Wiosną często używam słowa "tradycyjnie". Zwłaszcza w maju: w tym miesiącu
tradycyjnie odbywa się nasza wędrówka wzdłuż granic Polski. Początkowo
były to granice wschodnie, teraz wschodnia i północna, ponieważ tradycyjnie
jednego roku chodzimy na południu, a drugiego na północy. Ponieważ w 2024 roku
kręciliśmy się po Mazurach, to w obecnym wypadłoby wrócić w dolne rejony kraju. Dwa lata temu było to
Roztocze i
skończyliśmy wyjazd w Gorajcu. Tym razem chcemy zacząć w nieodległym od niego Lubaczowie. Patrząc na
krainy historyczne to będziemy już piąty raz na Rusi Czerwonej, konkretnie odwiedzimy dawne ziemie bełską i przemyską. Biorąc pod uwagę
podział geograficzny, to niemal cały mój pobyt będzie na
Płaskowyżu Tarnogrodzkim.
Nietypowo dla nas ruszamy w poniedziałek. Inną zmianą jest ta, że nie musimy
się już telepać przez pół Polski, tylko wystarczy jeden pociąg w kierunku
Przemyśla plus jedna przesiadka. Jako pierwsza podróż zaczyna Buba, zbierając
po drodze kolejne dwie osoby. Ja wchodzę na pokład cugu godzinę po niej, lecz
spotkamy się dopiero wieczorem. W tym przypadku samotna podróż jest mi na
rękę, bo będę próbował trochę odespać nockę, ale w polskich pociągach jest to
ostatnio trudne: ścisk, hałas, czasem smród, pielgrzymki ludów w jedną i drugą
stronę. Do tego konduktorzy dostali słowotoku: nieustannie, niekiedy co kilka
minut, trzeba po raz kolejny witać pasażerów, przypominać o następnej stacji,
powtórzyć, że się zbliżamy, zasugerować zabranie bagażów i bycie uważnym,
pożegnać i podziękować, a wszystko to przy głośnikach podkręconych tak, jakby
cały skład zabrał ze sobą wyłącznie osoby z przytępionym słuchem albo
imbecyli. Co prawda społeczeństwo ponoć teraz mocno głupieje, ale to jednak
lekka przesada. Efekt był taki, że przez pięć godzin podróży spałem może
godzinę.
Pogodę na ten dzień zapowiadano bardzo zmienną. Na Śląsku jeszcze świeciło
słońce, w Małopolsce nadciągnęły chmury. Przypadek? Im bardziej na wschód, tym
bardziej pachnie deszczem. Na horyzoncie coraz bardziej ciemno.
Wysiadam w Jarosławiu (Ярослав). W mieście, którego patronem jest prezes z Żoliborza, mam
około dwudziestu minut. Zrobiło się zimno, siąpi. Jarosław jest istotnym
węzłem komunikacyjnym, co chwilę przyjeżdża jakiś autobus. Niestety, ja
muszę wsiąść do busika, w którym ledwo się mieszczą wszyscy chętni.
Dodatkowo każdy z nich uparł się, aby zabrać do środka bagaże, więc ciężko
nawet przejść, bo wszędzie walają się torby.
Po drodze dopada nas straszliwa ulewa, widoczność spada do kilku metrów. Potem jednak wychodzi słońce, które wita mnie w okolicach dworca kolejowego w Lubaczowie (Любачів).
Lubaczów to pierwsze i ostatnie miasto na trasie mojej wędrówki aż do piątku. Z historią sięgającą co najmniej XIII wieku posiada sporo zabytków, które mam nadzieję zobaczyć. Jedną z nich jest wieża wodna z 19. stulecia z zawaloną górą. Szkoda, że nie wszedłem do środka, ponoć leżał tam jakiś facet zajęty rozmową przez telefon.
Dworzec z 1880 roku to także zabytek. W czasach austro-węgierskich na ścianach znajdowała się nazwa miejscowości w wersji polskiej i ukraińskiej.
Ponownie zaczyna padać deszcz. Rozglądam się nad jakimś schronieniem i znajduję bar piwny o wdzięcznej nazwie Eden. Miałem go zaznaczonego na mapie, ale od ulicy może wydawać się zamknięty. Przy zewnętrznym stoliku siedzi dwóch ponurych typów z fajami w gębie, pewnie dlatego nie odpowiadają na powitanie. W środku czas się zatrzymał, ale w sympatycznym stylu. Piwo tylko w butelce, siadam przy stoliku i relaksuję się, czekając na ustanie opadów. Dzwonię do Buby: też są jeszcze w Lubaczowie, ale już z niego wychodzą w kierunku południowym.
- Wczoraj największy dramat to był nie Trzaskowski ani Nawrocki, ani nawet
Menzten! - było dzień po pierwszej turze wyborów. - Ty wiesz kto??
Zawiercie!
Chodzi o klub siatkarski z Lublina, który przegrał ostatni mecz.
W pewnym momencie wybucha kłótnia o to, kto postawi kolejne piwo. Chętnych
do sponsorowania jest więcej niż do picia.
- Ja już nie chcę, mam dość - mamrocze jeden z bywalców. Na zegarku jest
kwadrans przed siedemnastą, ale może wcześnie zaczął. - Mówię poważnie, daj
mi spokój!
Ostatecznie kolejka się nie pojawiła, wszyscy zebrali się do domów.
Zbieram się i ja, póki pogoda się poprawiła.
Ulicą Słowackiego cisnę do centrum. Zabudowa po bokach głównie
jednopiętrowa, czasem trafi się drewniany dom. Na końcu ulicy stoi wielki
gmach nie pasujący do reszty. Zagaduję o niego przechodzącego obok
mężczyznę.
- To było kino - opowiada. - Chodziło się tam z dziećmi. Zamknęli dawno
temu, mogliby go rozebrać i postawić jakiś większy sklep, bo na zakupy
musimy jeździć aż do Jarosławia.
Usłyszawszy, że idę na pobliski cmentarz, uśmiechnął się szeroko.
- Ja też tam. Nie, nikogo bliskiego tam nie mam, ja nie z Lubaczowa, ale
lubię się tam pokręcić i posiedzieć.
Mój rozmówca chyba lubi rozbiórki, bo gdy przechodzimy obok cmentarza
żydowskiego, rzuca:
- Ten kirkut należałoby zaorać. Ludzi muszą chować na obrzeżach, a ten tak
stoi niepotrzebnie w centrum i zabiera miejsce. Po co on tu, oni tyle złego
nam zrobili!
Hasła o likwidacji padają jeszcze kilkukrotnie.
- No nie wiem, jestem przeciwny niszczeniu grobów - kręcę głową. - Zmarli
powinni mieć spokój.
- Ja też, ja też - chłop zmienia ton głosu. - Ale ten kirkut tu nie pasuje!
Pasuje czy nie, ale jest najciekawszą nekropolią Lubaczowa. Założono go w
połowie XVIII wieku, zachowało się na nim ponad tysiąc pięćset macew. Otacza
go mur i brama z okresu międzywojennego, ufundowanego przez Żyda z Ameryki.
Horyzont znowu robi się ciemny. Czas ruszać dalej.
Na dachu liceum herb z doklejoną koroną.
Schodzę nad rzeczkę Lubaczówkę (Любачівка) - rozpoczyna ona bieg na
Ukrainie, a końcowo wpływa do Sanu. Na drugim brzegu znajdują się jednostki kulturalne: galeria sztuki w dawnej oficynie nieistniejącego już pałacu oraz
Muzeum Kresów w byłym spichlerzu.
Niebo całkowicie się zaciągnęło, gdy zobaczyłem przed sobą wielką konstrukcję przypominającą mi obiekty z Gwiezdnych Wojen. Okazało się jednak, że to tylko katolicka konkatedra, którą popsuto dokładając mu pod koniec PRL-u szpetną dobudówkę.
Świątynia przez prawie pół wieku była siedzibą apostolskiego administratora archidiecezji lwowskiej, a przez dwanaście lat w głównym ołtarzu znajdował się obraz Matki Boskiej Łaskawej z Lwowa. Obecnie oryginał spoczywa na Wawelu, a jego kopie w Lubaczowie oraz we lwowskiej katedrze łacińskiej.
Pod koniec XIX wieku w Lubaczowie najwięcej mieszkało grekokatolików, następnie żydów, a rzymscy katolicy byli dopiero na trzecim miejscu. Synagogi zburzono, ale unicka cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja przetrwała. Byłem pewien, że jest zamknięta i nawet nie szarpałem za jej drzwi, a potem dowiedziałem się, że jednak można było wejść do środka.
Lubaczowski rynek nie jest specjalnie imponujący: określiłbym go jako typowy
dla kresowego miasteczka. Kamienice są skromne i tylko ratusz z czasów
austro-węgierskich wybija się ponad przeciętność.
Zaczyna padać, więc chowam się w rynkowej knajpie. W sumie bardziej niż
deszcz przycisnęła mnie konieczność skorzystania z kibelka. Opady wkrótce
ustają, a ponieważ piwo mają tu tragiczne w smaku (sporą część wylałem!),
więc długo nie siedzę. Zanim opuszczę rynek, zaczepiam młodą parę z prośbą o
zrobienie zdjęcia.
- Ale że co, naaaam? - chłopak robi zdziwioną minę. Prawie zakrztusiłem się
śmiechem.
Uwieczniam się z Lubaczem, legendarnym władcą grodu, o którym internet raczy
milczeć.
Pogoda nadal jest bardzo dynamiczna: raz mocno świeci słońce, raz zaciąga
się, jakby po raz trzeci miało walnąć deszczem.
Kiedy siedziałem nad paskudnym piwem zadzwoniła Buba i poinformowała, że
wyczajona wcześniej wiata w Opace nie nadaje się jako miejsce na nocleg. Idą
więc dalej do kolejnej wioski, szukając dobrej lokalizacji na rozbicie
namiotów. W takiej sytuacji postanawiam po minięciu obwodnicy łapać stopa.
Co prawda ruch samochodów nagle ustał, ale ze spokojem staję na poboczu.
Zabiera mnie drugi jadący samochód.
- Ja do Wielkich Oczu - mówi młody kierowca.
- Tam to będę pewnie jutro. Mnie wystarczy do Dąbkowa.
- Ale to przecież rzut beretem!
- Z ciężkim plecakiem to zawsze trochę ulgi - śmieję się.
Faktycznie było to rzut beretem, bo nawet przegapiliśmy skrzyżowanie i muszę
trochę się cofnąć.
Dąbków (Дубків) kiedyś był znany jako
Felsendorf (Фельзендорф) - założyli go w czasie kolonizacji
józefińskiej przybysze z Rzeszy. W marcu 1939 roku sanacyjne władzy zmienili
nazwę na polską, dziesięć lat później zrobili to ponownie komuniści (czyżby
nie uznali pierwszej zmiany?). Według tablicy ścieżki edukacyjnej większość
kolonistów wyemigrowała z wioski na przełomie XIX i XX wieku, a ostatni w
1939 roku, jednak wątpię, czy rzeczywiście tak było. Niemcy w Galicji szybko
się polonizowali i ich potomkowie żyją na tych terenach do dzisiaj, o czym
świadczą m.in. nadal używane niemieckie nazwiska. Jeszcze w okresie
międzywojennym wykazuje się tu kilkadziesiąt osób deklarujących się jako
Niemcy. W 1939 albo raczej w 1940 mogli wyjechać w ramach wymiany ludności
między III Rzeszą a ZSRR (te tereny zajęli Sowieci), resztówka cztery lata
później wraz z frontem.
O ich obecności przypomina dawny zbór, przebudowany na kościół katolicki, a
także szkoła ewangelicka obita drewnem.
Idąc kilkaset metrów polną drogą dojdziemy do położonego wśród drzew starego
protestanckiego cmentarza.
Zachowało się na nim kilkadziesiąt nagrobków, większość zniszczona, ale na
kilku można odczytać inskrypcje po niemiecku.
Za lasem niedawno lało, pokazała się tęcza. Zrobiło się pięknie, a
najbliższe pole oblegają bociany, naliczam ich co najmniej kilkanaście.
Za Dąbkowem zaczyna się Opaka (Опака). Tu była opcja noclegu we
wiacie niedaleko głównej drogi, nad stawem. Wiata okazuje się jednak być
całkowicie na widoku, brak wokół niej drzew, więc słabo z toaletą i
namiotami, dodatkowo jest okupowana przez dość liczne towarzystwo.
Kilka osób siedzi także na ławeczkach, raczą się trunkami i machają mi ręką.
- Szła tu trójka osób z plecakami? - wołam.
- Szła! Proponowaliśmy im dołączenie się, ale nie skorzystali.
Cóż za niespodzianka.
W Opace stała jeszcze całkiem niedawno drewniana cerkiew greckokatolicka,
spłonęła w 2003 roku. Buba opowiadała, że kiedyś, gdy ją jeszcze oglądała w
całości, to ktoś z miejscowych zaproponował aby ją spalić, bo
jest niepotrzebna. Może to jakiś krewny tego z Lubaczowa, co chciał
likwidować kirkut? Policja też podejrzewała podpalenie, ale sprawców
oczywiście nie odnaleziono. Cerkiew planowano odbudować, lecz skończyło się
na postawieniu tablicy i instalacji, na której do podmurówki dołożono
fragmenty oryginalnych belek. Z pożaru ocalała dzwonnica z 1898 roku.
Przycerkiewny cmentarz.
To chyba była piwnica i prawdopodobnie nie przetrwała rządowego
dofinansowania.
Odwiedzam sklep przy skrzyżowaniu, kupuję batonik i małego rozgrzewacza na
wieczór. Nie dotrwał jednak tej pory, ponieważ zajrzałem za róg, gdzie
siedziało wesołe towarzystwo i postanowiłem spędzić z nimi ze dwa kwadranse.
Rzecz jasna muszę opowiedzieć o całej idei wędrowania wzdłuż granic, co
wzbudza powszechne uznanie.
- Też bym tak chciał - rozmarzył się jeden z rozmówców. - Tym bardziej, że
tu będziecie mieli spokój, tu prawie nie ma turystów, to nie to co
Bieszczady. Ale tam jest drogo, w ogóle Polska jest droga. Najbardziej
chciałbym zwiedzić Białoruś i Rosję.
Pozostała trójka ponoć przemknęła przez Opakę niczym wicher.
- Nie zajrzeli do sklepu, nie zajrzeli do wiaty.
Potem słyszałem od Buby, że jak najbardziej zajrzeli i tu i tu.
- A jedna z nich łapała stopa chyba z godzinę.
I znów późniejsza wersja brzmiała, że maksymalnie pięć minut, więc ktoś
ewidentnie mija się z prawdą 😛.
- Policja was tutaj nie napastuje? - zmieniłem temat.
- Kiedyś się kręcili, podjeżdżali, nękali. Niedaleko mieszka pewien starszy
chłop, ma siedemdziesiąt osiem lat i, wyobraź sobie, że dali mu mandat za
picie piwa pod sklepem! Po prostu wstyd! A gdzie tu się spotkać ze
znajomymi?
- Była dawniej jakaś knajpa?
- Nie, knajpy tutaj nie mieliśmy. Ale obok był sklep z takim jakby barem,
tam można było posiedzieć, ale zamknęli. Więc gdzie mamy pójść? Na szczęście
tutaj jest praktycznie teren prywatny, więc policja odpuściła i mamy spokój.
Powoli zbliża się dwudziesta, więc udaję się na przystanek, aby złapać
okazję. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ruch spadł do zera. Może
już za późna pora? Nie ma jednak nerwówki z mojej strony, najwyżej przejdę
brakujący odcinek z buta.
Po chwili pojawia się samochód i staje. Kierowca lubi chodzić po lasach i
zbierać poroże. Opowiada o kręcących się w tych rejonach dwóch watahach
wilków, które starają się trzymać z daleka od siebie i od ludzi.
W Szczutkowie (Щутків) podwozi mnie pod samą cerkiew, która stoi
na niewielkim wzgórzu.
- Przynajmniej choć raz zobaczę ją z bliska - rzuca na pożegnanie.
Szczutków, jak prawie wszystkie małe miejscowości w tej części Rusi, był
wioską z greckokatolicką, a więc ukraińską/rusińską większością. Różnice
były jedynie w wielkości przewagi nad Polakami i Żydami. Pod koniec XIX
wieku w Szczutkowie liczby te wynosiły 644 do 25 i 44. W okresie II
Rzeczpospolitej nieco zwiększył się procent Polaków, lecz liczba Ukraińców
zbliżyła się do tysiąca. W takiej sytuacji nie dziwi, że nie było tutaj
łacińskiego kościoła, a tylko cerkiew pod wezwaniem św. Dymitra. Obecną
wybudowano nieco ponad sto lat temu, umiejscowienie na wzgórzu
sugeruje, że jej poprzedniczka pełniła też funkcję obronną.
Aktualnie świątynia przechodzi remont. Użytkowana od akcji Wisła przez
rzymskich katolików doczekała się dobudówki ganku, który nieco zaburzył jej
sylwetkę.
Za kościołem rozciąga się sporych rozmiarów cmentarz, w połowie uznany za
zabytek. Sporo tu wiekowych krzyży bruśnieńskich, a także piękne groby
rodziny Nazarewyczów. Patrzący ze zdjęcia Mikołaj przez wiele lat był
dyrektorem szkoły w Szczutkowie. Co ciekawe: jego opisano po ukraińsku, ją -
zmarłą już po wojnie - po polsku.
Dzwonię do Buby, że się dowiedzieć, gdzie są. Rozbili się niedaleko cerkwi
nad stawem, to podobno teren przeznaczony na biwakowanie. No to idę do nich.
Napis twierdzi, że dziewczyny ze Szczutkowa są ok, ale nie dane mi było tego
sprawdzić, bo żadnej nie spotkałem.
W oddali widzę Bubę maszerującą asfaltem w stronę najbliższych domów, to
prawie tak samo jak rok temu na Mazurach: gdy się spotkaliśmy, to szli po wodę. Teraz co
prawda celem jest wychodek, ale reszta się zgadza. Oprócz niej spotykam
Szymona i Bożenkę, która wybrała się po raz pierwszy. Niedługo potem dotrze Kasia z Podlasia, ona z kolei po raz pierwszy zjawia się tak wcześnie.
Rozstawiam namiot w oddaleniu od reszty, aby nikt nie przeszkadzał sobie
chrapaniem. To był dobry pomysł, bo spałem w sąsiedztwie drzew i jako jedyny
miałem rano suchy tropik.
Nad stawem płonie ognisko, krążą rozmaite specjały. Jest swojska nalewka,
orzechówka na ból brzucha, salami z wieloryba i renifera. Te ostatnie dwa
produkty były, obiektywnie pisząc, paskudne. Nocną ciszę przerywają bardzo
rzadko jeżdżące samochody, a także szczekanie saren.
Wtorkowy poranek wstaje chmurny, niebo jest całe zaciągnięte, ale nie pada.
Jakoś ludzie się wcześnie zbierają, zupełnie ich nie poznaję! Na szczęście
nie ma gonitwy, w trasę ruszymy dopiero około południa.
Staw, przy którym się rozbiliśmy, należy do jakiegoś koła wędkarskiego i
dopiero za dnia dojrzeliśmy wielką tablicę z całą listą zakazów. Wynikało z
niej, że właściwie niczego tutaj nie wolno.
Mieszkańcom nielicznych pobliskich domów raczej nie przeszkadzaliśmy: gdy
Buba poszła do gospodarzy po wodę, to pytali się, czy dobrze nam się spało.
Ano dobrze, nie zmarzłem, choć w przeciwieństwie do reszty spałem jak trzeba, w samej bieliźnie.
Po spakowaniu idziemy pod cerkiew, bo nie wszyscy ją wczoraj widzieli.
Dodatkową atrakcją jest kran przy cmentarzu, przy którym można się
umyć.
Bożena, która ma problem z nogą, zabiera się za łapanie stopa, a my przejdziemy się polno-leśnymi drogami przez niewielkie wzgórza. Co jakiś czas spotykamy pojedyncze krzyże z resztkami napisów w cyrylicy.
Szymon użył bardzo dziwnego spreju przeciwko kleszczom, który śmierdzi tak słodkawo, że zbiera mi się na wymioty! Naprawdę nie jestem w stanie stać obok niego, nawet gdy idę z tyłu, to przychodzący z wiatrem smród próbuje mnie obalić. Na zdjęciu z bubowego smartfona pokazuję mój stosunek do takich zapachów! Ciekawe, czy kleszcze reagowały tak samo?
Miejscami robi się bardzo błotniście. Na podłożu widać odciśnięte ślady ludzi, zwierząt i ciężkiego sprzętu.
Na leśnym skrzyżowaniu mija nas uśmiechnięty traktorzysta ciągnący przyczepę. Wymarzony autostop, tylko jedzie w przeciwną stronę.
Po krótkiej burzy mózgów schodzimy do wioski, starając się nie wejść w
porzucone przez miejscowych obuwie.
W Łukawcu (Лукавець) siadamy pod marketem. Zrobiło się zimno, chłód potęguje wiatr, ale i tak nie przeszkadza to Szymonowi, który kupił sobie loda. Buba rozgrzewa się... bananem, a Kaśka... siedzi ze skwaszoną miną. Każdy ma swój sposób.
Zanim do niej dotrzemy, to znajdujemy cerkiew i Bożenkę, czekającą pod nią już dość długo. Na tyle długo, że pani, który zabrała ją na stopa, dowiozła jej... obiad 😛. Z taką gościnnością rzadko się dzisiaj spotykamy, a jeśli już, to na wschodzie Polski.
Łukawiecka cerkiew jest niewielka. Wybudowano ją w 1701 roku, powiększono w
okresie międzywojennym, a odbudowano po pożarze w latach 90. ubiegłego
wieku. W środku pusto, nie licząc ramki ze zdjęciem papieża
Franciszka.
Ktoś rzuca pomysł, aby w niej przenocować! Zapewne byłoby to ciekawe przeżycie, ale jest dopiero piętnasta, poza tym niekoniecznie mogłoby się to spodobać okolicznym mieszkańcom, nawet jeśli od kilkudziesięciu lat świątynia nie służy żadnym wiernym. A w dodatku mamy upatrzoną inną, lepszą miejscówkę na nocleg.
Trwają ożywione dyskusje oraz sesje fotograficzne.
Pierwszym krokiem w dalszej podróży będzie podejście pod kolejne kościoły.
Przechodzimy obok przystanku autobusowego, obok którego stoi mały, drewniany
domek. Czyżby dawny sklep?
Łukawiec wyróżniał się spośród innych wiosek w tym rejonie tym, że posiadał
własny kościół rzymskokatolicki. Wynikało to z dość dużej populacji
wyznającej tą odmianę chrześcijaństwa - w okresie międzywojennym zbliżała
się ona do połowy mieszkańców. Kościół Objawienia Pańskiego jest jedynie o
pół wieku młodszy od cerkwi i także wykonano go z drewna.
W środku rzuca się w oczy wielki portret jedynego prawdziwego papieża, a po
bokach "tańczące obrazy", czyli feretrony, popularne zwłaszcza na Kaszubach.
Pamiątek związanych z polskim papieżem jest tu więcej: w szopie odkryliśmy
długi napis używany prawdopodobnie w czasie wizyty Jana Pawła w Polsce w
1991 roku: odwiedził on wówczas m.in. Lubaczów. Zastanawialiśmy się jak
daleko byśmy zaszli, gdyby wziąć ów transparent i maszerować z nim główną
drogą.
Drewniana świątynia, mimo, że bardzo ładna, nie jest już regularnie używana.
Jej rolę przejął nowy kościół Matki Bożej Królowej Polski, ten, którego
widzieliśmy z daleka. Architektura z ostatniej dekady PRL-u, kształtem
przypomina łódź. Jak dla mnie nie jest zbyt piękna, ale na pewno przykuwa
wzrok.
W środku trwa pogrzeb, czekamy aż się skończy gawędząc z pracownikami
zakładu pogrzebowego. Gdy trumna zostaje wyprowadzona, po kolei zaglądamy do
środka. Kaśka porywa święte obrazki i każdemu ofiarowuje po sztuce.
Wnętrze sprawia przyjemne wrażenie, w głównym ołtarzu umieszczono Obraz
Matki Boskiej Tartakowskiej, uznany za cudowny. Do 1944 roku znajdował się on w
kościele w Tartakowie niedaleko Sokala, niedawno wróciła tam jego kopia.
Po nawiedzeniu kościołów ekipa się dzieli: Szymon z dziewczynami pójdą przez
las bezpośrednio do wiaty, gdzie chcemy spać, a ja z Bozią będziemy łapali
stopa do siedziby gminy, w której leży Łukawiec, czyli do Wielkich Oczu.
Początkowo łapanie idzie nam kiepsko, nieliczne auta pędzą jak dzikie,
jeszcze zjawił się ksiądz z nowego kościoła i wdał się w dyskusję z Bożeną,
co zdecydowanie nie zachęcało kierowców do zatrzymywania się. Dopiero po
ponad dwudziestu minutach, gdy funkcjonariusz kościelny poszedł zamknąć
starą świątynię, zatrzymał się wóz z nalepką niepełnosprawnego. Wesoły
wąsaty jegomość akurat mieszka w Wielkich Oczach i chętnie nas weźmie, więc
wciskamy plecaki i pędzimy ku miejscowości o tak intrygującej nazwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz