Idę jako ostatni w grupie i udaje mi się zatrzymać mały samochód dostawczy. W
środku siedzi młoda dziewczyna.
- Dokądkolwiek - uśmiecham się, bo chciałbym po prostu podjechać kilka
kilometrów.
- Ja jadę tylko do Błędowa - wyjaśnia.
- Aa, to chyba tam nie.
Po opuszczeniu Mołtajnów (Molteinen) skierowaliśmy się na
południowy-zachód. Plan na resztę dnia jest dość mglisty, chcemy dotrzeć na
tyle daleko, żeby jutro mieć bliżej do stacji Korsze. Niemal na pewno
Błędowo (Blandau) nie leży na naszej drodze. I miałem rację:
osada, która tak naprawdę jest dawnym folwarkiem, znajduje się z boku, widzimy jej zabudowę z daleka.
W Kotkach (Krausen) nie tylko nie widać żadnych kotków, ale w
ogóle żywych istot.
Za przystankiem skręcamy w prawo.
Po raz kolejny na tym wyjeździe przekraczamy nieczynną linię kolejową. Tym
razem są to jakieś zapomniane tory będące częścią głównej trasy z Korsz do
Rosji.
Przyjemna aleja. Kiedyś taki widok był powszechny na Mazurach, była to
charakterystyczna cecha krajobrazu tych ziem. Potem stwierdzono, że złe drzewa
zabijają biednych kierowców i zaczęła się dość masowa wycinka. Dziś trwa
dwugłos: niektórzy nadal twierdzą, że drzewa przy drogach to śmierć, inni w końcu zaczęli je doceniać.
We Frączkowie (Fritzendorf) mieli kiedyś sklep, lecz to pieśń
przeszłości. Marzenie Kononowicza spełnia się: nie będzie niczego. Niedaleko
kolorowego przystanku dostrzegam budynek przypominający szkołę.
Gdzieś po boku bulgocze bagienko, a tymczasem zamykające stawkę Buba i Kasia
łapią stopa. Znowu więc jestem ostatni...
Zbliżamy się do Skandawy (Skandau). Szosę przecina wspomniana linia
kolejowa biegnąca w stronę obwodu kaliningradzkiego.
- Nie róbcie jej zdjęć, służby tego nie lubią - ostrzegano w Mołtajnach.
Oczywiście fotografowanie nie jest oficjalnie zakazane, ale "służby tego nie
lubią".
W wiosce wita nas strzelista wieża kościoła św. Wojciecha. Świątynia jest
stosunkowo młodej daty, wybudowano ją w ostatniej dekadzie PRL-u.
Dziewczyny czekają na przystanku. Kasia znalazła w pobliżu wózek ze szmacianą
lalkę jako żywo przypominającą dziecko i teraz szuka dla niego ojca.
Oprócz wózka Kasia znajduje jeszcze potencjalne miejsce noclegowe: nieczynną
szkołę podstawową! Na jej progu siedzi grupa dzieciaków, ale drzwi są otwarte,
można wejść do środka. A tam na korytarzach i w salach czas się zatrzymał...
Dzieciaki pełnią rolę ORMO i usłużnie donoszą komu trzeba, że w wiosce
pojawili się obcy! Wkrótce przychodzi dziewczyna, córka pani sołtys.
Stwierdza, że pewnie nie będzie problemu z noclegiem, ale musimy poczekać na
jej mamę.
Tymczasem niektórzy zaczynają marudzić, że jest za wcześnie na kończenie
wędrówki.
- Ledwie pół godziny wcześniej niż przyszliśmy na plażę w Czernikach - mówię.
- Poza tym jaka jest szansa, że spotkamy dziś na drodze jeszcze tak fajne
miejsce jak to??
Nie było takiej szansy. Krwawy jeździł po okolicy i jedyne co znalazł, to
krzaki pełne komarów.
Pani sołtys (słowo "sołtyska" wydaje się brzmieć lekceważąco) bardzo cieszy
się z wizyty i nie ma żadnych sprzeciwów co do naszego nocowania. Początkowo
myśleliśmy o rozbiciu namiotów, ale przecież możemy spać w szkole! Sołtys
włączyła nam prąd w dwóch salach, a także odkręciła wodę i jeszcze przyniosła
wielką miskę, żebyśmy mogli się umyć!
Ale to nie wszystko! Wieczorem ruszamy na obchód po wsi z sołtysem jako
przewodniczką! Okazało się, że Skandawa ma sporo interesujących obiektów z
przeszłości.
W dawnych czasach wioska posiadała rozbudowaną infrastrukturę. Niedaleko
nas znajdował się bank połączony w jednym budynku z... knajpą. Do banku
prowadziły wąskie schody, a do knajpy szerokie, zapraszające do wydania
pieniędzy 😏.
Wiele tu starych domów w różnym stopniu utrzymania. Do tego nietypowe silosy
zbożowe.
Zaglądamy do niektórych opuszczonych chałup. To jednak bardzo pouczające, że
pozostanie po nas tylko kupa nikomu niepotrzebnych sprzętów.
Stara karczma z XVIII wieku, wykonana z muru pruskiego, posiadająca szczątkowe
podcienie. Rozpada się i chyba nikt nie myśli o jej ratunku. Zamiast niego
wykonano jej kopię i... umieszczono w skansenie w Olsztynku.
Ktoś znalazł na ulicy smartfona i idziemy go odnieść właścicielowi. Ten bardzo
się raduje i zaprasza do obejrzenia podwórka. A tam dawna mleczarnia, na
której ścianie zachował się niemiecki napis, a także częściowo daty budowy.
Piotrek z Bubą mają unikalną okazję przejechać się kawałek traktorem
Białoruś 😏.
Maszerujemy dalej, wychodząc poza wioskę. Dowiadujemy się wielu rzeczy, które
ciężko byłoby gdzieś przeczytać. Okazało się, że szkoła powstała na gruzach
pałacu znanej rodziny von Dönhoff, spalonego w 1945 roku. Ruiny miano zepchnąć
do rowu, ale zostały po nim piwnice, podziemia i wywietrzniki, tyle, że nikt
po wojnie już do nich nie zaglądał. A w popałacowym parku ponoć straszy:
sołtys szła kiedyś nim w nocy i czuła, że ktoś za nią idzie, wył pies,
działy się dziwne rzeczy. Samą szkołę zamknięto około 2007 roku i być może
obiekt czeka rozbiórka. Są plany na urządzenie w jego miejscu domu dla
seniorów.
Inne opowieści: ktoś po wojnie zakopał w ogródku broń.
Umarł, a kilkadziesiąt lat później po usunięciu drzewa spod korzeni wyskoczyły
karabiny. Z kolei inny mieszkaniec kopiąc trawnik przebił się do wielkiej
skrzyni, w której Niemcy schowali ceramikę. Niestety, uderzenie
rozwaliło prawie wszystko, ostała się jedna filiżanka.
Humorystyczne były wspomnienia o pewnym jegomościu, który w dolnej części
ciała wytatuował sobie napis "dla kobiet" 😏. Lubił przebierać się w biały
kitel i w ośrodku zdrowia (Skandawa też taki posiadała) udawał ginekologa, dopóki go nie nakryli na oszustwie 😏. Często publicznie się modlił mniej
więcej tak: "O Allahu, spuść pół litra z dachu" 😛. Miał żyłkę do interesów:
kilka razy sprzedawał obcym ludziom park i brał zaliczkę. Był też
utalentowanym hodowcą - jego cebula była najlepsza, bo hodowana na szambie. Po
prostu człowiek renesansu!
Dziś trudno w to uwierzyć, ale przez krótki czas Skandawa była
siedzibą starostwa. Co prawda tymczasową, ale zawsze. Nie chodziło
bynajmniej o czasy niemieckie, lecz pierwszy okres polskiej administracji w
Prusach Wschodnich. Początkowo granica polsko-radziecka na tym terenie miała
przebiegać znacznie bardziej na północ od dzisiejszej. Wielki przyjaciel
Polaków Józef Stalin nakreślił (rzekomo) w Teheranie jej linię wzdłuż rzek
Pregoły i Pisy, a to oznaczało, że prawie połowa obecnego obwodu
kaliningradzkiego podlegałaby Warszawie! Ba, Polska podchodziłaby pod Königsberg, a późniejszy Kaliningrad. Dwa lata później sowiecki geniusz
nie był już tak hojny i polskie nabytki skorygowano, ale i tak w niektórych
miejscach granica biegła o dwadzieścia kilometrów bardziej na północ niż
współcześnie, a w RP znalazłyby się takie miasta jak Heiligenbeil (Święta
Siekierka, dziś Mamonowo), Preußisch Eylau (Iława Pruska, dziś
Bagrationowsk), Friedland (Frydland, Prawdinsk), Gerdauen (Gierdawy,
Żeleznodorożnyj) czy Darkehmen (Darkiejmy, Oziorsk). W niektórych
miejscowościach zdążyły się już zjawić polskie władze, głównie powiatowe -
w przypadku Gierdawy stało się to czerwcu 1945 roku. Wkrótce potem lokalni
radzieccy dowódcy wojskowi zaczęli samodzielnie przesuwać granicę, znowu na
południe. Siedziba starostwa została przeniesiona (a według niektórych
źródeł od początku tam zainstalowana) do Nordenborka (Nordenburg, Kryłowo).
Jesienią okazało się, że to i tak za daleko na północ: również Nordenbork
włączono do ZSRR i Kryłowo leży dziś prawie na samej granicy. O ile
pierwotne rozdzielenie pomiędzy Polską a Sowietami miało być wyznaczone
według przebiegu dawnych niemieckich powiatów, to ostateczna granica jest
chyba najprostszą z polskich granic: prosta jak drut przecięła mierzeję,
wioski, a nawet stawy i jeziora.
Według legendy
Stalin była tak zirytowany ciągłymi protestami polskich komunistów w sprawie
przesunięć granicy, że przyłożył do mapy linijkę i wykreślił na niej dwie
linie proste, co miało uciąć wszelkie dyskusje. Powodem tej kolejnej korekty
była prawdopodobnie chęć zatrzymania przez ZSRR ważnej linii kolejowej ciągnącej się z
zachodu na wschód. Pomyśleć, że gdyby nie ta linia, to być może nie byłby
konieczny przekop Mierzei Wiślanej, bo Elbląg miałby dostęp do morza przez
Cieśninę Piławską, a PiS miałby jeden przekręt mniej na koncie 😏. Ostatecznie Polska Ludowa straciła wówczas ponad tysiąc kilometrów nowonabytego
terytorium.
Ale wracamy do Skandawy. Chociaż z powiatu gierdawskiego pozostały przy
Polsce jedynie dwie gminy (Skandawa i Mołtajny) nie zmieniono jego nazwy,
ale siedzibę (oficjalnie ekspozyturę) przeniesiono w październiku 1945 do
Skandawy. Jej działalność zakończyła się rok później w listopadzie, a gminy
włączono do powiatu kętrzyńskiego. Podobny krótkotrwały był żywot powiatów
iławeckiego i darkiejmskiego.
Dzisiaj Skandawę i Gierdawy dzieli ledwie dziesięć kilometrów, ale to
granica dwóch światów i raczej nieprędko to się zmieni.
Skandawa nie posiadała kiedyś kościoła, a cmentarz założono w sporym
oddaleniu, w lesie. Niewiele z niego zostało, ale to nie dziwi, skoro
niemieckie nagrobki po wojnie przekopano w poszukiwaniu złota i
kosztowności. Wśród roślinności można znaleźć jedynie kilka starych grobów i
nieco więcej nowych. Według miejscowych opowieści przy drodze, naprzeciwko
cmentarza, stała do czasów wojny kaplica, którą Ruskie zbombardowali z
powietrza. Sprawdzałem mapy z epoki, ale nie potwierdzają one istnienia
takiego budynku.
Do wioski wracamy już po zachodzie słońca. Zaczyna robić się chłodno, więc
oferujemy pani sołtys łyk czegoś mocniejszego, a swojskiego. Ledwie to
uczyniła, a dostałem smsa o treści "Witaj w Rosji!". Rozejrzeliśmy się ze
strachem... Nie, nie ma zielonych ludzików ani ruskiego miru, kraj Putina
jest nadal osiem kilometrów stąd. To tylko zawirowania powietrzne sprawiły,
że chwilowo chciał nas anektować.
Najstarszy dom w Skandawie też już długo nie postoi...
Kolację zjadamy w sali gimnastycznej. A potem każdy rozłożył się w klasie,
która go interesowała.
Rano zaczyna padać drobny deszcz. To nowość, pierwszy raz na tym wyjeździe.
Popadało dziesięć minut i przestało, takie to były opady! Pod względem
pogodowym wyprawa była wyjątkowa, nawet Buba chodziło w krótkich spodenkach.
Przed opuszczeniem Skandawy odwiedzamy jeszcze poprzedniego sołtysa, który
oprowadza nas po swoim ogródku. Wszyscy fani ogrodnictwa byliby zachwyceni!
Nadszedł czas pożegnań i grupo po godzinie dwunastej ruszamy w dalszą drogę.
Słońca jak na razie nie ma, co akurat mnie cieszy, bo w poprzednie dni mocno
mnie spaliło. Najpierw cofamy się do przejazdu kolejowego i dworca.
Pierwszy pociąg osobowy odjechał stąd w 1871 roku. Po zakończeniu II wojny
światowej Rosjanie tory zdemontowali, następnie Polacy ułożyli je na nowo. W
latach 50. w okolicy powstał tzw. Wojskowy Rejon Przeładunkowy z wielką rampą
w Kotkach (a właściwie we Frączkowie), dokąd doprowadzono z radzieckiej strony
szeroki tor, istniejący do dzisiaj. Ze Skandawy prowadzi tam boczna linia
normalnotorowa, podobna do tej, którą wczoraj przekraczaliśmy. O ile ostatni
raz pasażerowie mogli tutaj dojechać w ramach regularnych połączeń w 2000
roku, o tyle ruch towarowy jest nadal prowadzony, a przynajmniej był w 2023
roku, więc przejście
kolejowe Skandawa-Żeleznodorożnyj funkcjonowało mimo walk na
Ukrainie. Jak dla mnie bez sensu: skoro Rosja prowadzi z RP wojnę
(niewypowiedzianą, ale hybrydową na pewno), to wszelkie przejścia graniczne
zarówno z nią jak i z jej przydupasami z Białorusi powinny być od dawna
zamknięte. A może to mieli na myśli ludzie z Mołtajnów ostrzegając przed
robieniem zdjęć: służby nie lubią fotek, bo te mogą pokazać, że handel z
Putinem nadal kwitnie?
Na dworcu znajduje się posterunek Straży Granicznej. Właśnie jeden patrol
wyjeżdżał w teren, lecz widząc nas zawrócił i wyszedł sprawdzić. Na szczęście
tym razem skończyło się na krótkiej rozmowie, bo wiedzieli, że wczoraj
kontrolowano nas w Mołtajnach. Możemy zatem pójść dalej, początkowo leśną
drogą wzdłuż torów.
Ciekawy kamień z wyrytym krzyżem. Granica jakiś dóbr? No i ta cukiernica na
górze.
Ziemia zmienia się w bruk, a na horyzoncie pokazują się zabudowania
Modgarbów (Modgarben). Zarządzamy przerwę na przystanku.
Nieoczekiwanie na drodze zjawia się samochód, więc z Kaśką i Bubą ładuję się
do podwózki. Dwóch chłopów zabiera nas do Drogoszów (Dönhofstädt). Na pożegnanie dostajemy po truskawce.
Drogosze są znacznie lepiej wyposażoną w infrastrukturę miejscowością, choć
to również wieś, która nie ma nawet pół tysiąca mieszkańców. Są tu jednak co
najmniej dwa sklepy (jeden przeważnie zamknięty), więc można od razu uzupełnić
zapasy. Rozkładamy się pod wiatą w centrum wioski obok placu zabaw. Wiata
może się przydać, bo w oddali niebo zrobiło się ciemne.
Wkrótce przybywają nasi rowerzyści, a po nich Szymon z Iwoną. Większość chce zobaczyć wielki pałac na skraju Drogoszów, ja zadowolę się kolejnym gotyckim kościołem do kolekcji, do którego udaję się solo.
Kościół noszący dziś imię Matki Boskiej Ostrobramskiej pochodzi z XIV wieku, choć oczywiście później go rozbudowywano. Jedną z dobudówek jest kaplica grobowa rodziny Dönhoff, będącej właścicielami majątku w od XVII do początku XIX wieku. O znaczeniu tej szlachty świadczy fakt, że wioska otrzymała nazwę pochodzącą od ich nazwiska. Później rozległe dobra przeszły w ręce rodu Stolberg-Wernigerode i posiadali je aż do 1945 roku.
Szkoda, że świątynia, podobnie jak wszystkie poprzednie, jest zamknięta. Rozglądam się więc po najbliższym otoczeniu. Zaskoczony dostrzegam rekonstrukcję Pomnika Poległych. I to tutaj, gdzie próżno szukać jakiejś istotniejszej mniejszości niemieckiej! Na Śląsku mogliby brać z tego przykład.
Mostek nad kanałem również wygląda wiekowo.
Po powrocie pod wiatę następuje zamiana: ja pilnuję plecaków, a oni idą
zobaczyć pałac. Dla każdego coś miłego.
A potem ostatni odcinek do przebycia zarówno dzisiaj, jak i na całym
wyjeździe (jutro będziemy już tylko wracać do domu). Dzielimy się na grupy
żeby złapać stopa, bo jednak dziesięć kilometrów z buta to trochę za długo.
Mnie ponownie przypada łapanie okazji z Bubą i Kaśką.
Ruch na drodze wojewódzkiej jest niewielki, właściwie go brak. Mamy jednak
przeczucie, że wkrótce coś się zatrzyma. I rzeczywiście - po dziesięciu,
może piętnastu minutach staje starsza pani i zabiera nas do
Korsz/Korszów (Korschen). Nie sądziłem, że wrócę tu podczas tego
wyjazdu.
Na wieczór mamy kilka planów. Po pierwsze coś zjeść. Zaraz obok torów jest
park, a obok parku lokal z kebabami. Zamawiamy żarcie, ale wychodzimy na
zewnątrz, bo w środku jest strasznie gorąco, a w dodatku dwie solidnej
postury panie zajęte są podrywaniem pracownika, czyli śniadego mężczyznę z
bardzo brudnymi rękami. Kebab robi się wiecznie, chyba nigdy tak długo nie
czekałem, ale smakuje świetnie. Albo byliśmy już bardzo głodni albo swoją
robotę zrobiły te brudne ręce 😏.
Druga kwestia to zakupy. Niektórzy lecą aż do dyskontu, mnie wystarcza
pobliski mały sklepik.
No i punkt trzeci: gdzieś trzeba przenocować. Szymon jedzie rowerem
sprawdzić potencjalną miejscówkę wypatrzoną na mapie. Wraca z dobrymi i
złymi wieściami:
- Blisko torów, nie tak daleko od domów, ale będziemy zasłonięci i nikt nie
powinien się przyczepić. Tylko są tysiące komarów.
- Komary?! - woła Krwawy. - O nie!
Po czym wskakuje na swojego bicykla i pędzi w stronę cerkwi (urządzonej w
dawnym kościele ewangelickim), gdyż wydawało mu się, iż tam pójdzie się
rozbić. Nie szło.
Idziemy zatem na wypatrzone przez Szymona miejsce. Korsze powoli kładą się
do czwartkowego snu.
Z chodnika skręcamy w wąską ścieżkę. Rzeczywiście krzaki oddzielają nas od
miejscowości, mimo, że teoretycznie jesteśmy blisko domów. Rozbijamy
namioty, rozpalone zostaje ostatnie ognisko.
Rano budzi nas słońce i trąbiące pociągi.
Żegnamy się z Kasią, która tradycyjnie wraca do domu autostopem. Idąc na
dworzec fotografuję osiedle kolejowe identyczne jakie mamy na Śląsku.
Ciekawe są wieże wodne, zwłaszcza ta z metalową kulą. Nietypowy wygląd (tak
zwany typ Klönne) to efekt odbudowy z 1915 roku po zniszczeniach
dokonanych przez ostrzał rosyjski. W Polsce są tylko trzy takie wieże.
Wsiadając do pociągu żegnamy się z Piotrkiem i Krwawym; oni jeszcze trochę
popedałują, auto zostawili w Kętrzynie.
W Olsztynie rozdzielamy się z Iwoną i Szymonem, pociąg mają
wcześniej. Mnie z Bubą zostało sporo czasu do odjazdu, zabieram ją zatem do
"szubienic", żeby je zobaczyła zanim rozbiorą. Potem siadamy w cieniu
pobliskiego parku, gdzie trwa już radosna piątkowa libacja różnych
osobników.
A potem... odjazd na Śląsk. Pociąg będzie niemiłosiernie zapchany, wiele
osób przez setki kilometrów stało w przejściach. Bubie się udało -
mimo, że nie miała rezerwacji miejsca, to nikt jej z fotela nie wyprosił.
I tak nadszedł koniec kolejnego wyjazdu. Symboliczny był ostatni obrazek, który
uwieczniłem na Warmii: olsztyńska cerkiew grekokatolicka przypomniała, że za
rok mamy wrócić na Ruś, gdzie takich świątyń powinno być znacznie więcej.
Każdy z dotychczasowych wyjazdów nad granice miał jakiś motyw przewodni, który zapamiętałem najbardziej:
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale to głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie na zawsze z chłodem i zachmurzonym niebem.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie na zawsze z chłodem i zachmurzonym niebem.
2020 nie było.
2021 to bardzo pomocni miejscowi.2022 był pełen gwałtownych zmian pogody.
2023 to cerkwie i cerkwie.
W roku 2024 było wszystko: i kąpiele w jeziorach i fajne miejsca na nocleg. I integracja z miejscowymi. Było zwiedzanie, na które zupełnie się nie nastawiałem. Była pogoda, która wreszcie odczarowała Mazury! Wybierając się na wyjazd bez większych planów i w skróconym terminie sądziłem, że wyprawa będzie jaka będzie, a okazała się jedną z najlepszych w dotychczasowej historii! A jako bonus Ogród Hitlera 😏.
Ta integracja z miejscowymi zawsze jest najlepsza w podróżach!
OdpowiedzUsuńJą się zawsze najprzyjemniej wspomina. Do tej pory Mazury nam jej raczej skąpiły, tym razem - zwłaszcza Skandawa - nadrobiły ;)
UsuńBeautiful blog
OdpowiedzUsuń