Na skraju wioski Wopławki (Woplauken) znajdziemy zalesiony, otoczony
polami kopiec. Po wejściu między drzewa po kilkuset metrach dotrzemy do
kaplicy grobowej rodziny Schmitdt von Schmidtseck. Kaplicę w stylu
neogotyckim wybudowano około 1900 roku. Nie wiadomo ile osób pochowano tam do
stycznia 1945 roku, ale wydaje się, że maksymalnie dwie lub trzy.
Na pierwszy rzut oka mauzoleum wygląda na będące w znacznie lepszym stanie,
niż to w Dobie od rodziny Schenk, ale szybko okazuje się, że jedynie przednia
ściana trzyma się w całości. Boczne są mniej lub bardziej rozwalone, a
podłoga rozkopana. Zawsze się zastanawiam skąd w ludziach różnych narodów
taki barbarzyński popęd do dewastacji miejsc spoczynku?
Podobno kaplica jest nawiedzona. Nie przekonamy się jednak o tym, ponieważ nie będziemy przy niej czekać nie tylko do wieczora, lecz ani jednej chwili dłużej: miliony komarów są tak agresywne, że naprawdę nie można ustać bez ruchu nawet kilku sekund!
W samej wiosce znajdziemy więcej pozostałości po bogatej przeszłości. Na skrzyżowaniu stoją zabudowania przypałacowe, w tym okazały spichlerz z XIX wieku. Wszystko w stanie mniejszego lub większego rozkładu. Ostatnie zdjęcie jest autorstwa Buby.
Mamy również pałac, a raczej jego resztki. Wzniesiony w tym samym stuleciu co
budynki gospodarcze na miejscu znacznie starszej konstrukcji. Za komuny
tradycyjnie przejął go PGR i jeszcze za wczesnego Gierka we wnętrzach można
było zobaczyć elementy oryginalnego wyposażenia. Ponoć aktualny właściciel
podjął się jego remontu, lecz efekt jest raczej odwrotny do
zamierzonego...
Co ciekawe, ród Schmidt von Schmidtseck, będący właścicielami wsi przez
co najmniej półtora wieku, wywodzi się ze Szwajcarii, a nobilitowany był
początkowo w... Szwecji. Przez wieki była to zwykła szlachta bez tytułów,
dopiero na początku XX wieku uzyskała w Prusach dyplom barona. To pokazuje jak
bardzo kręte były ścieżki europejskiej arystokracji do swoich dóbr.
Po drugiej stronie pałacu sterczy samotny komin. Może kiedyś część gorzelni albo
małego browaru? Dawna kuźnia służy dziś jako świetlica wiejska.
Kilka solidnych domów, zawalona zdobiona brama i żelazna pompa.
Ostatki nieistniejącego już świata.
Wychodzimy na drogę wojewódzką, pod przystanek. Za pół godziny mamy autobus,
lecz może uda się złapać coś wcześniej, zwłaszcza, że słońce mocno przygrzewa
i nie ma się przed nim gdzie schronić.
Szybko zatrzymuje się samochód, ale wiezie nas tylko przez kilka kilometrów do następnej wioski, którą jest Stara Różanka (Alt Rosenthal). Posiada interesujący zabytek położony tuż przy
drodze: wiatrak typu holenderskiego z 1863 roku. Podobno jako jedyny w
Polsce
posiada, a właściwie posiadał sześć skrzydeł. Przez kilka dekad służył jako knajpa (w PRL-u serwowano w nim kuchnię
jugosłowiańską), dzisiaj - co za niespodzianka - niszczeje.
Szymon z Iwoną błyskawicznie łapią kolejną podwózkę. Mnie i Bubie zajmuje to trochę dłużej, bo i ruch niewielki. Trochę znaczyło w tym przypadku dziesięć minut, choć w palącym słońcu wydawało mi się wiecznością. Zabiera nas młody chłopak. Stwierdza, że jest za ciepło na siedzenie w domu, więc... jeździ sobie po okolicy dla ochłody. Za półtorej godziny zacznie pracę, nie pochwalił się jaką, ale też związaną z kierowaniem autem. Dowiedzieliśmy się również, że mieszka pół kilometra od granicy z Rosją i zgadzamy się, że to niemiłe sąsiedztwo.
Kierowca wyrzuca nas na jednym z placów Barcian (Barten). Wysiadając od razu stwierdzam, że zabudowa wygląda mi na miejską, choć formalnie jesteśmy w wiosce. I rzeczywiście: Barciany posiadały prawa miejskie od 1628 do 1945 roku, jednak zniszczenia wojenne były tak duże, iż je zdegradowano. Plac Wolności zwał się kiedyś Dużym Rynkiem (Groß Markt), lecz ilość budynków pozostała przy nim szczątkowa. Dodam jeszcze, że pierwotnie tutejszy gród był stolicą terytorium zamieszkiwanego przez Bartów, jednego z ludów pruskich i krainy historycznej Barcja (Barten, Bartenland).
Buba leci do dyskontu, a ja chłodzę się radlerem na wiekowych schodach. Zaglądam też za róg, a tam komórki.
Potem ja lecę na zakupy i następnym krokiem miało być zwiedzanie, bo jednym z argumentów za Barcianami był fakt posiadania przez nich kilku ciekawych zabytków. W międzyczasie zadzwonił jednak Szymon z informacją, że siedzą w restauracji i czy chcemy obiad. Jest tylko jeden zestaw (zupa szczawiowa plus żeberka), więc decyduję się jedynie na pierwsze danie. Buba zatem stwierdza, że obiad nie może być zimny, więc chcąc nie chcąc idę za nią do lokalu. Po drodze uwieczniam różne obiekty, które zdecydowanie nie przypominają mazurskiej wsi.
W środku mały zgrzyt, bo gdzieś zniknęło zamówienie na moją zupę, która w końcu się odnajduje. Całkiem smaczna i sycąca, a kosztuje jedynie osiem złotych. Właścicielka posiada przybytek dopiero od kwietnia, więc nie ma menu i koncesji na alkohol, ale pozwala wypić swoje piwo 😏. Słońce, wysoka temperatura i pełen brzuch podsuwa mi pomysł, aby do kolejnej wioski udać się autobusem, zamiast wielokilometrowej wędrówki polnymi drogami, którą planuje reszta. Ale najpierw zwiedzanie... a może jednak nie - ekipa postanawia ruszyć od razu, bez chwili odpoczynku. W ten sposób tylko potwierdzili słuszność mojej decyzji, bo uznałem, że nie po to przejechałem całą Polskę, aby z miejscowości typu Barciany wynieść jedynie zakupy w Biedronce i zupę szczawiową 😏. Pora na rozdzielenie się: śpieszący się prą do przodu, a ja z rowerzystami idę zobaczyć wielki zamek krzyżacki. Jest naprawdę tak rozległy, że nie ma szans uwiecznić go na jednym zdjęciu w całości.
Zamek powstał pod koniec XIV wieku i prezentuje przykład krzyżackiego założenia obronnego pozbawionego wysokich wież. Po likwidacji państwa zakonnego mieściła się tu m.in. siedziba starosty, folwark, PGR, a od kilku lat jest własnością prywatną i niby ma być w nim umieszczony hotel, ale patrząc na jego gabaryty i ogrom koniecznych prac remontowych to nie jestem przekonany co do sukcesu. W każdym razie wejść na dziedziniec nie można, choć Piotrek próbował wdrapać się po ścianie 😏.
Chciałem jeszcze zajrzeć do gotyckiego kościoła po drugiej stronie Barcian, ale czas autobusu zbliża się nieubłaganie, a nie ma żadnego skrótu do świątyni. Idę więc ku ukwieconemu przystankowi przez osiedlowe opłotki przyglądając się rozmaitym kominom. Na horyzoncie zaś niebo nieprzyjemnie pociemniało, jakby zbliżała się burza albo deszcz.
Przyjeżdża busik tak ciasny, że mam problem wejść ze swoim plecakiem do środka. Na kolejnym przystanku pewien kobiecie tak trzęsą się ręce, że gubi większość monet... W końcu jednak jedziemy dalej na północ. Ku swojemu zaskoczeniu pod lasem widzę Iwonę. A przecież mieli iść jakimiś zadupiami! Okazało się, że wybrali asfaltową drogę, główną, choć w tych okolicach trudno mówić o jakimś zwiększonym ruchu na niej. Patrząc z perspektywy czasu doszedłem do wniosku, że popełniłem błąd: miałem na spokojnie zobaczyć kościół i albo pojechać kolejnym busikiem za dwie godziny albo łapać stopa, którym dogoniłbym resztę ekipy gdzieś w połowie drogi...
Docieram do Mołtajnów (Moltheinen, Moltainen). To ścisłe pogranicze, podobnie jak w poprzednich latach dotarliśmy na
skraj Polski: do granicy z Rosją są stąd niecałe cztery kilometry. Bliskość Wielkorusów było czuć już w
Barcianach, gdy co chwilę przemykał wóz Straży Granicznej. A tu jesteśmy prawie u Putina. Nie spodziewałem się, że na tym wyjeździe
dotrzemy tak blisko biało-czerwonych słupków, zakładałem zupełnie inną trasę, ale to fajna niespodzianka.
Mołtajny od razu polubiłem. Piękne połączenie klimatu głębokiej prowincji z resztkami dawnej świetności. Ulicą przemknie traktor, a dom z podcieniami to bywały Gasthaus. W cieniu patriotycznego przystanku siedzi dwóch nietrzeźwych dżentelmenów.
- Zostańcie mi tu, zaraz wracam! - woła do nich kierowca busika i jedzie
dalej.
Przystanek to prawdziwy majstersztyk sztuki ludowej narodowej. Na jednej ścianie wielki napis "Grunwald 1410", dwa nagie miecze i krzyżacka tarcza. Jesteśmy na ziemiach Zakonu, więc takie przypomnienie zwycięskiej bitwy Polaków. Co prawda kompletnie nie wykorzystanej i dla tego regionu nic się po niej nie zmieniło, ale na bezrybiu i rak ryba.
Na przeciwległej ścianie zarys granic państwowych i "Tu też jest Polska". Mam
skojarzenia z popularnymi hasłami typu "Tu jest Polska, nie Izrael" albo "Tu
jest Polska, nie Ukropol". Ale może to tylko sugestia, że Polska nie kończy
się na rogatkach Warszawy.
Z tyłu na tle biało-czerwonej flagi i profilu orła (?) wymalowano dumę ze swojego pochodzenia od urodzenia. Tak choćbyśmy mieli jakiś wpływ na nasze urodzenie i byłaby to nasza zasługa. Do kompletu z przedniej strony mamy rok 1939 i 1918. A w środku bociany. Naprawdę interesujący zestaw.
Przemyśliwałem nad dołączeniem się do dwójki dżentelmenów, ale wybrałem opcję szybkiego pójścia na plażę, bo dla niej tu przyjechaliśmy. A tam od pewnego czasu czeka już Kasia, która tradycyjnie przyjechała z Podlasia stopem. Oprócz siebie i plecaka przyniosła też swojskie trunki, które sprawią radość wielu osobom.
Plaża wiejska jest chyba świeżej daty, o czym świadczy niedawno posiana trawa
i zryta ziemia. Są ławki, drewniane leżaki, dwie wiaty z paleniskiem, jedna
piętrowa, kilka innych, pomost, mnóstwo tablic informacyjnych, zielony tunel,
kosze na śmieci... Brak toalety, a to oznacza, że załatwiać mamy się w wodzie
albo w krzakach.
- Zostańmy tu na noc - mówi Kasia. Jestem za, ale podejrzewam sceptycyzm
reszty grupy. Krwawy powie, że to centrum wioski (choć raczej jej krańce) i za
mało dziko. Szymon, że jest za wcześnie na szykowanie noclegu. Buba, iż nie ma
dobrego miejsca na namiot. Piotrek zgodzi się na wszystko. Iwona poprze
Szymona. Wszyscy oni mają swoją rację, ale bardzo wątpliwe, że znajdziemy dziś
coś lepszego.
- Przegłosują nas, lecz będziemy walczyć - rozkładam ręce.
Jako pierwsi zjawiają się rowerzyści, potem reszta. O dziwo, zostaliśmy na
plaży bez żadnej dyskusji! Buba rozbiła namiot na jedynym znośnym kawałku
trawnika, który nie był zryty, reszta na piętrze wiaty. Piotrek rozwiesił
hamak. Być może przeważyła dość istotna kwestia, że jedynie na plaży jest
zejście do jeziora, a reszta brzegu to szuwary nie do przejścia. No i wkrótce
ma przyjechać Ziuta z Grzesiem, a oni zawsze chcą podjechać autem aż na
obozowisko i tu mają taką możliwość.
W sumie to pozytywna odmiana w stosunku do tego, co było kiedyś. W poprzedniej
dekadzie, jeszcze ze starą ekipą, jak diabeł święconej wody unikano nocowania
w miejscach, które były blisko domów. W sumie nie wiem dlaczego, bo na
prowincji takie lokalizacje i tak są zazwyczaj spokojne, pomijając weekendy. Ludzie woleli iść w pełne komarów krzaki byle tylko nie było nas
widać, zamiast skorzystać z udogodnień typu "zagospodarowana plaża publiczna".
A teraz... dobra zmiana 😏.
Jezioro Arklickie (Arklitter See) jest najcieplejsze ze wszystkich odwiedzonych,
temperatura praktycznie jak w lecie. To dzięki małej głębokości, ma
maksymalnie dwa metry. Jest też najbrudniejsze, na brzegu zbiera się sporo
zielonego szlamu. Na szczęście do wody można wejść z pomostu. Na zdjęciu
Buby jeszcze jestem w ubraniu 😏.
Oprócz nas zjawili się również miejscowi, coraz więcej osób. Część ostro
pije pod wiatkami. Jeden z nich zaprasza mnie i Szymona na kielonka.
- Poznasz moją żonę - zachęca.
Zjawiamy się i poznajemy, ale o kielonku zapomina 😏.
A z wody wyciągam kapsel z wielce wymownym napisem: "będzie się działo". I
dzieje się, radosna atmosfera niemal jak na letnich wakacjach, zwłaszcza, że
ciemne chmury ostatecznie do nas nie przylazły.
Ziuta przywozi swojskie napitki. Smaki rozmaite, ale można w końcu trochę
odpocząć od piwa. Zamiast ogniska rozpalamy w kominku. Długie rozmowy
(pamiętam taką o jakimś Rosjaninie, który zabił dwóch Tadżyków i zjadł ich
serca) ciągną się do nocy. A Krwawy musi naprawić rower, który, podobnie jak
jego słynny wózek z poprzednich wypraw, ciągle się psuje. Pewne rzeczy się nie
zmieniają 😏.
Środowy poranek jest zachmurzony, ale potem rychło wraca słońce. Uskuteczniamy
kolejne kąpiele, bo to ostatnie jezioro na naszej trasie.
Po śniadaniu, na które była wypasiona jajecznica, Ziuta z Grzesiem odjeżdżają
do domu, a my wracamy do centrum wioski. Obok przystanku znajduje się mapa
przedstawiająca jej widok w 1945 roku, chociaż raczej wcześniejszy, bo
Rosjanie weszli tu już w styczniu, a na rysunku nie ma śniegu 😏.
Z tamtejszej zabudowy sporo zostało, pewnie większość budynków pamięta
Niemców. Liczba mieszkańców też jest zbliżona do tej przed wojną, co
na Ziemiach Wyzyskanych nie bywa regułą. Rzuca się w oczy linia kolejowa
biegnąca przez środek miejscowości. Była to wąskotorowa Rastenburger Kleinbahn, łącząca Rastenburg (Kętrzyn) z Gerdauen (Żeleznodorożnyj, Gierdawy). Ten
odcinek otwarto w 1917 roku. Już przed wybuchem II wojny światowej praktycznie
ją zamknięto z powodu nierentowności, po wojnie tory rozebrali Sowieci i
próżno ich dziś szukać na wsi, choć leżały one przy głównej drodze.
Musimy zrobić zakupy, bo innych sklepów już dziś nie będzie. W Mołtajnach są
dwa, choć ten pierwszy nie wiadomo z czego się utrzymuje, bo praktycznie nic w
nim nie znaleźliśmy. W drugim wybór był nieco lepszy, lecz próżno szukać lodówek z
zimnym piwem. Kiedyś działała też knajpka, ale padła w czasach pandemii.
Pod sklepem integrujemy się z dwoma panami. Jeden z nich twierdzi, że musi iść
do pracy ("u nas się chodzi albo na czwartą rano albo na szesnastą"), więc się
oszczędza, obalając piwo za piwem. Potem przynosi kosiarkę żeby ją nam
zaprezentować, ale na szczęście zabrano mu ją, zanim zdążył uruchomić.
Nagle zjawia się samochód Straży Granicznej i młoda pograniczniczka zaprasza
do siebie Krwawego. Maglują go dość długo. Znowu coś nabroił? Nie, po prostu
SG wypatrzyła rowerzystów, więc wiadomo, że są obcy, natomiast ludzi z
plecakami o to nie podejrzewała. Pełen profesjonalizm! Ostateczni wszyscy
dajemy dokumenty do sprawdzenia. W czasie oczekiwania na ich zwrot fotografuję
samochód, co wywołuje strach u Mołtajnan.
- Przestań, bo będą kłopoty!
- Dlaczego, przecież robienie zdjęć radiowozom nie jest zakazane.
- Niby nie, ale po co się narażać!
Czyli jak zawsze: teoretycznie można, ale pan/i władza może zabronić.
Dalszą wędrówkę zaczynamy od obejrzenia kościoła. Piękna, gotycka budowla z
przełomu XV i XVI wieku.
Obok kościoła spotkamy interesujący pomnik. Czy to był Kriegerdenkmal? Mógł nim być, bo są
ślady po usuniętych tablicach z potencjalną listą poległych. Z kolei niemiecka
Wikipedia sugeruje, że upamiętniono na nim członków rodziny Egloffstein,
która od 18. stulecia była właścicielem wioski i okolic.
Inne źródło
podaje, że ów pomnik to pamiątka ślubu Egloffsteinów. Na jednej ze stron
wmurowano (raczej niedawno) mniejszą tablicę pochodzącą z grobu niejakiego
Hansa Wernera. Był nauczycielem, ale w wieku dwudziestu sześciu lat poległ
śmiercią żołnierską pod Verdun w 1916 roku.
Mur cmentarny także jest zabytkowy.
Kościół w kompozycji z powojennym blokiem.
Tajemnicze drzwi obok suszącego się prania. Za nimi kryje się piwnica
krzyżackiego zamku, stojącego w średniowieczu na pobliskim wzgórzu. Ciekawa
pamiątka w ogródku...
Z Mołtajnami sąsiadują Arklity (Arklitten), które niby mają być osobną osadą wchodzącą w skład
jednego sołectwa, lecz w terenie nie zauważyliśmy żadnej tabliczki
informującej o zmianie miejscowości. To w Arklitach znajdował się pałac
Egloffsteinów, który po pożarze w latach 80. stał się ruiną. Próbowaliśmy
odnaleźć dojście do niego, lecz wszędzie zatrzymywały nas
krzaczory.
Na bazie niemieckiego majątku stworzono PGR. Część jego budynków nadal
funkcjonuje w rękach prywatnych gospodarzy lub firm. Zastanawiam się, co
znaczy skrót ZPR - "zakład produkcji rolnej"?
Ten okręg również przykuł moją uwagę. Czy to fragment założenia
parkowo-pałacowego czy może zawracali tutaj pegeerowscy traktorzyści?
Przed nami prosta jak drut droga pomiędzy polami... Zobaczymy dokąd tym
razem nas zaprowadzi.
Chyba plany budowy hotelu w zamku w Barcinach już upadły. Podobno można go kupić za 12 mln zł. Ciekawe, czy znajdzie nabywcę ?
OdpowiedzUsuńA, to nawet nie wiedziałem. Kupić można, tylko co dalej? Koszty remontu pewnie wyniosłyby drugie tyle albo i więcej i jeszcze konserwator zabytków... Pozdrowienia
UsuńTa piwniczka, to jak z Pana Samochodzika i Templariuszy - pewnie tam skarb jakiś jest schowany ;)
OdpowiedzUsuńMoże być wino mszalne, zakonne ;)
UsuńWidoki jak z Dolnego Śląska, tyle że tam zmienia się na lepsze. Tak się zastanawiam, czy chęć do inwestycji / odnawiania starych budynków jest odwrotnie proporcjonalna do bliskości granicy rosyjskiej?
OdpowiedzUsuńByć może dawniej bliskość granicy rosyjskiej mogła być argumentem za odnawianiem zamku. Za czasów małego ruchu granicznego masy Rosjan jeździły po woj. warmińsko-mazurskim, często z dużą ilością gotówki. To mogłaby być dobra klientela w hotelu, bo w obwodzie chyba takich hoteli w zamkach nie mają...
UsuńA zwykli ludzie pamiętam, że do lat 90. w ogóle nic nie odnawiali, bo "Niemcy wrócą i zabiorą". Teraz to i tak wygląda o niebo lepiej, wiele domów jest zadbanych.