Modra (Modor, Modern) jest kolejnym zabytkowym miasteczkiem położonym u
stóp Małych Karpat. A właściwie miastem, bo mając prawie dziesięć
tysięcy mieszkańców (raz tyle, co Svätý Jur, z którego przyjechaliśmy)
zalicza się do słowackich miejscowości średniej wielkości.
Nawet jednak i tu nie ma co liczyć na zrobienie zakupów w Święto Pracy. Sklepy
pozamykane. Otwarte są za to... kwiaciarnie. Czyżby ludziom czynu wręczano
kwiatki? Przy głównej ulicy działa kilka lodziarni, cukiernie, winiarnia i
jeden pub wyglądający na drogi, więc odbijamy w boczną alejkę. Reklama na
ścianie narożnego budynku sugeruje, że ma tam być knajpa z piwami
rzemieślniczymi. Knajpa faktycznie jest, ale pojęcie "rzemieślniczy"
najwyraźniej ma na Słowacji inne znacznie, bo niemal wszystkie piwa z menu to
masowe standardy! Nie ma jednak co marudzić, skoro zjawia się kelner z
pytającym wyrazem twarzy i po chwili stawia przed nami dwa przyjemne kufelki.
Korzystając z chwili wolnego czasu zostawiam Bastka nad szkłem i idę powłóczyć się trochę po najbliższej okolicy. Jedna z wąskich uliczek obok nas zwie się Moyzesova. Początkowo sądziłem, że to od Mojżesza, a więc może dawna dzielnica żydowska? Jednak nie, okazało się, że patronem jest Štefan Moyzes. Z Mojżeszem ma tyle wspólnego, że służył temu samego Bogu, gdyż był katolickim biskupem 😏. A także pierwszym przewodniczącym Maticy Slovenskiej (Macierzy Słowackiej), najstarszej słowackiej organizacji kulturalnej.
Pomnik Ľudovíta Štúra, jednego z największych działaczy narodowych Słowaków i kodyfikatora ichniejszego języka. Štúr zmarł w Modrej w 1856 roku.
Najsłynniejszym produktem miasta, obok wina, jest ceramika. Modranská keramika znana jest od średniowiecza. Początkowo ściśle związana z winiarstwem, z czasem stała się modną i drogą ozdobą w bogatych domach. Czynione są starania, aby wpisać ją na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO.
Po wypiciu piwa ponownie idziemy na przystanek. Transport znowu się spóźnia. A jak przyjedzie, to powtarza się ta sama historia co zawsze, bo słowackie autobusy podmiejskie są koszmarem dla osób z wielkim bagażem. Za każdym razem musimy wchodzić przednimi drzwiami, nawet jeśli posiadamy bilet miesięczny, bo trzeba odbić kartę. Wyjątek zrobiono jedynie dla wózków z dziećmi. My z plecakami nie mamy taryfy ulgowej, nie ma opcji, że jeden wchodzi środkiem, a drugi płaci. Przejście pomiędzy fotelami jest bardzo ciasne, nawet bez obciążenia trzeba tam wciągać brzuch. Pchając plecak po podłodze na sto procent zahaczymy o siedziska, niosąc go na plecach usłyszymy krzyki pasażerów lub kierowcy. Nie ma również możliwości wsadzenia plecaka do bagażnika, gdyż autobusy takowych nie posiadają. Zostaje przeciskać się, kląć i blokować ruch. Zresztą i bez plecaków co chwila tworzą się zatory, gdyż pasażerowie albo szukają drobnych w najgłębszych kieszeniach albo nie działa karta. W efekcie, gdy przyjechaliśmy z dwudziestominutowym opóźnieniem ze Svätego Jura, to po długiej chwili autobus nadal stał na przystanku z wieloosobowym ogonkiem usiłującym dostać się do środka. A wszystko to przy regularnych kursach średnio co pół godziny (również w święto!), strach pomyśleć co by się działo, gdyby te połączenia były z częstotliwością polskich PKS-ów!
Ale na razie dość o komunikacji, bo tym razem podjeżdżamy blisko, ledwie kilka
kilometrów i nie opuszczając granic administracyjnych Modrej. Celem jest
kompleks turystyczny Zochova chata. W okresie międzywojennym powstało
tam pierwsze schronisko w Małych Karpatach i w sumie nie wiem, czy otwierano
kolejne. Nazwę wzięto od Samuela Zocha, ewangelickiego księdza, a przede
wszystkim inicjatora połączenia się z Czechami w jedno państwo.
Dziś działa tam wiele obiektów, a także duży parking, który i o
godzinie siedemnastej w większości jest zapełniony.
Zaglądamy do pobliskiej drewnianej karczmy, wyglądającej na dość starą, lecz
to jedynie stylizacja. Zamawiamy po Zlatym Bażancie, a ja dodatkowo
kapustnicę. Bardzo smaczna, sycąca i w ogóle nie kwaśna.
Właściciel karczmy musi być bogatym człowiekiem, który nie chce już za dużo
zarabiać. Jak przyszliśmy, to nie wpuścili nas na taras, bo... właśnie go
zamykają. Po nas do środka wlazła grupa Czechów z dużymi plecakami i jeszcze
zdołała coś kupić, ale chwilę później Węgier z małym synkiem już nie.
- Kończymy o osiemnastej - poinformował po madziarsku kelner. Dodam, że w dni
robocze w ogóle nie pracują, choć pewnie ludzi i tak kręci się tu masa.
Zastanowił mnie natomiast węgierski u kelnera. Autochton? W XVIII wieku
właściciele tych ziem - rodzina Pálffy - sprowadziła w Małe Karpaty
kolonistów z Alp. Zwano ich Huncokári, co było zesłowakizowaną
wersją Holzhackera, czyli drwala. Pracowali w lasach, a że byli
odizolowani od reszty mieszkańców, stworzyli własną, unikalną kulturę.
Najwięcej ich było właśnie tutaj, w dzielnicy, która kiedyś nazywała się
Piesok (węg. Homok, niem. Sand) i ponoć potomkowie tego ludu żyją do dzisiaj,
lecz była to ludność niemiecka, a nie węgierska.
Po wyproszeniu nas z karczmy (przyniesiono rachunek nie pytając, czy coś
jeszcze chcemy) udaliśmy się do pobliskiego bufetu, który... również zamykano
po osiemnastej. Nalano nam jeszcze piwa do plastikowego kubka, z którym
usiedliśmy nad niewielkim zbiornikiem, obserwując zbliżające się ciemne
chmury.
A może nocować tutaj? Zaraz obok jest bezpłatna, otwarta i pachnąca wielka
toaleta. Niee, to byłaby przesada. Weszliśmy na
czerwony szlak wspinając się lasem i
dotarliśmy do górnej stacji wyciągu, gdzie wreszcie ukazała się prawdziwa,
górska panorama. Może to nie Taterki ani inne święte góry, lecz poczuliśmy, że
rzeczywiście jesteśmy w Karpatach 😏. W dodatku przyjemnie zielonych, aż się
człowiek podniósł na duchu.
Kawałek wyżej mijamy obserwatorium astronomiczne podlegające uniwersytetowi w
Bratysławie, ponoć najnowocześniejsze na Słowacji.
Potem mamy przed sobą pół godziny podejścia. Z góry schodzi około dziesięciu
osób, w naszą stronę idzie tylko migdaląca się parka, która na przemian znika
i pojawia się. Strach wchodzić w krzaki... Przed nami jeden z dwóch
potencjalnych noclegów, bardziej nam odpowiadający z powodu bliskości i
lokalizacji. Ten nocleg to całkiem spora wiata z miejscem na ognisko i dziwną
konstrukcją a'la bunkier z tyłu. Druga opcja to polana biwakowa, ale sporo
oddalona, więc decyzja może być tylko jedna: zostajemy tutaj!
Z polany za wiatą są kolejne miłe dla oka widoki.
Kilkaset metrów dalej znajduje się Veľká homoľa (709 metrów
n.p.m.), dziesiąty po względem wysokości szczyt pasma. Stoi na nim wieża
widokowa, lecz końcowe podejście jest naprawdę strome, więc plecaki
zostawiliśmy za wiatą.
Wieża jest wysoka na dwadzieścia metrów i mocno wystaje ponad drzewa, są z
niej panoramy wszystkich stron świata. Mam pewne obawy, bo wieje jak cholera i
konstrukcja cała się rusza, lecz jakoś udaje mi się wdrapać na najwyższą
platformę. Było warto!
W środku tego zdjęcia widać Záruby, najwyższy szczyt Małych Karpat,
oddalony o około dwadzieścia kilometrów. Natomiast po prawej majaczą Góry
Inowieckie (Považský Inovec), położone za doliną Wagu. Przy dobrej
przejrzystości można stąd zobaczyć również Alpy.
Południowy wschód pokazuje, jak szybko kończą się góry, a za Modrą zaczyna się
płaskawe Pogórze Naddunajskie (Podunajská pahorkatina).
Bajka! Zwłaszcza, jak się można pobawić suwakami w programie graficznym 😏. Ale tak
naprawdę to zachodzące słońce dawało piękne kolory.
Miało być zielono i jest zielono!
Wieża drga jak alkoholik na delirce. Do tego jest zimno: termometr niby pokazuje szesnaście stopni, lecz przy wietrze stawiałbym dychę niżej. Oprócz nas z
aparatem walczy jeszcze jeden facet, ale on ma ze sobą co najmniej trzy inne
obiektywy. Potem dołączył kolejny chłop, któremu błyskawicznie zwiało czapkę z
daszkiem i poleciała, hen, przed siebie.
Pamiątkowe zdjęcie przy słupkach szczytowych z datą 1935. Nawet przy gruncie
wiatr prawie wyrwał mi włosy.
Z wieży schodzimy kawałek dalej na zachód, gdzie znajdują się ciekawe formacje
skalne Traja jazdci. Zbudowane z kwarcu posiadają szaro-metaliczny kolor,
który sprawił, że miałem wrażenie stać przed konstrukcją z żelaza.
Z góry jest ponoć ciekawy widok (choć nie wiem, którędy tam się wspiąć), z
dołu także coś przebija.
Wracamy do wiaty, gdzie powoli nastaje ciemność. Bastek rozpala ognisko, w
garnku będzie się grzać potrawka z sosem i z krojonym wusztem.
Postanawiamy włączyć radio. Na moim telefonie łapię jedynie Czechów, którzy
wcale nie są najbliższym sąsiadem, bo granica oddalona jest o co najmniej
czterdzieści kilometrów. Smartfon Bastka ma lepsze zasięgi: są Słowacy,
Austriacy (dwadzieścia pięć kilometrów), aż wreszcie Węgrzy (czterdzieści
kilometrów): w Petőfi Rádió trwa koncert muzyki ludowej, będącej
mieszanką madziarsko-cygańską. Całkiem klimatycznie. Natomiast pod względem
dostępności do internetu jesteśmy w czarnej dziurze, również normalny zasięg
telefoniczny jest tu bardzo słaby, choć przy wieży nie było z nim problemów.
W nocy nikt nas nie odwiedza, a przynajmniej żaden człowiek. Był pewien
rowerzysta, który z przecinającą zmrok czołówką dojechał do pobliskiego
rozdroża szlaków, postał tam chwilę i zawrócił. Wokół nas długo krąży jakieś
zwierzę, chyba lis. W lesie pohukuje sowa. A na ścianach wiaty odkrywamy, że
jednak jest zamieszkała.
Budzę się o szóstej rano za potrzebą. Niebo jest całe zaciągnięte, zaczyna
mżyć. Niezbyt dobry prognostyk na resztę dnia, na szczęście później przestaje,
choć na słońce nie ma co liczyć. Zrobiło się także chłodno, zakładam długie
spodnie, co u mnie nietypowe. Nadal mocno wieje, a na półce znajdujemy
preparat o wymownej nazwie Cutasept.
Po śniadaniu zaczynamy schodzić do Modrej
niebieskim chodníkiem Ľudovíta Štúra. Na tym odcinku po raz pierwszy spotykamy
teren po wycince, który odsłonił nieco widoków.
Patrzymy w kierunku Bratysławy, z boku majaczą jej wieżowce. Natomiast na środku dwa Javorníki - Mały i Wielki, szliśmy obok nich wczoraj.
Pezinok.
W lesie robi się ciepło, więc już kombinuję jak zmienić gacie. Szlak kręci się
w różne strony, pojawiają się pierwsze strumienie.
Na niektórych drogowskazach spotykamy tablice z 1991 roku: jeszcze
Czechosłowacja, ale już nie komunistyczna. Wieży na szczycie wówczas nie było,
wybudowano ją w 2018 roku.
Bastek robi mi zdjęcie w długich galotach, ale to już ich końcówka...
Szumiący potok kusi nas tak bardzo, że decydujemy się na szybką kąpiel, zanim
dojdziemy do miejscowości. I oczywiście, zupełnie przypadkowo, akurat wtedy
pojawią się pierwsi i jedyni turyści spotkani na szlaku! Ewidentnie zboczeńcy
spragnieni gołych ludzi w lesie!
Ławeczka Štúra. Ponoć lubił chodzić w te miejsce i dumać.
Pojawiają się pierwsze zabudowania: sklecone byle jak domki działkowe. Potem
budynki robią się coraz okazalsze i towarzyszą im uprawy winnic, które od
pewnego momentu są wszędzie. Małe i duże, nawet na przydomowych ogródkach
rosną pojedyncze drzewka. Tak jak pisałem: Małe Karpaty słyną z wina, jest to
jeden z sześciu regionów winiarskich Słowacji. I być może najstarszy:
niektóre źródła podają, że wino produkowano w okolicach tych niewielkich gór już 1000 lat
przed naszą erą, winnice sadzili również Rzymianie, chociaż... oni tak naprawdę do
Karpat nie dotarli na stałe, zatrzymał ich Dunaj i barbarzyńcy.
W tych pięknych okolicznościach przyrody robimy sobie krótką przerwę i sesję
zdjęciową: solo, z faną, z dwiema gębami...
Zaczynają się osiedla mieszkaniowe Modrej. Przemykamy szybko, bo
doszliśmy do wniosku, że spróbujemy się wbić na wcześniejszy autobus, a
wszelkie sprawunki załatwimy w kolejnej miejscowości. Jest trochę żalu, bo
mijamy ciekawą knajpę ulokowaną w dawnym kinie, lecz na piwo przyjdzie jeszcze
czas.
Autobus tradycyjnie się spóźnia, w dodatku z tablicy w ogóle nie wynika,
że jedzie tam, gdzie powinien. Zagaduję jednego dziadka i okazuje się, że tak:
to taki kurs specjalny, dookoła. No to wsiadamy, a dokładnie w tym samym
momencie pierwsze krople deszczu uderzają w szybę. W ten sposób skończyliśmy
drugi, najwyższy etap naszego łażenia po Małych Karpatach.
Stopniujesz napięcie. Jak na razie celem jest droga.
OdpowiedzUsuńTu celem była też wieża widokowa
Usuń