wtorek, 11 czerwca 2024

Majowe Mazury (1): Sterławki - Bogacko - Doba. A do tego Olsztyn.

Przez okno pociągu patrzę na nazwę miejscowości, której źródłosłów nie posiada korzeni ani w języku germańskim ani w słowiańskim. Czyli znowu Mazury, po dwóch latach. Kolejny odcinek wędrówki wzdłuż granic Polski, po jej współczesnych Kresach. Kiedyś była to jedynie ściana wschodnia, w 2019 roku po raz pierwszy dotarliśmy na tereny północne, a dawniej niemieckie. Zmieniło się wszystko: architektura, krajobrazy, klimat, a przede wszystkim pogoda. Zarówno wtedy jak i przed dwoma laty głównie nam dolewało, ewentualnie jeszcze pojawiały się burze. Przez to wszystko mazurskie etapy wędrówki wzdłuż granic nie należały do moich ulubionych, ale może tym razem to się odmieni?


W tym roku nie mogłem wystartować z pierwszą grupą wędrowną. Buba, Szymon, Iwona i Chris ruszyli już w sobotę i dotarli do Giżycka (tam, gdzie ostatnio kończyliśmy). Ja świętowałem urodziny mamy i zacząłem ich gonić dopiero od wczesnych godzin niedzielnych. Wsiadam w pociąg w Katowicach. Tyle się mówi, że granica pomiędzy Śląskiem a Zagłębiem jest z pociągu niewidoczna, zwłaszcza dla nietutejszych. Okazało się, że jednak są różnice: w Katowicach wszyscy byli spokojni, a w Sosnowcu peronem biegł wystraszony Murzyn 😏. Miałem nadzieję, że w podróży trochę się wyśpię, ale najpierw nie umiałem się skupić, a od Warszawy nie chciałem, bo po raz pierwszy jechałem trasą przez Ciechanów, Mławę i Nidzicę.

Mój skład dotarł do celu kilka minut przez czasem: w południe wysiadam w Olsztynie (Allenstein), największym mieście Warmii. Największym, bo tradycyjną stolicą krainy był Frombork, a Olsztyn jakiekolwiek funkcje stołeczne zaczął pełnić dopiero w XX wieku. Do Mazur jeszcze kawał drogi, mam półtorej godziny na przesiadkę i wiem, że nie spędzę tego czasu na dworcu. Od dwóch lat jest on w nieustannym remoncie, tory rozkopane, wszędzie kurz, pył i hałas. Końca nie widać, odnoszę wrażenie, że Niemcy szybciej budowali, niż Polacy remontują. Do tego tłumy Ukraińców, mam wrażenie, że znowu jestem gdzieś na Rusi.



Na tymczasowym blaszanym dworcu straszny zaduch, nie zachęca też wyjątkowo droga toaleta: skorzystanie kosztuje... 4,50 złotego, tylko w gotówce i w wybranych monetach, automat nie wydaje reszty. Zapewne wiele osób wrzuci piątkę i straci, czyste świństwo. Postanawiam zatem ruszyć się z plecakiem na ulice. W 2022 w Olsztynie lało jak diabli, przechodnie dziwili się, że turysta łazi i moknie. Dziś pogoda jest nawet za dobra, upał taki, że można wszystko na sobie wykręcać.


- Uwiecznił pan nasz młyn? - zagaduje mnie jakaś kobieta.
- A owszem, uwieczniłem - potwierdzam z zadowoleniem. Młyn, a właściwie silos zbożowy, jest słusznych rozmiarów i do tego zabytek, bo z 1924 roku.


Zainteresował mnie ten budynek, skojarzył mi się z kinem. Skojarzenie było jednak błędne: pierwotnie mieściła się w nim loża żydowskiej organizacji B’nai B’rith (Synowie Przymierza). Niektórzy uważali ją za odprysk ruchu wolnomularskiego, choć sami Żydzi za masonów się w tym przypadku nie uznawali. B’nai B’rith założono w Allensteinie w tym samym roku, co uruchomiono młyn, działał on również w Polsce, lecz po Holokauście już się nad Wisłą nie odrodził.


Olsztyński Nowy Ratusz z 1915 roku. Kawałek za nim zaczyna się starówka, lecz znowu nie zdążę jej odwiedzić. Może za trzecim razem?


Fotografuję "szubienicę", czyli Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Jeszcze stoi, odgrodzony, lecz usunięto flagi i większość malowideł.


Cofam się na dworzec, gdzie na jednym z dwóch czynnych peronów stoją dwa pociągi. Jednym będę za kilka dni wracał na Śląsk, drugi zaraz zawiezie mnie na Mazury. A w tle zbierają się ciemne chmury. Widziałem je już wcześniej, duchota od dawna sugerowała, że może przyjść burza, teraz zbliża się ona bardzo wyraźnie!


Osobówka nieśpiesznie podąża w kierunku północno-zachodnim. Wystawiam głowę przez okno i uwieczniam różne urokliwe stacyjki, jakie spotkamy na tej trasie, na przykład Wipsowo (Wieps).


Żółte pole rzepaku to jedyny taki obrazek podczas tego wyjazdu. W kolejne dni spotkaliśmy go jedynie w przekwitniętej, bladej formie.
A w tle gotyckie kościoły w wioskach. Wydają się być wszędzie, budowane jeszcze w czasach krzyżackich. Na Śląsku również mamy sporo świątyń z tego okresu, lecz te warmińskie i mazurskie wyglądają jakby stawiano je według tego samego wzoru. Na zdjęciu poniżej kościół w Unikowie (Glockstein), a na pierwszej fotce z tego wpisu ciekawie uchwycona wieża w Sątopach (Santoppen).


Pruski dworzec kolejowy w Sątopach-Samulewie (Bischdorf). To nadal Warmia, lecz Mazury są coraz bliżej.


Samotne gospodarstwa i coraz liczniejszy nowy element krajobrazu - wielkie wiatraki.


I znowu żółć i wieża gotyckiego kościoła w Grzędzie (Sturmhübel).


No i wreszcie jesteśmy na Mazurach - pierwszy przystanek na ich terenie to Łankiejmy (Langheim). To o nich pisałem na samym początku; nazwa wydawała mi się pochodzenia litewskiego, ale okazała się pruskiego. Według wikipedii lanka to łąka, a kaym wieś. Wiejska łąka? Łąkowa wieś?


W Korszach (Korschen) pociąg kończy bieg. Musi, bowiem dalej tory w kierunku Giżycka i Ełku są od paru lat w remoncie. Zresztą nawet jak on się skończy, to będzie tam kursować tyle składów, co kot napłakał. Ale najważniejsze, że ponad osiemset milionów przepalonych, ci, co mieli zarobić, zarobili, a politycy będą się mogli pochwalić inwestycją.
Wokół dworca jest sporo ciekawej architektury i infrastruktury, lecz pasażerowie mają tylko chwilę na przesiadkę do autobusowej komunikacji zastępczej, więc robię zdjęcia w ruchu.



Autobusy podstawiono trzy, ale ludzie mogą wejść... tylko do jednego. Efekt? W tym jednym ścisk i duchota, pozostałe dwa jadą puste. Całkowicie zrozumiałe.
Spoglądam w kierunku ciemnych chmur, ale deszczowo-burzowy front wyraźnie zmalał. Prognozy twierdziły, że ma iść na Kaliningrad, może rzeczywiście mu uciekłem.

Kilka razy przejeżdżamy przez remontowaną linię: w niektórych miejscach stare tory już zdjęto, w innych jeszcze są, natomiast nigdzie nie trafiliśmy na nowe.


O godzinie piętnastej trzydzieści kończę moją półdniową podróż różnymi środkami transportu i wychodzę w Sterławkach Małych (Klein Stürlack), wiosce w gminie Giżycko. Trzy autobusy skutecznie blokują ruch na dobrych kilka minut.


Dzwonię do Buby ustalić gdzie są i gdzie się spotkamy. "Abonent jest poza zasięgiem". Dzwonię więc do Szymona - to samo. Identycznie jak przed dwoma laty. Podejrzane. Jeśli nie chcieli abym do nich dotarł, to mogli po prostu powiedzieć 😏. Dzwonię do Chrisa... Odbiera niemal od razu:
- Kur..a, Pudel, po takim czasie się odzywasz?? - słyszę w telefonie. 
Okazało się, że zamiast do Chrisa z Poznania, wybrałem numer Krisa z Andrychowa 😛. Są jednak punkty wspólne, bo Kris też jest nad jakimś jeziorem i pije piwo. Życzę mu udanej konsumpcji, umawiamy się na spotkanie w górach i tym razem poprawnie dodzwaniam się do Chrisa. Ekipa jest już znacznie dalej, niż się spodziewałem, bo złapali księdza na stopa. A raczej to ksiądz się zatrzymał i zaproponował podwózkę. Dziwne, ale żyją, więc chyba wszystko w porządku, nie zamknął ich na plebani. W każdym razie są daleko przede mną, lecz pora jeszcze młoda, więc spotkamy się wieczorem w wiosce, gdzie ponoć jest fajne miejsce noclegowe.

Kilka razy będę przechodził brzegami innego jeziora i liczę, że uda mi się gdzieś wykąpać.


Autobusy wysadziły mnie w środku miejscowości, a nie przy przystanku kolejowym, więc muszę kawałek podejść. Szukam tego przystanku, ale go... nie ma. Ani śladu! Może przy okazji zdejmowania torów zdjęto też peron?


Odbijam w boczną pylistą drogę, którą biegnie niebieski szlak pieszy oraz Mazurska Pętla Rowerowa. Droga ta jest zaskakująco ruchliwa, co chwila mija mnie auto raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie są to jednak miejscowi, niemal wszystkie rejestracje pochodzą z Olsztyna albo Warszawy. Pewnie jadą do osiedla działkowego, które nad brzegiem jeziora wskazuje mapa.



Teoretycznie mógłbym już łapać stopa, ale to bez sensu, bo gdy akurat nic nie jedzie idzie się bardzo przyjemnie. Oprócz aut spotykam też dwójkę rowerzystów z umęczoną kobietą.


Po pół godzinie osiągam wioskę Bogacko (Bogatzko, Rainfeld). W tym miejscu droga podchodzi aż pod brzeg jeziora.


Niezależnie od planów i tak musiałem się wykąpać właśnie w Bogacku, bowiem zaczepił mnie starszy facet stojący obok szuwar.
- Pan wejdzie do wody i się orzeźwi. Jezioro się nagrzało, ja się już dziś kąpałem!
- Chętnie - mówię. - Miałem taki zamiar, tylko ja się kąpię na golasa.
- W czym problem? Żona się odwróci, a ja... nie muszę. 😛
- U mnie żaden, to zazwyczaj inni mają problem - śmieję się i wkrótce po raz pierwszy wskakuję w mazurską toń.



Jezioro Dejguny (Deyguhn See) jest dość rześkie, ale skoro już wlazłem, to trzeba korzystać. Po krótkiej chwili bólu człowiek czuje się doskonale. Trzeba przyznać, że dzisiaj pogoda odczarowała mi Mazury, bowiem aurę mamy naprawdę letnią.
Facet z plaży też wszedł do wody, ale w gadkach.
- Widzi pan jaka czysta? - woła. Faktycznie, stojąc po piersi w wodzie doskonale widzę swoje stopy, a on pewnie doskonale widzi moje przyrodzenie. - To jedno z najczystszych jezior w całej okolicy! Nie ma połączenia z innymi, więc nie pływają tu jachty i nie syfią. Jest też głębokie, ma czterdzieści metrów głębokości.
Faktycznie, internet potwierdza: najgłębsze miejsce Dejgun to czterdzieści pięć metrów. To naprawdę sporo jak na Mazury.
Rozmowa schodzi na inne tematy.
- Spory tu ruch - mówię.
- To na działki. Tam głównie ludzie z Kętrzyna i Giżycka i jeszcze z dalszych miejsc. Ale kawałek za działkami jest ogromna posiadłość, ma ją jeden stary Niemiec, znaczy Mazur chyba. Wrócił tu i kupił teren.
- A tutaj w Bogacku też głównie przyjezdni?
- Tak, nawet ja mam tutaj domek. Ale my jesteśmy emeryci z Warszawy, wpadamy tu na weekendy. Cisza, spokój, przejdę przez ulicę i mam jezioro. A pan skąd przyjechał?
- Dziś rano wsiadłem do pociągu w Katowicach.
- Ooo, mam znajomych w Katowicach. Jakie to było osiedle...
Nie dowiedziałem się o jakie osiedle chodziło, bowiem żona zawołała go na obiad z grilla, więc wkrótce zostałem sam. Zanim znów założyłem plecak, to wypiłem jeszcze piwo z Tajwanu, które dzień wcześniej dostałem od mojego brata. 


Idąc dalej praktycznie nie widziałem normalnych domów, same przyczepy i chałupy letniskowe z wychodkami na zewnątrz.



Przede mną wyrasta... obszar zabudowany. Patrzę w lewo: żadnej zabudowy. Patrzę w prawo: to samo. A potem się dziwią, że w Polsce kierowcy nie zwracają uwagi na znaki! Przecież takie kretynizmy w oznakowaniu występują powszechnie!


Z bogu dochodzi asfaltowa droga i zaczyna się Bogacko "właściwe": z normalnymi domami, a nie tylko na wakacyjny pobyt. W dole widzę zagospodarowaną plażę z toi-toiem i placem zabaw.


Ze starej zabudowy trafia się tylko jedna stodoła, szpetnie dopełniona ordynarnymi cegłami.


Stwierdzam, że teraz mógłbym już złapać stopa do Kamionek (Steinal), ponoć najstarszej wioski w całej okolicy. Staję więc na rozdrożu i czekam...


Ruch samochodowy ustał, więc oczywiście nikt się nie zatrzymał. Postanowiłem nie marnować czasu i po kwadransie poszedłem dalej prosto, wzdłuż jeziora. Asfalt szybko się skończył, wróciła piaszczysto-ziemna leśna droga.
Wkrótce doszedłem do miejsca oznaczonego na mapie jako biwak. W praktyce jest to kawałek łąki z zielskiem po pas, na którym można rozstawić namiot. Jedyna infrastruktura to tojek, zawsze coś. Jest też miejsce na ognisko na plaży, przy którym wypoczywa kilka rodzin przybyłych tu samochodami. Ja wybieram bardziej zaciszny kawałek brzegu, na którym robię sobie przerwę.




Kolejne trzy kilometry to niezwykle przyjemna wędrówka wśród pól. Czasem zaklekota bocian, przeleci inny ptak, z krzaków wyskoczy sarna. Oprócz mnie żadnego człowieka. Jedynym przejawem cywilizacji był samotny stary dom schowany pod lasem.




Po ponownym wyjściu na asfalt przeszedłem kilkaset metrów i usłyszałem warkot auta. Wyciągam rękę, wóz mnie mija i... zatrzymuje się z piskiem, po czym cofa. W środku siedzi trzech pijanych facetów i jedna trzeźwa kobieta, kierowczyni.
- Zapraszamy! - wołają rozradowani. 
Mkniemy w kierunku wioski Doba (Doben), mojego celu. Zresztą w inne miejsce i tak nie ma jak dojechać, a przynajmniej nie asfaltem. Ekipa jest z tej miejscowości.
- Do kogo jedziesz? - pytają.
- Umówiłem się ze znajomymi. Wziął ich na podwózkę ksiądz z Doby - opowiadam.
- On jest dziwny - mówią. - Jak ksiądz coś oferuje, to trzeba uważać. A gdzie macie się spotkać?
- Na plaży, ale nie wiem w którym miejscu.
- Najważniejsze, że my wiemy!
I podwieźli mnie na samą plażę, dzięki nim zaoszczędziłem co najmniej trzy kilometry łażenia. Na końcowym odcinku widzimy Szymona i Bubę idących z pustymi butelkami na wodę w stronę wsi. Macham im, a jeden z chłopów zagaduje:
- Ona jest wolna??
- Żeniata i dzieciata!
- Ale pech! A po co wam tak duże plecaki?
- Mamy tam alkohol - odpowiadam tradycyjnym hasłem.
- Ooo, to może wpadniemy wieczorem na imprezę? - zastanawia się jeden z nich.
- ...ale nie aż tak dużo - dopowiadam, bo wizja odwiedzin połowy mieszkańców Doby wydała się zbyt wyczerpująca 😏.

Na zegarku dziewiętnasta, a ja wyskakuję na plaży, gdzie znajdują się dwie wiaty, miejsca ogniskowe, wychodek i zejście do jeziora Dobskiego (Doben See). Rzeczywiście bardzo tu fajnie!


Pod wiatą siedzi Chris i Iwona, reszta - jak już wspominałem - poszła do wioski po wodę. Takie mamy czasy, że do lasu przynosi się swoje drewno, a nad jezioro wodę. Zmieniam obuwie i na lekko uderzam na spacer, aby porobić trochę zdjęć. Bubę i Szymona spotykam za pierwszym zakrętem, wracają obsłużeni przez sołtysa.
- Nie mów, że oni cię specjalnie zawieźli na plażę, tylko po to? - atakuje Szymon.
- No tak.
- Ty @#$%& - rzuca Szymon, ale naprawdę próbowałem przekonać, że mogą mnie wysadzić wcześniej, jednak nic to nie dawało. Mieli przywieźć na plażę i przywieźli!


Doba co najmniej od XVI wieku posiadała kościół. Jak to bywało zazwyczaj na Mazurach była to świątynia ewangelicka. Po ostatniej wojnie niemal wszystkie stały się katolickimi. Przejmowanie kościołów bywało pokojowe na zasadzie porozumienia, bywało również zwykłą kradzieżą. Celowe niszczenie wyposażenia, aby zatrzeć niemieckie i protestanckie ślady, także nie należało do rzadkości. Tutaj tak się nie stało - Polacy nie zajęli kościoła, stał on opuszczony. Na zdjęciach z lat 50. jest jeszcze w niezłej formie, dekadę później wygląda już jak ruina. Ostatecznie w latach 80. ewangelicy przekazali go katolikom, a ci odbudowali kościół i poświęcili w 1985 roku. Ciężko dziś stwierdzić, co jest stare, a co nowe, ale chyba ostała się głównie wieża, natomiast boczne ściany trzeba było wznieść od nowa. Trudno również budynek sfotografować, bo otaczają go drzewa.



Na pewno nie przetrwało nic z oryginalnego wystroju.


Inne podejście do jeziora, ale z zarośniętym brzegiem. Widoczny na zdjęciu jacht cumuje przy wyspie Glima (Dobensche Insel, Tautenburg Insel), na której kiedyś znajdował się święty gaj Galindów, ludu zamieszkującego tę część Prus przed przybyciem Krzyżaków. Rycerze zakonni wybudowali na niej niewielką wartownię, a w XIX wieku miejscowa szlachta postawiła kaplicę. Dziś to rezerwat przyrody, więc pasażerowie łódki złamali prawo przybijając do niej, ścinając drzewa i robiąc ognisko.


Przy ulicy (praktycznie jedynej) stoi kilka jednopiętrowych bloków postawionych dla pracowników PGR-u.


Wśród pozostałych obiektów przeważa architektura przedwojenna. Możemy oglądać stare, piękne zabudowania gospodarcze, niektóre z nich przerobiono na mieszkalne.




Skoro istniał tu folwark, to musiał być także pałac. Został zniszczony w styczniu 1945 roku, zachował się jedynie park przypałacowy z wielkimi drzewami.


Pierwszy raz widziałem kłaniającą się krowę 😏. Co prawda ostrość ustawiła się na siatce, ale i tak krowa prezentuje się doskonale w tej pozycji.


Ten budynek to dawna kuźnia.


Właścicielami wioski przez większość jej istnienia była rodzina Schenk zu Tautenberg, mające swe korzenie w Turyngii. Miejscowość otrzymali jeszcze w XVI wieku od samego Albrechta Hohenzollerna. Chowano ich w kaplicy położonej w lesie, około kilometr od miejsca, gdzie stał pałac. Prowadzi do niej aleja lipowa, w której gnieżdżą się miliony komarów!


Rodzinne mauzoleum powstało w połowie XIX wieku. Według legendy wybudowano je z cegieł pochodzących z krzyżackiego zameczku na wyspie. Mimo, że kaplica jest wpisana na listę zabytków, to została doprowadzona do stanu kompletnej ruiny, stoją jedynie dwie ściany - przednia i tylna - oraz część ściany bocznej.



Ponoć ostatni pogrzeb odbył się w czasie wojny, pogrzebano w ziemi jednego z członków rodziny służącego w barwach SS. Z drugiej strony przewinęły mi się informacje, jakoby któryś z Schenków należał do antyhitlerowskiej opozycji i przeżył wojnę. Ród Schenków ma nadal istnieć i mieszkać w zachodnich Niemczech. W każdym razie obok kaplicy są jeszcze ślady dwóch zwykłych grobów, być może zasłużonych służących.


Ponieważ komary nie dają nawet chwili wytchnienia, więc uciekam z lasu. Z zaskoczeniem spostrzegam tęczę na niebie! Gdzieś w pobliżu musiało padać i to całkiem niedawno.



Tymczasem na plaży trwają wieczorne przygotowania: rozstawiono trzy namioty, wkrótce zapłonie ognisko. Ja decyduję się przenocować pod wiatą. Oprócz nas jest tu także niemiecka para, która przyjechała kamperem. Gdy Szymon zaczął im opowiadać o leśnej kaplicy, ci od razu przerwali:
- Nie interesuje nas wojna! - oznajmili. Może dla nich każda kaplica kojarzy się z wojną, a może historia o pochówku SS-mana jest prawdziwa?



Z ciekawości przeczytałem regulamin "terenu rekreacyjnego". Znalazłem w nim interesujący punkt: zakaz czynów gorszących! Bardzo pojemne określenie. Czy kąpiel na golasa jest czynem gorszącym?
Z zakotwiczonego przy wyspie jachtu dochodzą dźwięki głośnej muzyki. W końcu po to się jedzie na Mazury popływać, precz z ciszą!


Można w końcu opowiedzieć jak minął nam dzisiejszy dzień. Ekipa Buby miała kilka ciekawych zdarzeń: oprócz stopa, którego zaproponował ksiądz z Doby, spotkali też pracownice Kauflandu częstujące rozmaitymi wyrobami, a także dwóch miejscowych wymogło otwarcie dla nich sklepu w niedzielę! Mi musiała wystarczyć kąpiel na golasa z warszawskim emerytem 😏.


Miejscowi nie przyszli na imprezę, dupki z jachtu w końcu się uciszyły, a Niemcy nieinteresujący się historią zamknęli w kamperze, zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami ptaków.


Noc jest za ciepła. Budzę się pod wiatą i usiłuję tak odsłonić śpiwór, aby jednocześnie nie zostać zjedzonym przez komary, które od pewnej godziny ogłosiły zwiększenie aktywności. Poranek witam z ulgą... My zaczynamy tydzień wędrówki, a inni tydzień pracy: wkrótce po siódmej zjawia się facet w kamizelce, ze sprzętem do koszenia. Na szczęście zamiast tępić trawę zajął się malowaniem mniejszej wiatki...


Z paleniska ciągnie się smuga dymu. Czyżby już ktoś rozpalił ognisko? Nie, to żar pod wpływem wiatru ponownie zaczął buzować.


Jezioro Dobskie jest zimniejsze niż Dejguny. Początkowo chciałem ograniczyć się tylko do ochlapania, ale w końcu trochę popływałem. O dziwo, najczęściej kąpała się Buba, zawsze niechętna zimnej wodzie! Dobskie jest również znacznie brudniejsze, nie ma szans na przejrzystość, na brzegach osadzają się jakieś paskudztwa. Swoje robi mniejsza głębokość (maksymalnie dwadzieścia dwa metry) oraz syf dokładają żeglarze, tacy jak ci cumujący przy wyspie. Dobskie jest częścią kompleksu jeziora Mamry, zatem w sezonie ruch bywa na nim spory.


Ponieważ jest szansa trafienia dziś na otwarty sklep, więc zjadamy większość zapasów. W tej wysokiej temperaturze lepiej ich nie nosić... I tylko Szymon, zamiast podejść do ogniska, ciągle coś ogląda na tik-toku... Ta dzisiejsza młodzież...



Chris wraca dziś do domu, musi załapać się na autobus i pociąg, zatem nie możemy wylegiwać się na plaży do popołudnia. Zbieramy się około jedenastej, czyli jak na nas w miarę wcześnie 😏. Znowu musimy przejść przez Dobę, gdzie na jednym z garaży wisi drewniany drogowskaz: w jedną stronę do Giżycka, w drugą do Gierłoży. Wybieramy tę drugą opcję.


Buba uwiecznia moment opuszczania wioski...


Przed nami kilka kilometrów piaszczystej drogi wśród pól i lasów. Na polach nas słońce oszczędza, bowiem nadeszły chmury i temperatura zrobiła się przyjemniejsza do wędrowania. Natomiast w lasach czyhają miliony komarów. Każdy postój oznacza natychmiastowy atak. Ostatni raz takie roje robactwa występowały chyba w 2018 roku nad Bugiem...



A za zakrętem czekają już kolejne przygody.

2 komentarze:

  1. No tak, zgadza sie, w tym mauzoleum w czasie wojny pochowano sturmbannfuhrera SS Wilhelma Schenka ktorego zastrzelil Kloss, agent J-23 pod koniec odcinka "Spotkanie" :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze podejrzewałem, że Kloss nie jest do końca fikcją! :D

      Usuń