wtorek, 4 czerwca 2024

Małe Karpaty (3): Naháč - Katarínka - Buková.

Trnawa (Trnava, Nagyszombat, Tyrnau) to sporej wielkości (jak na Słowację) miasto, stolica ichniejszego kraju. Posiada pełną zabytków starówkę, a z racji ilości świątyń nazywana jest "Małym Rzymem" lub "Słowackim Rzymem" (te przymiotniki dzieli z Nitrą). Nas przywiodły do niego jednak kwestie praktyczne: z jednej małokarpackiej miejscowości do drugiej najłatwiej było się dostać właśnie przez Trnawę.


Po przyjeździe mamy do wykonania kilka czynności w tej właśnie kolejności:
* znaleźć toaletę,
* kupić bilet kolejowy na jutro,
* znaleźć przystanek autobusowy na dzisiaj,
* znaleźć knajpę,
* zrobić zakupy. 
Pierwsze dwa punkty zrealizowaliśmy szybko. Przystanek okazał się leżeć niemal naprzeciwko knajpy niedaleko dworca. I to jakiej knajpy! Speluna w starym stylu. Niemal sami faceci z podejrzanymi gębami, zapach lekko skisłego piwa, wystrój z dawnych lat i cena wreszcie przypominające poprzednią majówkę (1,50 euro za kufel). W telewizji leci mecz hokeja Słowaków z Czechami, ale młodzieżówek, więc nie interesuje zbyt wiele osób. Słowacy ostatecznie wygrali.


Nieco obskurna toaleta znajduje się w zewnętrznym korytarzu. Drzwi do wersji damskiej są zamknięte, więc wracam się po klucz.
- Na wielką czy małą potrzebę? - dopytuje się właściciel przybytku.
- Na wielką - robię odpowiednią minę.
Dostaję klucze i wyciągam dwadzieścia centów, bo tyle niby kosztuje skorzystanie z "dwójki". Chłop macha rękami.
- Dla turystów darmowe.
Pięknie.

Gorzej poszło z zakupami, bo w najbliższej okolicy dworca nie ma żadnego rozsądnego sklepu. Musieliśmy lecieć - osobno - do centrów handlowych, a czas do odjazdu autobusu niebezpiecznie się przybliżał.
- Gdzie twój kolega? - zagaduje mnie sporych rozmiarów barmanka, gdy Bastek zajmował się swoim zaopatrzeniem.
- Poszedł do sklepu.
- Ooo, to niech się pospieszy, bo mu pianka opada!
Babka lubiła sobie pogadać z klientami, zwłaszcza, że większość znała.
- Honza, a ty co, chory jesteś, że tylko jeden kieliszek pijesz? - wołała do pewnego typa, który potem musiał się tłumaczyć 😏.


Po czterdziestu minutach w autobusie wychodzimy na przystanku w wiosce Naháč (węg. Nahács). To najmniejsza dotychczasowa miejscowość podczas naszej majówki, mieszka w niej niespełna czterysta osób. W czwartkowe popołudnie wygląda jak wymarła.


Ma tu jednak być knajpa! Idziemy w jej kierunku i początkowo wydaje się, iż ją zamknęli. Na szczęście kraty na drzwiach broniły dostępu do dawnego sklepu, który nie działał już dobrych kilka lat, natomiast wejście do lokalu znajdowało się od strony piwnicy, od tyłu. Knajpa okazała się najfajniejsza spośród wszystkich odwiedzonych. Drewniany klasyczny wystrój, piwo poniżej dwóch euro i lokalni bywalcy, którzy od razu się nami zainteresowali.
- Gdzie idziecie? Dokąd? A gdzie nocleg? A byliście na Katarínce?
- Macie mapy? - dopytuje inny.
- Mają. Ale zamiast iść drogą, to zejdźcie w dół ogrodem i potem wzdłuż koryta rzeki. To będzie bliżej. Tylko pamiętajcie, aby skręcić w lewo, bo byli tacy, co skręcili w prawo i nie wiadomo gdzie doszli - śmieje się facet. - No, ale jak wam się podobają Małe Karpaty?
- Fajne, tylko takie małe - odpowiadam lekko prowokacyjnie.
- No małe, Tatry to nie są. Ale tu też przyjeżdżają turyści, nie ma tłumów, nie to co w Tatrach - podkreśla miejscowy.
W trakcie dalszej dyskusji okazało się, że stosunek do Tatr mamy podobny 😏.
- Nazdar, chlapci - zawołał na odchodne najstarszy piwosz i zniknął w drzwiach. My też powinniśmy już iść, ale Bastek uświadomił mi, że to pewnie ostatni lokal na naszej trasie majówkowej, więc ostatecznie zamówiliśmy jeszcze jedno pożegnalne szybkie piwo 😏.


Koniec końców poszliśmy jednak drogą, aby przyjrzeć się wiosce, bo wraz ze zbliżającym się wieczorem na ulice wyszło trochę ludzi. Na jednej z bram zauważamy tablicę w języku polskim.



Spotykamy niebieski szlak. Opuszcza on wioskę i prowadzi wzdłuż małego potoku. Las pięknie pachnie i zaczynają się całe polany czosnku niedźwiedziego.



Po ponad dwóch kilometrach wdrapujemy się na wzgórze, na którym znajduje się wspominana w knajpie Katarínka. Są to ruiny franciszkańskiego klasztoru założonego w 1618 roku i poświęconego św. Katarzynie. Kompleksu nie strawił pożar ani obce wojska (choć kilkukrotnie tureccy, węgierscy i cesarscy żołdacy zaglądali tu bynajmniej nie z duszpasterską wizytą), lecz administracja: po kasacie zakonów ogłoszonej przez Józefa II w 1786 roku zakonnicy musieli go opuścić i po prostu rozpadał się z powodu braku zainteresowania.
Najbardziej imponującą częścią ruin jest kościół.



Dawny ołtarz, a także - prawdopodobnie - ślady gotyckiej kapliczki, która stała na wzgórzu jako pierwsza.


Na wieżę można wchodzić, ale z przewodnikiem w określone dni.


W sąsiedztwie kościoła są pozostałości jednego ze skrzydeł klasztornych.  Widać ślady prowadzonych badań archeologicznych oraz... turystów.



To nie koniec atrakcji w tej lokalizacji. Kawałek od ruin trafiamy na... kolejkę wąskotorową (Malokarpatská lesná železnička, Lesná Železnica Katarínka)!


Na przełomie XIX i XX wieku na terenie dzisiejszej Słowacji pracowało około czterdziestu kolejek leśnych. Jedną z nich założył hrabia Pálffy: wożono nią drewno nie tylko do tartaków, ale i do zakładów chemicznych. Całość torów liczyła sobie kilkadziesiąt kilometrów, przechodziły one również przez teren gminy Naháč, lecz akurat nie tutaj. Kolejkę zlikwidowano w latach 60., natomiast ćwierć wieku temu w bliskości klasztoru i przy starej leśniczówce stworzono skansen, na którego składają się elementy uratowane z różnych miejsc. Wygląda to momentami trochę dziwnie, jakby niedokończone - na przykład ten rozjazd pochodzi ze Smolenic.


Nie mogło oczywiście zabraknąć taboru. Są oryginalne wagoniki towarowe i współczesne osobowe. W ciepłych miesiącach w weekendy można się wybrać na krótką, kilkusetmetrową przejażdżkę. 



Lokomotywa prawdopodobnie jest schowana w garażu za moimi plecami.


Słońce już blisko horyzontu. Migawki pstrykają, trzeba łapać ostatnie jego chwile. Co prawda ta część Małych Karpat znowu jest dość płaska, ale z jednego punktu widać Zaruby, najwyższy szczyt pasma.



Generalnie świetne miejsce! Nawet zastanawialiśmy się, czy nie zostać na noc! Moglibyśmy rozłożyć karimaty pod wieżą, żaden deszcz nie byłby nam straszny. Są tu przygotowane paleniska, jest wychodek. Zdążylibyśmy nawet wrócić do knajpy na piwo 😏.



Zwyciężył głód wędrówki oraz perspektywa noclegu w obiekcie, który jako pierwszy przykuł moją uwagę na mapie Małych Karpat. Ale to dopiero za kilka dobrych kilometrów. Ruszamy z plecakami, póki jeszcze coś widać. Jeszcze nie wiemy, że popełniamy błąd...



Początkowy odcinek biegnie wzdłuż łąk, potem wchodzimy do lasu pełnego czosnku. Tak dużo czosnku w jednym miejscu jeszcze nie wiedziałem! Obiecujemy sobie, że rano porobimy stosowne zdjęcia.
Ze szlaku odbijamy na ścieżkę dydaktyczną, a potem znowu na szlak. Po bokach mamy różne szczyty (Kátlovská hora, Okrúhla, Kopec, Mihalinová), lecz wszystko one są w przedziale 350 - 500 metrów, nie ma więc mowy o dużych podejściach.


Krótko po dwudziestej pierwszej docieramy do zagubionej wśród lasu chatki, przypominającej miniaturkę współczesnych modnych, ekologicznych domów. To funkel nówka útulňa Jozefa Maka, wybudowana w czerwcu 2023 roku. Czyściutka, jeszcze pachnąca, z piecem i pięterkiem. Idealna na wieczorną kolację i rozmowy przed snem.
- Uważaj, bo kogoś możesz wystraszyć! - wołam żartem do Bastka, bo nie spotkaliśmy od rana żadnego turysty (pomijając dwójkę w czasie naszej kąpieli) i nie podejrzewam, żeby ktoś był w środku.
- Dobrý deň - zagaduje Bastek otwierając drzwi, po czym zaraz je zamyka. - Ej, tam ktoś leży!


Zaglądam i rzeczywiście: na dole widzę dwójkę albo trójkę osób zapakowanych w śpiwory. Jedna z nich się podnosi i patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem.
- Jest na górze wolne? - dopytuję.
W odpowiedzi słyszę niezrozumiały bełkot. Naćpali się, czy co?
- Czy jest na górze wolne?! - podnoszę głos.
Znowu jakieś bełkotanie, wreszcie dochodzi coś w rodzaju: "no, no". Ale "no" czyli tak, czy "no" jako "nein"? Zerkam na pięterko i wystają z niego jakieś nogi. Aha. Nic tu po nas. Co prawda spokojnie byśmy się zmieścili, lecz nie wyobrażam sobie wieczoru w takim towarzystwie. Ani rozpalić ognia, ani pogadać, pewno każdy ruch by im przeszkadzał.
- Kto chodzi spać o tej porze? - kiwa z niedowierzaniem głową Bastek. - Przecież jest dziesięć po dziewiątej!
Może to tacy, co wstają o piątej rano, walą pięćdziesiąt kilometrów i potem padają ze zmęczenia, a kolejnego dnia znowu robią maraton? Faktem jest, że obok biegnie Cesta hrdinov SNP, więc na pewno jacyś długodystansowcy się znajdą. Ponoć chatka bywa rzeczywiście mocno oblegana, nawet w tygodniu (a mamy czwartek). A może rzeczywiście zabawili się wcześniej i popadali, bo facet, z którym usiłowałem "rozmawiać", na przytomnego nie wyglądał.

Pytanie, co teraz? Rozbijamy tu namiot? I tak byśmy im przeszkadzali. Cofnąć się do Katarínki? Półtorej godziny łażenia. Cholera, trzeba było tam zostać! Jest jeszcze jedna opcja, a właściwie trzy. Ale ta pierwsza najlepsza. Bliżej od ruin klasztoru i także w lesie znajduje się inna chatka, która na zdjęciach wyglądała fajnie. Nie taka nowa, lecz wyposażona jak útulňie w Fatrze. Tylko czy do niej trafimy? Położona jest w większym oddaleniu od szlaku i może być trochę błądzenia. A jak tam też ktoś będzie spał? Jest jeszcze zaznaczona mała wiatka przy samej drodze, lecz to pewnie tylko zadaszona ławka. No i można w ostateczności pójść na przystanek kolejowy, z którego chcemy jutro jechać do Trnawy, na przystankach zazwyczaj są jakieś zabudowania. Na razie spróbujemy pierwszą opcję.

Przez pół godziny idziemy drogą, a potem zaczynamy szukać odbicia w głąb lasu. Wiemy tylko, że ma być za źródełkiem.
- Może to tutaj?
- Za blisko.
- A tutaj?
- To krzaki.
- Może tam przy źródle?
- Nie, ścieżka kończy się po kilkunastu metrach.
- Może tam?
- To chyba za daleko.
Jak na złość mamy internetową dziurę, a gdy lokalizacja czasem wskoczy, to pokazuje bardzo dziwne miejsca. W końcu wbijamy w jedyną możliwą ścieżkę, a przynajmniej w coś, co na początku ścieżkę przypomina, ale po chwili zmienia się w wąwóz z powalonymi drzewami i krzakami.
- Nie wygląda, aby ktoś tu chodził - stwierdzamy.
Jest dość stromo, co chwilę zjeżdżamy na patykach albo liściach. Po pewnym czasie zaczyna się wypłaszczać i wtedy mamy wrażenie, że są przed nami wydeptane ślady, które jednak równie dobrze mogły zrobić zwierzęta.
- Musimy dojść do ścieżki prostopadłej.
Nagle widzę jakiś blask po lewej. Chatka! Może ktoś tam świeci? Lecę w krzaki, mimo, że Bastek woła, że to za wcześnie. Blask znika, niczego nie znajduję oprócz morza pokrzyw parzącego mi nogi. Wracamy do niby-ścieżki i idziemy dalej. Gdy robi się zupełnie płasko faktycznie jest jakaś prostopadła ścieżyna i z tego miejsca mamy już kawałek do celu. Niby tylko sześćset metrów od szlaku, a ile to zajęło czasu!

Niestety, chatka (zrub Lámaná skala) okazuje się być zamknięta! Krata i solidna kłódka. Przez brudne okna widzimy w środku łóżka, stoliki, szafy... Szczęściem w nieszczęściu jest zewnętrzny zadaszony stół. Na dwóch ławkach dadzą radę położyć się dwie osoby, zwłaszcza, że można tam rzucić szerokie oparcia. Do tego kominek!


Nagle Bastek widzi jakieś światła, które mają się do nas zbliżać. Ale to raczej złudzenie, nikogo nie ma. Są tylko zwierzęta. Słyszymy je przez cały czas, krążą wokół domku, lecz nie przekraczają granicy światła. Sarny, jelenie, nawet popielica.
Odpalamy radio. Madziarów już słabo słychać, ale Niederösterreich i Wiedeń są bardzo silne, nadają głównie Heimatmelodie.


Rano nad głowami latają rozmaite owady: czarne pszczoły, bąki, osy, jeden szerszeń. Chyba niektóre mają gniazdo wśród ścian domku.


Z przyczyn technicznych pobudka tym razem była wczesna. Z nieba lekko mży, ale...
- Według prognozy teraz miała być najgorsza pogoda - informuje Bastek. - Więc jeśli teraz tak pada, to potem powinien być już spokój.


Żegnamy nasz "awaryjny" nocleg. Trzeba poprawić mapy na różnych stronach, które informują, że jest on otwarty. No, chyba, że ktoś się włamywał...


W szarościach dnia ścieżka od szlaku nie wygląda już tak strasznie, choć ewidentnie jest rzadko uczęszczana przez ludzi. W pewnym momencie drogę przecięły nam dwie kozice! Co ciekawe, według internetu w tej części Słowacji kozice nie występują 😛.



Przy czerwonym szlaku taki sam spokój jak wczoraj wieczorem. Wzdłuż szutru drzewa rosną w równych rzędach, czyżby je ktoś kiedyś zasadził?


Nad potokiem oglądamy kolejną opcję do spania, którą wieczorem rozważaliśmy. Spodziewałem się małej ławki, ale stoi tam wiatka, która spokojnie pomieściłaby nasze dwie osoby. Są miejsca na ognisko, wychodek, no i woda, a tej bardzo nam wczoraj brakowało.


Na skraju lasu stoi tablica głosząca, żeby nie chodzić poza szlakami, bo to teren częstych polowań. Dobrze, że nie przeczytaliśmy jej wczoraj, wtedy wędrówka do chatki byłaby jeszcze bardziej emocjonująca, a każdy trzask sugerowałby myśliwego!


Zaczyna padać. Na domiar złego doszliśmy do asfaltowej drogi, wąskiej, bocznej, lecz intensywnie używanej przez... tiry kursujące do jakiegoś zakładu. Co chwilę musimy uskakiwać przed rozpędzonymi kolosami. Mijamy samotną leśniczówkę, a deszcz zmienia się w ulewę!


Przechodzimy jeszcze kilkaset metrów i chowamy się pod dachem jednego z kilku domków leśnej osady. Ten jest zamieszkały, słyszymy rozmowy dochodzące z ciepłego i suchego wnętrza, a nam woda leje się ze wszystkich stron. Wyszliśmy z zapasem czasowym, więc na razie bierzemy opady na przeczekanie.
Mija pięć minut, dziesięć, kwadrans... Gdy wydaje się, że deszcz nieco odpuszcza, to po krótkiej chwili znowu się nasila. No nie, trzeba się ruszyć, mamy jeszcze prawie trzy kilometry na dworzec kolejowy.
Walimy przed siebie wśród intensywnych opadów. Droga dziwnie kręci, potem jakby zawracała. Przecinamy większą szosę, przekraczamy rzekę i widzimy tory, ale na przystanek jeszcze kawałek marszu. Nagle szlak zaczyna cisnąć pod górę, ścieżka zwęża się tak, że trzeba się szarpać z krzakami, pod stopami błoto, na którym co chwilę się ślizgam! Rzucam przekleństwami i oczyma wyobraźni widzę uciekający nam przed nosem pociąg...
Ale to strachy na lachy, na peron przynależny do wioski Buková (Bikszárd; miejscowość jest sporo oddalona od torów) wpadamy prawie dziesięć minut przed planowanym odjazdem!


Nie ma tu żadnej wiaty, żadnego daszku, więc nadal mokniemy, co widać na zdjęciu Bastka. Dobrze, że nie wpadliśmy na pomysł, aby tu nocować, bo rano mielibyśmy akcję szybkiego zwijania obozu!


Pociąg się spóźnia. Niby słowacka tradycja, lecz jesteśmy na takim odludziu, że w razie jego odwołania zostalibyśmy w czarnej d...e na wiele godzin! A może go rzeczywiście skasowali? Przyklejony rozkład obowiązuje od... jutra. Zaczynam się denerwować, ale w końcu na horyzoncie pojawia się czerwona sylwetka. Tylko kwadrans opóźnienia, drobiazg...


Na części tej trasy obowiązuje "samoobsługa biletowa". Nie ma konduktora, trzeba wejść z kupionym wcześniej biletem (co uczyniłem wczoraj w Trnawie) albo zrobić to przez aplikację. A co, jeśli nie mamy smartfona, internetu, padła technika i tak dalej? W razie kontroli... mandat. Ciekawe. Tym ciekawiej, że po chwili konduktor jednak się zjawia, normalnie sprawdza bilety i je sprzedaje...

Rozsiadamy się wygodnie, bo w porównaniu z autobusami miejsca na nogi i plecaki mamy od groma. Za oknem Małe Karpaty kompletnie zakryte są chmurami, dobrze, że nie mieliśmy takiej aury przez cały wyjazd!


W Trnawie mamy ponad godzinę czasu do przesiadki, więc spędzamy te chwile wypijając ostatnie majówkowe piwko w knajpie na dworcu. I wyciągając kleszcze: Bastek znalazł u siebie jednego, ja... cztery, a piąty objawił się dzień później - martwy, w moim łóżku. Zapewne zakrzaczony odcinek do przystanku w Bukovej pełen był tego robactwa! I w ten oto sposób zakończyliśmy odwiedziny w Małych Karpatach w 2024 roku.



2 komentarze:

  1. Świetne te wasze trasy, a Katarinka cudna. Ech, tyle miejsc do dooglądania...

    OdpowiedzUsuń