył o wędkę i przez kilka godzin nie umiał się wydostać.

Rano Francuz odjeżdża, zostawiając zapięcie do roweru. Szymon pisze do niego smsa, odpowiedź nadchodzi po kilku godzinach: dziękuje za pamięć, ale wracać się nie będzie, zresztą zapięcie jest zepsute 😛. Krwawy się nim zaopiekował.
Opiekun wiaty przychodzi się pożegnać, jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pomoc. Takie miejsca i tacy ludzie są naprawdę na wagę złota i zawsze będę je polecał!

A tymczasem trzeba ruszyć z plecakiem dalej, w kierunku Korczowej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz