Zabudowania kolejowe w Parczu (Partsch, Groß Partsch) widać z
daleka. Składają się one z kilku budynków oddalonych od siebie o kilkaset
metrów.
Mijamy pierwszy obiekt, w którym nadal mieszkają ludzie. Podejrzewam, że w czasach niemieckich również służył jako mieszkania dla kolejarzy i ich rodzin. Na jednej ze ścian nieźle widoczny jest napis Gr. Partsch.
Kawałek dalej opuszczony dworzec kolejowy.
Dworzec powstał przy linii kolejowej
Rastenburg-Angerburg (Kętrzyn-Węgorzewo), uruchomionej w 1907 roku. Planowaną
rozbudowę do dwóch torów przerwała Wielka Wojna i później już do niej nie
wracano. Pod względem przewozów pasażerskich trasa na zawsze pozostała
peryferyjna, lecz wielokrotnie stawała się ważna z powodu transportu towarów
na strategiczne budowy. W 1945 roku Sowieci całkowicie ją rozebrali, Polacy
musieli kłaść tory na nowo. Pociągi osobowe kursowały do 1992 roku, towarowe
osiem lat dłużej. Następnie pojawiały się jeszcze składy specjalne, ostatnie
bodajże w 2017 roku. Dziś wszystko coraz bardziej zarasta i niszczeje, raczej
nie ma widoków na reanimację.
Ekipa zrzuca plecaki i rzuca się do zwiedzania. Choć niektórzy znowu wolą
tik-toka 😏.
Wybranym udaje się wejść do budynku dworcowego. Ściany ma solidne, lecz dach
zdradza już objawy przyszłego załamania, więc nie ma szans na potencjalny
remont.
Ruszamy dalej po historycznym bruku.
Na prawo od naszej drogi jest wiadukt z duktem prowadzącym m.in. do
Jankowa (Jankendorf), którego zabudowania gospodarcze są widoczne za
zakrętem. Konstrukcja powojenna, z boku znajdują się ruiny starszego mostu.
Możliwe, że został wysadzony w 1945 roku przez Wehrmacht.
Na północy mocno się chmurzy. Czyżby miało nam dolać?
Od początku XIX wieku właścicielem Parcza była rodzina Schenk zu Tautenberg z
Doby. Tu ostał się ich pałac, ale jest położony w oddaleniu od głównej drogi,
więc go przegapiliśmy. Obejrzeliśmy za to niewielki cmentarz wojenny, na
którym pochowano ośmiu rosyjskich żołnierzy poległych w 1914 roku. Armia
carska doszła wtedy aż do Olsztyna, lecz ostatecznie poniosła wielką klęskę w
bitwie pod Tannenbergiem (przez Niemców traktowaną jako rewanż za Grunwald).
W Parczu ponoć ma być sklep. Ciężko w to uwierzyć patrząc na wielkość, a
raczej małość miejscowości. A jednak jest, na zakręcie! Niewielki, czynny
tylko do siedemnastej, ale na nasze potrzeby w zupełności wystarczy. Miła
sprzedawczyni pozwala nam napełnić wodę w kranie. Zaraz po nas zjawia się
nerwowy facet.
- Jedno Tyskie - stawia butelkę na ladzie.
- Opłacało się jechać po jedno piwo? - dziwię się.
- Żona wkrótce wraca, więc tylko tyle - wyjaśnia.
Z niezbyt chłodnym piwem lokujemy się wśród drzew przy polnej szosie, ale
przejeżdżająca w oddali policja zachęca do zmiany miejscówki.
Naprzeciwko sklepu stoi stara stodoła, za którą urządzono miejsce piknikowe.
Są krzesła, ławeczka, nawet kieliszki poukrywane wśród gałęzi. Wkrótce
zjawiają się również miejscowi, bawiący się w swoim gronie, a trzecia ekipa
chowa się za sklepem. My robimy sobie grupowe zdjęcie 😉.
A teraz zagadka: co się dzieje na drugim planie? 😛
Na obrzeżach wioski działa Mazurolandia oraz
Park Miniatur Warmii i Mazur. Zza płotu ciężko określić
atrakcyjność tego kompleksu, ale...
...tablica reklamowa zupełnie nas rozwaliła! Mają tu
Ogród Hitlera (Hitler's Garden)! Zabawa i historia dla całej rodziny!
Czy rosną tam rośliny hodowane na prochach? Zasadzone przez wodza, skoro to w
końcu jego ogród? Czy może ogrodnik paraduje w czarnym mundurze? Podobno to
pozostałości ogródka, w którym hodowano świeże warzywa specjalnie dla führera.
W każdym razie od tego momentu Ogrod Hitlera na stałe zagościł w naszych
rozmowach i stał się motywem przewodnim całego wyjazdu.
Tymczasem przed nami rzeczywista atrakcja całego regionu - osada Gierłoż (Görlitz) i Wilczy Szaniec (Wolfsschanze). Najsłynniejsza kwatera główna Hitlera, w której
spędził najwięcej czasu i prawie stracił życie w zamachu z lipca 1944
roku.
Zabudowę Wilczego Szańca wysadzono w styczniu 1945 roku. Z militarnego i gospodarczego punktu widzenia było to działanie bezsensowne: Niemcy musieli zużyć ogromne ilości materiałów wybuchowych, fala uderzeniowa była na tyle silna, że w Rastenburgu (Kętrzynie), oddalonym o kilka kilometrów, pękały szyby. Trudno też się spodziewać, aby Sowieci, nieustannie prący na zachód, mogli wykorzystać ten teren przeciwko Wehrmachtowi. Rozminowane ruiny kwatery głównej udostępniono w 1959 roku.
Wolfsschanze dzielił się na kilka stref. Strefa I, ciągnąca się na północ
od linii kolejowej, zawierała najważniejsze obiekty. Tam działa dziś muzeum. Odwiedziłem je kiedyś z rodzicami, w latach 90. ubiegłego wieku.
Dzisiaj przejdziemy przez strefę II, leżącą na południe od torów.
Nieogrodzona, bezpłatna, dostępna dla każdego. Choć teoretycznie mniej ważna
niż I, to w początkowym okresie istnienia kwatery właśnie tam mieszkali
najważniejsi ludzie Rzeszy, a w późniejszych latach nadal mieściły się tam
budynki, których nie można nazwać nieistotnymi.
Najpierw widzimy siedzibę przedstawicieli dowództwa wojsk lotniczych
(Oberkommando der Luftwaffe). Wnętrza są całkowicie wybebeszone od
wybuchów, a także powojennego szabru.
Droga z betonowych płyt zapewne jest oryginalna.
Jeden z najpotężniejszych obiektów w całym kompleksie: schron
przeciwlotniczy ogólnego przeznaczenia. Na dachu zamontowane były działa
przeciwlotnicze i karabiny maszynowe. Tony betonu, dlatego na pierwszy rzut
oka z zewnątrz wygląda na nienaruszony.
Ekipa wchodzi po metalowej drabinie na dach, lecz dla mnie wysokość
kilkunastu metrów jest za duża, zostaję przy plecakach. Przy okazji kręcę
się po wąskich korytarzach i zastanawiam się, jak schron wyglądał w latach
użytkowania? Przecież w tych przejściach to mało kto by się zmieścił,
musiały być większe przestrzenie i to pewnie one są obecnie zawalone.
Zryte ściany, efekt wysadzenia.
Ciemne chmury widoczne wcześniej na horyzoncie zmieniły się w burzę,
wyraźnie słychać grzmoty przetaczające się niedaleko Gierłoży. Tu nam nic
nie grozi, w razie czego schowamy się w bunkrach.
Opuszcza nas Chris, udający się na autobus, a potem do domu. Żegnamy go
śpiewem hymnu i kontynuujemy zwiedzanie w zmniejszonym gronie. Przed nami
hotel dla żołnierzy gwardii przybocznej Hitlera
(Führer-Begleit-Bataillon). Jak większość był podpiwniczony, w
najniższym pomieszczeniu znajdowały się kotłownie, agregaty, rzadziej
magazyny.
Napisy w kilku językach ostrzegają przed wchodzeniem do budynków. W
przeszłości zdarzały się śmiertelne wypadki na terenie Wilczego Szańca, ale
to było jeszcze przed rozminowaniem.
Kwatera mieszkalna Fritza Toda (zbudowana w kształcie litery T), a po jego
śmierci Alberta Speera. Kafelki na ścianach łazienki są jednym z nielicznych
przypadków zachowania oryginalnych elementów wnętrz. Kto wie, może i sam
wódz kiedyś tu sikał?
Wychodzimy z powrotem na główną drogę. Spotykamy... Chrisa, który nadaremnie
czeka na przystanku na autobus. Musiał złapać stopa i na styk udało mi się
zdążyć w Kętrzynie na pociąg (a właściwie na komunikację zastępczą).
Przechodząc obok głównej bramy do muzeum zastanawiamy się, czy nie
skorzystać z usług restauracji. Zapał szybko nam minął, gdy okazało się, że
nawet w takim przypadku musielibyśmy wykupić normalny bilet.
Wracamy się do lasu. Im gęściej, tym więcej komarów i muszek, całe robactwo
bardzo agresywne. W czasie wojny też tak było: klimat w Wilczym Szańcu był
bardzo niezdrowy. Wilgoć, robale, chłodne i ciemne pomieszczenia. Lekarze
wodza załamywali ręce. Jak
pisała sekretarka Adolfa do swojej przyjaciółki, Hitler twierdzi, że wyszukano mu najbardziej bagienny, najobfitszy w
komary i pod względem klimatycznym najmniej odpowiedni teren. Lokalizację wybrał najprawdopodobniej Fritz Todt, który często bywał w
tych okolicach. Może było niezdrowo i mokro, ale za to bezpiecznie: jeziora,
bagna i lasy pomagały odciąć się od potencjalnych zamachowców. Nie
przypuszczano, że zagrożenie przyjdzie od środka...
Zaliczamy kolejne konstrukcje. Na pierwszych dwóch zdjęciach inny schron
przeciwlotniczy ogólnego przeznaczenia, opisywany również jako bunkier
łączności. W jego przypadku drabinki prowadzące na dach usunięto.
Wyraźne ślady po okopach. Trochę dziwne, tak pomiędzy budynkami?
Sztab Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu (Oberkommando der Wehrmacht).
Po eksplozji ładunków wybuchowych ściany opadły na boki, a strop się zapadł.
Na koniec Szymon prowadzi nas ścieżyną, która miała biec obok jeszcze kilku
ruin. Ścieżka jest na mapie, lecz w terenie znika: przeciskamy się przez
krzaki i krzewy, uważając, aby nie wpaść w jakąś zarośniętą betonową dziurę.
Miliony komarów atakują ze wszystkich stron. Pogryzieni, podrapani i spoceni
z ulgą stajemy na asfalcie, co oznacza zamknięcie etapu zwiedzania Wilczego
Szańca. W ramach podsumowania Buba znajduje u siebie kleszcza-giganta, może
to ten nowy gatunek, o którym trąbią media?
Ciekawe tu mają drogi: równe i wygodne, nie to, co niemieckie.
Bliskość Wilczego Szańca przyciąga różne biznesy próbujące zarobić na
tematyce wojennej. Jeden z nich reklamuje się jako "największa kolekcja
samolotów z II wojny światowej". Ja wiem, że reklama dźwignią handlu, lecz
żeby aż tak kłamać? Stojące za płotem radzieckie sprzęty z okresu ewidentnie
zimnowojennego wykluczają prawdę z reklamowego hasła.
Zbliża się wieczór, więc trzeba podjąć decyzję odnośnie noclegu. Na mapach
znajdujemy plażę niedaleko wioski Czerniki (Schwarzstein). Przy
jeziorze Mój (Moy See) powstał cały nowy ośrodek rekreacyjny.
Nie wiemy na jakich on działa zasadach, w internecie są niewyraźne zdjęcia
cennika. Idziemy i zobaczymy.
Plaża okazała się ogromnym kompleksem gminnym. Oprócz miejsca kąpielowego i
dla wędkarzy są rozmaite ścieżki, ławeczki, huśtawki, wiaty, miejsca na
ognisko, plac zabaw, dziesiątki tablic informacyjnych, boisko do siatkówki,
a także budynek z toaletami i prysznicami. Niestety, otwarte są tylko jedne
drzwi, do pomieszczenia dla niepełnosprawnych.
Uważnie czytamy regulamin. Nie ma zakazu nocowania, nie ma też żadnego
cennika. Ba, jest tam nawet wzmianka, iż teren jest otwarty przez całą dobę.
Oraz informacja o polu biwakowym, tyle, że nigdzie nie jest napisane, gdzie
można rozstawić namiot. Również na mapie tego nie oznaczono. Próbujemy
zasięgnąć języka, ale oczywiście o tej porze nie ma tu nikogo z obsługi.
Obchodzimy cały teren i decydujemy się zakotwiczyć przy najbardziej
oddalonej od plaży wiacie. Kawałek za nią rozłożą się namioty, ja mam
nadzieję znowu przespać się pod dachem. Jeszcze raz lustrujemy regulaminy,
ale wygląda na to, że nie łamiemy żadnych przepisów, więc przystępujemy do
zakładania obozu.
Po opuszczeniu ekipy przez Chrisa skład i tak ma się powiększyć. Miała
dotrzeć autostopem Kasia, lecz przesyła smsa o mniej więcej takiej treści:
"Nie dojadę. Zapiłam po drodze. Musiałam". No jak mus, to mus 😏. Czekamy
także na Krwawego i Piotrka, przyjadą autem, ale zupełnie im się nie
śpieszy. Na razie dostajemy wieści, że są dopiero w Bydgoszczy i możemy się
ich spodziewać za trzy, cztery godziny.
Plany zrobienia ogniska spaliły na panewce. Nie, żeby nie było można:
okręgów do ich zorganizowana jest kilka. Brak natomiast... drewna. Tu prawie
nie ma krzaków, są wypielęgnowane drzewa albo młodziki, przecież nie
będziemy ich ścinać. Udaje nam się przytargać trochę gałęzi z najbliższego
bagienka, lecz wystarczyłyby może na kwadrans ognia. No trudno,
poniedziałkowe zakończenie dnia odbędzie się bez tradycyjnego wędzenia.
Zapada zmierzch. Burza nas nie dopadła, ale na horyzoncie wyskoczyła dziwna
chmura w kształcie grzyba atomowego, za którą widać błyski. Przemknie
bokiem. Oprócz nas nad jeziorem urzęduje grupa wędkarzy, która co rusz coś
wyciąga z wody. Dodatkowo jeden niemiecki kamper. I komary. Znowu jest ich
pełno. Mimo, że wcale nie jest zimno, trzeba ubrać ciuchy z długimi rękawami
i nogawkami, bo nas zeżrą! Nieszczęśliwie na jakiś czas zostawiłem
odsłonięte stopy i rano zobaczyłem ja tak pogryzione, jak nie miałem chyba
nigdy! W takiej sytuacji rozstawiam pod wiatą wewnętrzną część namiotu,
która będzie służyć jako moskitiera.
Krwawego i Piotrka nadal nie ma. Przyglądamy się każdej smudze świateł
samochodu przyjeżdżającego na parking, lecz to zawsze ktoś inny.
Nadchodzi północ. Dziewczyny kładą się spać. Piotrek idzie do
kibla, poczekam aż wróci i też wskoczę do śpiwora. Po
chwili widzę wracającego z zaświeconą czołówką Piotrka, a za nim... cień! Jest noc, a
ja wyraźnie dostrzegam, że krok w krok za nim przesuwa się jakaś czarna
materia! Zdębiałem, przetarłem oczy, lecz cień nie znika, podąża metr za
Piotrkiem, jak w jakimś horrorze! Co jest grane?
- Co to za nielegalne zgromadzenie? - słyszę głos, bynajmniej nie Piotrkowy.
Przyjechali. Z czołówką szedł Krwawy, a za nim Piotrek w
ciemnym wojskowym płaszczu, który w ciemnościach sprawiał wrażenie
cienia 😛. Niezbyt im się spieszyło, ale odwiedzili chyba wszystkie zadupia
po drodze z Bydgoszczy i jeszcze okradli pewien model samolotu 😛.
Pogadaliśmy chwilę, wypiliśmy szybkie powitalne piwo i do spania.
Rano na dzień dobry zaliczyliśmy ochrzan, gdy zjawił się człowiek z obsługi.
- Panowie, wiecie, że nie możecie tutaj spać! - zawołał, gdy siedziałem obok
namiotu. - Tu nie wolno!
- Patrzyliśmy wczoraj dokładnie na mapę i regulamin, nic takiego nie pisało
- wyjaśniam.
- To nie jest miejsce na namioty! Miejsce na namioty jest obok parkingu, tam
możecie się rozbijać.
- Nic takiego tam nie było oznaczone.
- Bo jest przed sezonem. Wkrótce damy odpowiednie tablice.
Aha. Logiczne. Przypomniała mi się pewna autentyczna historia z Katowic:
kierowca dostał mandat za parkowanie w złym miejscu. Problem był taki, że
nie było tam zakazu. Policjanci jednak stwierdzili, że na ich mapach zakaz
widnieje, więc mandat się należy.
- Jak przeniesiecie namioty we właściwe miejsce, to możecie tam siedzieć jak
długo chcecie.
Tak, na pewno będziemy się przeprowadzać na trzy godziny.
- Samochód na poznańskich blachach jest wasz? Też źle stoi, to teren dla
kamperów.
Specjalnie sprawdziłem: nie było żadnych znaków zakazujących parkowania
osobówek, ale co ja tam wiem? Tutaj najwyraźniej liczy się słowo, a nie znak
lub zapis...
Szymon mówi, żebym nie narzekał, bo facet i tak był dla nas miły. Chyba mamy
inne pojęcie bycia miłym. Na pewno miły był inny chłop, malujący jedną z
wiat przy dźwiękach muzyki z radyjka. Przedstawił się jako ojciec szefowej, odpowiedzialnej z urzędu za kompleks plażowy.
- Fajnie tu, nie? - zagaduje. - A wszystko za darmo. Powinniście przyjechać
w niedzielę, wtedy są tu kobiety z koła gospodyń wiejskich. Sprzedają
swojskie wypieki i napitki, dużo się dzieje.
Faktycznie miejsce jest przyjemne, choć nie można ulec wrażeniu, że za dwa
miliony złotych udałoby się stworzyć takich kilka, tylko mniej wypasionych.
Tutaj chyba wymyślano na co jeszcze wydać pieniążki, niektóre konstrukcje
wydają się całkowicie zbędne, inne przeskalowane. Ale podejrzewam, że w dni
wolne zjeżdża się nad jezioro Mój cała okolica i wszyscy są zachwyceni.
Pytanie kolejne: czy po okresie wyznaczonym przez EU, kiedy to obiekty
wzniesione przy udziale środków unijnych nie mogą działać komercyjnie,
kompleks nadal będzie bezpłatny czy już nie? W sezonie i tak pobierane są
chyba jakieś opłaty za biwakowanie... A ja sądzę, że za kilka lat darmochy
już nie będzie. Choć i tak jest lepiej niż w Bieszczadach, gdzie urzędasy z
parku narodowego woleli w ogóle zlikwidować noclegi w Chatce Puchatka - 2,
niż pozwolić tam spać za darmo lub za małe pieniądze... Ale to podkarpackie,
najwyraźniej na Mazurach mentalność jest jednak inna.
Zażywamy kąpieli. Woda w Moju jest cieplejsza niż w Dobskim i trochę
czystsza, choć na brzegach i tak zbierają się świństwa. Wyższa temperatura
może być związana z mniejszą głębokością: jezioro ma maksymalnie cztery
metry. Na plaży wyświetla się temperatura wody, ale na pewno jest fałszywa:
wieczorem pokazywało, iż woda ma 21 stopni, a powietrze 22, rano było już...
26 i 30! Taką temperaturę w wodzie to miałem w Izraelu po upalnym lecie, w
Czernikach daleko było do niej 😏.
Pod wiatami pojawiają się pierwsi wypoczywający, głównie emeryci, a my
rozpoczynamy burzę mózgów odnośnie dalszej marszruty. Powinniśmy kierować
się na zachód, w stronę Warmii, lecz tam nie ma już jezior, przynajmniej
nie w rozsądnej odległości. Postanawiamy zatem odbić na północ, w kierunku
Rosji. Tego się nie spodziewałem, nie mam nawet map tych rejonów, ale brzmi
to zachęcająco, bo jest szansa na jeszcze jedno fajne jezioro.
Krwawy z Piotrkiem w tym roku są z rowerami, więc mogą wyruszyć znacznie
później niż my. Krwawy decyduje się jeszcze zdrzemnąć na
słońcu...
Przy wyjściu znowu mamy problem. Chcieliśmy skorzystać z toalety, ale akurat
ta jedyna czynna została właśnie zamknięta, gdyż trzeba coś tam dokręcić.
Rozumiem, że zdarzają się awarie, lecz czy nie można w tym czasie otworzyć
któregoś z kilku innych kibli? Jesteśmy my, wędkarze, grupa młodzieży i
kilkunastu seniorów, wszyscy mają chodzić w krzaki? Facet od porannego opieprzu pozwala dziewczynom skorzystać
z jego toalety socjalnej, ale na mnie się krzywi.
- Za długo to trwa, za dużo wody się zużywa...
Wracamy do głównej drogi. Znowu przekraczamy nieczynną linię kolejową z
Kętrzyna do Węgorzewa. Zastanawiałem się jak ona funkcjonowała w czasie
pobytów Hitlera w Wilczym Szańcu. Tory biegły przez sam środek kompleksu,
więc w przypadku tak ważnego obiektu byłoby dziwne, gdyby przemykali tamtędy
przypadkowi cywile. Okazuje się, że wówczas wprowadzono komunikację
autobusową na tej trasie, a po szynach śmigały jedynie pociągi specjalne,
wojskowe i z zaopatrzeniem. Warzyw nie musieli dowozić, Hitler miał na
miejscu Ogród Hitlera 😏.
Początkowo planowałem odłączyć się i w pojedynkę zwiedzić Kętrzyn, a potem
autobusem ruszyć na północ. Zacząłem się jednak wahać jak baca przed
poprawinami i w końcu postanowiłem, że będę szedł z pozostałą trójką
piechurów. Niech znowu spotka ich jakaś ciekawa przygoda i mnie ominie, jak
w niedzielę??
Po prawej od szosy ponownie widzimy wystawkę sprzętu. Stoi kilka peerelowskich
samochodów, dwa pojazdy wojskowe (w tym Tatra 805, w Polsce występująca
rzadko), lokomotywa i niszczejący wagon konferencyjny "Train d’Europe". Ten ostatni miał brać udział w międzynarodowym projekcie zakładającym
wymianę pomiędzy szkołami z różnych krajów, lecz projekt upadł, a wagon
wylądował na prowincji.
Most kolejowy, tym razem oryginalny z 1907 roku, niezniszczony działaniami
wojennymi.
Wchodzimy w teren zabudowany Czerników. Trwa utwardzanie chodnika, który
bardzo się tu przyda, bo ruch na drodze jest spory.
Moglibyśmy pójść skrótem, lecz Szymon sugeruje drogę nieco bardziej okrężną, przy której można kilka rzeczy zobaczyć. No to idziemy.
Schody donikąd. Może kiedyś na górze stał Kriegerdenkmal?
Kościół w Czernikach powstał w XIV wieku, według legendy w miejscu, gdzie
wcześniej istniał święty gaj Prusów. Gotycką budowlę rozbudowano w 19.
stuleciu poprzez dodanie wieży. Do 1945 był świątynią ewangelicką, dzisiaj
katolicką pod wezwaniem Jana Ewangelisty.
Jak podaje tablica informacyjna w kruchcie, po przejęciu tych terenów przez
polskie władze szybko pojawili się szabrownicy. Jednymi z nich byli...
mariawici z Płocka, który upatrzyli sobie dzwon. Załadowali go do
pociągu i usiłowali wywieść do siebie. Bardzo po chrześcijańsku. Rabunek
powstrzymali kolejarze, lecz dzwon wylądował na stałe w Kętrzynie. Z
wystroju wnętrza ciekawy jest krucyfiks datowany na XV-XVI wiek, ale... nikt
nie wie skąd on się wziął po wojnie. Być może również został "pożyczony".
Boczna, kręta droga z resztkami bruku z widokiem na
Karolewo (Carlshof). Tamtejszy kościół jest znacznie młodszy, to
neogotyk.
O Karolewo jedynie zahaczamy przechodząc po raz ostatni przez nieczynną
linię kolejową. W tym miejscu znajdowała się bocznica prowadząca do
elewatorów zbożowych, więc torów do manewrowania było więcej.
A za Karolewem czeka nas kolejne wejście w las pełen żądnych krwi latających
bestii!
Pudel, śpisz? Gdzie dalsza część? :p
OdpowiedzUsuńNikt nie czyta ani nie komentuje, to wolno piszę :P
UsuńJa czytam stale, acz rzadko komentuję. I czekam z niecierpliwością.
OdpowiedzUsuńRównież czytam. Relacje są świetne. Na Twój blog natknąłem się w tym roku, czytając jabolową balladę i czytam wszystkie wpisy od 2014. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńZatem wkrótce będzie kolejna część ;)
Usuń