środa, 28 czerwca 2023

Roztocze cerkwiami malowane (4): Werchrata - Horyniec - Radruż.

Mówi się, że w Polsce granice rozbiorów są nadal widoczne. W dużym stopniu to prawda, natomiast czasem okazuje się, że i granice województw doskonale widać w terenie, nawet jeśli nie ma żadnego znaku. Przykładem może być droga wojewódzka nr 867. Prowadzi ona z Hrebennego w województwie lubelskim aż do Sieniawy w podkarpackim, ale jeszcze kilka lat temu asfalt kończył się w ostatniej miejscowości lubelskiego (Siedliska), a zaczynał w pierwszej podkarpackiego (Prusie) 😛. Przez las, ponad trzy kilometry, trzeba było mknąć piaszczystą gruntówką. Ten odcinek, wyglądający dobrze na mapach, ale nie do przebycia przez ciężarówki, a przy deszczowej aurze również przez auta osobowe, uzupełniono w 2014 roku, lecz nadal na wielu tablicach i w informatorach widać starą lukę, co wywołuje spore zdziwienie.

Kierowca, którego złapałem na stopa, wysadza nas na obrzeżach Prusia (Прусе). Idziemy zobaczyć cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, od czasów wywózek kościół św. Józefa, choć podobno odbywają się w niej również nabożeństwa unickie. Świątynia jest dość prosta konstrukcyjnie, obok stoi dzwonnica, na którą można wejść i podziwiać okoliczne pola rzepaku. Przedtem z poziomu ziemi zwiedzał je Piotrek i to tak intensywnie, że ugryzła go pszczoła.




Brama nie zawsze daje się łatwo sforsować 😏. Może dlatego, że chroni pomnik papieski z małą figurą JP2 jako Buddy.



Widzimy biegnącego do nas małego chłopca, elegancko ubranego.
- Przepraszamy państwa - łapie oddech. - Że drzwi kościoła są zamknięte, ale zaraz będzie pogrzeb.
Faktycznie na pobliskim cmentarzu kręcą się jacyś ludzie.
- Po pogrzebie będzie można zajrzeć do środka, zapraszamy.
Miło, ponoć wewnątrz zachowała się część ikonostasu, ale postanawiamy tu nie czekać półtorej godziny, bowiem w kolejnej wiosce ma znajdować się sklep! Tak nam powiedział facet od podwózki. Wbrew wczorajszym słowom pograniczników Werchrata sklep posiada, tylko działa on jedynie do czternastej! To lepsza opcja niż tkwienie pod cerkwią, ale telefonicznie przekazujemy wieści reszcie grupy cisnącej asfaltem. Oni załapali się na zwiedzanie, a nawet na kłótnie dwójki dzieci o to, kto będzie bił w dzwon 😏.

Do Werchraty (Верхрата, w latach 1971-1981 Boguszów) najlepiej też byłoby podjechać, ale jakoś nie pojawia się żadne auto. Idziemy zatem przez las, powoli zbliżając się do terenów zabudowanych. A te na początku tworzy... osiedle holenderskich domków! Na wynajem, na sprzedaż, na złom?


Wreszcie pojawia się jakiś wóz. Zatrzymuje się para dziadków. Chętnie pomogą, lecz jadą tylko kawałeczek. Chwilę potem staje wąsaty jegomość, ten dla odmiany ma bardzo mały samochód, więc do środka pakuje się Buba z Piotrkiem, a ja wrzucam plecak. Bez obciążenia to można od razu zwiększyć tempo!


Można, ale nie śpieszy mi się, na spokojnie przyglądam się okolicy. Za osiedlem PGR-owskich domów widzę opuszczony albo nigdy niedokończony blok. Jest też kilka starych chałup i samotne kapliczki.




Przedwojenna Werchrata była dużą wsią, liczącą prawie cztery tysiące ludzi, w zdecydowanej większości Ukraińców. Byli oni mocno zaangażowani politycznie, miejscowość uchodziła za lokalne centrum ukraińskiego ruchu narodowego, także i UPA posiadała duże poparcie. Z tego też powodu po wojnie zdarzały się najazdy polskiego wojska na wioskę, podczas których porywano, bito, a czasem zabijano mieszkańców. Również wywózki na zachód miały tutaj często brutalny charakter, zwłaszcza kiedy ludność próbowała stawiać bierny, a czasem i czynny opór. Wioskę "wyczyszczono" w maju 1947 roku, natomiast w lipcu niemal cała jej zabudowa spłonęła, podpalona przez banderowców. Upowcy utrudniali w ten sposób przyszłe osadnictwo Polaków. Miało to również motyw ideologiczny, którego jednak nie kupuję: "popalone wsie i stepy lepiej będą świadczyć o przynależności tych ziem do narodu ukraińskiego jak najsprawiedliwszy plebiscyt". Co ciekawe, tak dużemu pożarowi można było zapobiec. Ochroną opustoszałej Werchraty zajmowała się załoga posterunku milicji w Prusiu, jednak feralnej nocy dowódca MO, w stopniu sierżanta, wracał z Horyńca, gdzie w restauracji "wprawił się w stan nietrzeźwy". Widząc na miejscu ogień nie zareagował, a podwładnym z posterunku kazał położyć się spać. Upojenie alkoholowe komendanta oznaczało dla wioski konieczność budowy nowych domów, a dla niego samego trzy lata więzienia.

Zachodzę na chwilę na cmentarz. Sporo wschodnich grobów, niektóre krzyże dosłownie chylą się ku upadkowi.



Bubę i Piotrka znajduję pod sklepem. Przy takiej temperaturze wejść do chłodnego wnętrza i kupić coś zimnego do picia to czysta przyjemność. Wdaję się także w pogawędkę z właścicielką. Interes idzie średnio, delikatnie pisząc. Konkurencję robią dwa sklepy obwoźne, które zjawiają się codziennie i przejmują klientów. Być może na zimę trzeba będzie zawiesić działalność, bo do drogiego prądu dojdzie jeszcze ogrzewanie. Tym bardziej warto wspierać działalność takich obiektów, gdyż coraz ich mniej w krajobrazie. A jeśli chodzi o bzdury podawane przez SG ("w Werchracie nie ma sklepu") to pani tylko machnęła ręką.


Zaraz za sklepem znajduje się cmentarz wojenny, na którym pochowani są żołnierze armii austro-węgierskiej polegli w 1915 roku. Nekropolia jest skromna i nie posiada już nic ze swoich oryginalnych elementów.


Spalenie Werchraty przetrwała okazała cerkiew św. Jerzego poświęcona w 1910 roku. Według wywieszonych w gablotkach kartek kopuły mają przypominać te na bazylice św. Piotra, ale kogoś chyba poniosła zbytnio fantazja 😏.


Po wojnie cerkiew stała się kościołem św. Józefa Robotnika i we wnętrzach nie znajdziemy praktycznie niczego, co przypominałoby dawnych użytkowników. Jedyną pozostałością z unickich czasów jest ikona wmontowana w boczny ołtarz, ale... akurat jej nie było.



Autobusy odjeżdżają rzadko, więc aby umilić długie czekanie na przystanku ustawiono krzesła. Prawdopodobnie wyniesione z jakiegoś kina 😛.


Dostajemy wieści, że reszta ekipy ominie Werchratę i sunie od razu do potencjalnego miejsca noclegowego. Zbieramy się zatem i my. Pustą szosą wspinamy się na wzgórze, z którego widać położoną w dole wioskę.




Przed przejazdem kolejowym łapiemy stopa, który podwozi nas kilka kilometrów, zatem do Dziewięcierza (Дев'ятир) przybywamy pierwsi. Dziewięcierz był kolejną dużą wioską, w której oprócz ponad dwóch tysięcy Ukraińców mieszkało jeszcze kilkudziesięciu Niemców i Żydów oraz garstka Polaków. Składał się z wielu przysiółków, nazwa wskazuje, że z dziewięciu, lecz było ich więcej. Po wojnie przedzieliła go granica polsko-radziecka. Za zaoranym pasem i zasiekami została m.in. osada Einsingen, założona przez kolonistów fryderycjańskich (dzisiaj również nazywa się Dziewięcierz/Dziewięciory) oraz kilka innych.
W wiosce wybudowano cerkiew Podwyższenia Krzyża Świętego. Drewnianą, ale otoczoną kamiennym murem wraz z bramami i kaplicami. Cerkiew wraz z dużym cmentarzem znalazła się kilkaset metrów od granicy, choć czasem można znaleźć informacje, że początkowo włączoną ją do ZSRR, a potem zwrócono Polsce. Żadne poważne źródła nie wspominają o korekcie granicznej akurat w tym miejscu. Również teza, że cerkiew przyznano Polsce, a cmentarz Sowietom wydaje się nieprawdopodobna, bowiem leżą one obok siebie, oddzielone jedynie murem! W każdym razie świątynię rozebrano na przełomie lat 40. i 50., przetrwała tylko kamienna podmurówka, zarośnięte bramy, pojedyncze pomniki...




W bagnistym lasku schowała się tzw. kaplica na wodzie, część ekipy idzie ją zobaczyć. Tymczasem ja kręcę się po cmentarzu, naprawdę dużym i sprawiającym dość surrealistyczne wrażenie na odludziu. Po prostu ślady nieistniejącej cywilizacji plus kostka Bauma.




Jesteśmy w linii prostej mniej niż trzysta metrów od granicy, a od dawnego Einsingen około półtora kilometra. Na starej mapie WIG zaznaczyłem położenie cerkwi oraz aktualny przebieg granicy.


Z oczywistych względów budzimy niepokój Straży Granicznej. Najpierw przemknął patrol samochodowy, potem zjawia się motocyklista. O dziwo, nowinę o naszej obecności przekazała im placówka z Hrebennego, ale...
- ...moi przełożeni chcą wiedzieć, gdzie będziecie spali - mówi uprzejmie funkcjonariusz.
Dobre pytanie. Jest dopiero przed czwartą, a tu nie za bardzo jest się gdzie rozbić. Pogranicznik proponuje różne opcje, byle nie chodzić w kierunku granicy. Ale czemu, przecież to nie jest zabronione? Rzecz jasna nie mamy takiego zamiaru, bo wtedy na pewno mielibyśmy ciągłe pobudki w nocy, ale problem jest.
Wyciągamy mapy. Z kilku opcji wybieramy dość odległą, a mianowicie okolice Nowin Horynieckich. Zastanawialiśmy się tak długo, że motocyklista odjechał, za to zjawił się kolejny patrol w aucie, który musiał zadać standardowe, fetyszowskie pytanie:
- A przy granicy byliście?
Przechodzimy przez to, co zostało z Dziewięcierza, czyli obok kilku chałup. Przy jednej z nich rozmawiamy chwilę z panią kopiącą w ogródku.


W lesie pojawia się asfalt i nagle słychać pohukiwanie sowy, która przeleciała niedaleko nas. A potem warkot silnika. Hmm, to przecież droga niepubliczna. Leśnicy? Nie, zjawia się półciężarówka.
- Idziecie do Nowin? To wskakujcie na pakę!
No i wskoczyliśmy, spełniając jedno z wyprawowych marzeń, aby przejechać się tak stopem! Na fotelu pasażera siedzi pani, z którą przed chwilą rozmawialiśmy. Prowadzi gdzieś w pobliżu agroturystykę, próbowała nas namówić na nocleg, ale wiadomo było, że nie ma to szans, więc podjeżdżamy większość trasy na trzęsąco 😏. Wszyscy z wyjątkiem Krwawego, który został gdzieś z tyłu i nie załapał się na podwózkę.




Wyskakujemy w pobliżu kamieni słońca. Po serdecznym pożegnaniu z państwem od podwózki (jadą na zakupy bocznymi drogami, bo "główna jest do dupy") idziemy zobaczyć owo cudo kryjące się w lesie. Mimo szumnej nazwy okazało się dosłownie dwoma kamieniami, jeden z dziurą, w którą można było włożyć głowę albo coś innego. Ponoć wieki temu przedsłowiańskie ludy odprawiały tu swoje modły, ale atrakcja to średnia.


Nowiny Horynieckie (Новини Горинецькі) były przed wojną nietypową wsią, bo głównie zamieszkałą przez Polaków. Przez to stały się celem ataków UPA, spalono domy, część polskiej ludności przeniosła się w inne miejsca. Nie posiadały cerkwi, za to w leśnym wąwozie postawiono drewnianą katolicką kaplicę Maryjną.


W środku znajduje się figura uchodząca za cudowną, stąd w grubej księdze pełno próśb i podziękowań. Po lekturze wpisów dochodzimy do wniosku, że głównym problemem pielgrzymów nie były wcale kwestie zdrowotne, ale występujący u rodziny alkoholizm oraz utrata wiary. No cóż, na to drugie raczej żadna modlitwa nie pomoże.


Tutejsze źródła podobno także mają lecznicze właściwości. Na pewno woda jest smaczna, przyjemnie chłodna, więc wszyscy rzucili się do mycia. Nawet Krwawy, który w końcu dotarł ze swoim wózkiem. Na miejscu można również kupić plastikowe butelki, aby zabrać wodę ze sobą. Zastanawiam się, czy jak butlę tylko wypożyczę, to powinienem zapłacić pełną kwotę czy może mam jakąś zniżkę? Decyduję się na największy, pięciolitrowy baniak, który zatargam na nocleg.


Na mapie zaznaczono jakąś wiatę, ale ta okazała się... ołtarzem polowym. Rozkładamy się zatem na skraju dużej polany. Wystarczająco blisko kaplicy, aby móc rano uzupełnić zapasy wody i jednocześnie dość daleko, aby nikt nas nie niepokoił.


Mimo, że nie jesteśmy w lesie, to zachowujemy pełne środki ostrożności i pod ognisko wykopana zostaje jama, tak aby można je w pełni kontrolować. I znów na kolację będą kanapki z ognia, kiełbaski, bulgocze gotowana woda.



Oddaliliśmy się kilka kilometrów od granicy, więc mamy spokój z SG. Za to rano ciągle nawiedzają mnie inne stwory.



Dziś dzień wstał pochmurny, lecz nadal ciepły. To i tak dobrze, gdyż dochodzą wieści ze Śląska, że tam leje, burze, a temperatura poleciała ostro w dół. Ognisko zasypujemy tak, że nie zostaje żaden ślad. Zbieramy się po jedenastej, ale tylko po to, aby pod kaplicą znowu zrobić długi przystanek.



Za długi dla mnie, dlatego postanawiam się tymczasowo oddzielić i samemu ruszyć najkrótszym szlakiem na Horyniec. Reszta ekipy chce się cofnąć i oglądać bunkry Linii Mołotowa, ale pojawiające się w tle grzmoty sugerują, że może być to średni pomysł. Idę zatem zielonym szlakiem pod wezwaniem św. Brata Alberta, który wyprowadza mnie na asfalt. A tam... siedzi sobie facet na quadzie, pije piwko, a obok gapi się na mnie pies.


Odgłosy burzy zaczynają się nasilać, dlatego prę szybko do przodu. Przecinam laski, polany, spotykam jednego spoconego biegacza. Powietrze robi się ciężkie.


W niecałą godzinę docieram do Horyńca - Zdroju (Горинець). Dzisiejsza wieś, posiadająca status "uzdrowiska nizinnego", kiedyś miała prawa miejskie. Sto lat temu ludność była wymieszana - ponieważ żyło tu ponad tysiąc ukraińskojęzycznych katolików, więc i Polacy i Ukraińcy uznają ich za swoich twierdząc, że to ich nacja przeważała w miejscowości. Do tego Horyniec zamieszkiwało kilkuset Żydów kontrolujących większość biznesów i wille dla kuracjuszy. Wśród gości uzdrowiska także przeważali wyznawcy Jahwe, których obsługiwały koszerne sklepy i drewniana synagoga.
We wschodniej dzielnicy Miasteczko, gdzie wyrzucił mnie zielony szlak, znajduje się jeden z symboli polskości na okolicę, czyli klasztor i kościół franciszkanów. Wybudowano go w połowie XVIII wieku w stylu barokowym.



Na horyzoncie zrobiło się ciemno, nieustannie słychać odgłosy burzy. Piszę do Buby; niektóre schrony znaleźli, inne nie, a teraz siedzą na przystanku i czekają, aż przestanie padać, bo ponoć leje mocno. Początkowo chciałem do nich podskoczyć stopem, ale ruch samochodowy nagle się urwał, więc postanawiam pójść prosto do centrum ulicą generała Świerczewskiego.


Tradycyjnie zaglądam na cmentarz. Większość nekropolii zajmują groby nowe, grekokatolickie są zgrupowane w jednym miejscu. W kaplicy spoczywają książęta Ponińscy, założyciele uzdrowiska.


Horyniec (człon "Zdrój" dodano dopiero w 1998 roku) był areną zmagań polsko - ukraińskich po Wielkiej Wojnie. W czasie kolejnego konfliktu przez prawie dwa lata stanowił część Kraju Rad, a potem służył jako miejsce schronienia dla Polaków atakowanych przez Ukraińską Powstańczą Armię. Banderowcy kilkukrotnie napadali miejscowość, według niektórych źródeł to wówczas została zniszczona infrastruktura uzdrowiska. Pamiątką po tragicznej przeszłości jest kilka pomników, w tym kolumna pod którą siedzi żołnierz. Powstała w 1928 roku i, co ciekawe, jej autorem był Ukrainiec Hryhoryj Kuznewycz (Grzegorz Kuźniewicz).


Ukraińcy do tej pory próbują sobie wytłumaczyć, dlaczego ich rodak, patriota, który w czasie wywózek zadeklarował narodowość ukraińską i wypędzono go pod Lwów, stworzył polski pomnik patriotyczny. Według legendy pomnik ów w rzeczywistości sławił wojsko ukraińskie, bo w tekście nie ma mowy o polskim i Polsce, ale brzmi to niewiarygodnie 😏. Prawda jest zapewne znacznie bardziej przyziemna: artysta potrzebował pieniędzy w trudnym powojennym czasie, a Polacy dobrze płacili. 
Pomnik zniszczony częściowo przez upowców został za komuny uzupełniony orłem w miejsce sokoła i dopiero niedawna renowacja przywróciła stan pierwotny.

Żar leje się z nieba, a przede mną wyrastają drewniane budy z wystawionymi na chodniku ciuchami.
- Boże, żeby tutaj była jakaś knajpa - myślę sobie. Pan Bóg usłyszał, bo oto jest i spelunka!


Lany Leżajsk za sześć złotych! W środku powietrze gęste od zużytych zapachów, więc siadam pod parasolami. Sprzedawca i miejscowi początkowo potraktowali mnie nieufanie, w końcu skąd tu turysta z plecakiem?? Szybko jednak przełamaliśmy lody, rozmawiając o wszystkim, może poza bieżącą polityką, bo po co kusić licho? Dowiedziałem się o lokalnych atrakcjach, pogodzie ("wapień odstrasza deszcze, więc w Horyńcu rzadko pada"), kto był ostatnio na Śląsku, kto za komuny kupował w Opolu wódkę w Pewexie, bo mu się skończyły w pociągu zapasy... Budząc barmana, który się lekko zdrzemnął w upale, domawiam drugi kufelek, a w tym czasie zjawia się reszta ekipy, dowieziona przez autobus dla niepełnosprawnych. (Zdjęcie Buby).


I w tym przypadku widać zmianę pokoleniową wśród towarzystwa wyprawowego: stara ekipa nigdy nie odpuściłaby sytuacji, aby ominąć taką knajpę i zintegrować się z lokalsami, podczas gdy nowa postała chwilę, pokiwała głową i... uciekła w poszukiwaniu jedzenia. W ostatnich latach często odnoszę wrażenie, że głównym celem granicznych wyjazdów jest spożywanie posiłków, cała reszta mniej się liczy 😛.

Żegnam się z tubylcami jak z dobrymi kumplami i uderzam do lokalu naprzeciwko, gdzie obiaduje pozostała czwórka. Przyjemne tu mają ceny: wypasiona rolada z obłożeniem za dwadzieścia siedem złotych! A więc można jeszcze nie zdzierać z turystów.


Zostawiamy plecaki w restauracji i na lekko udajemy się z wizytą krajoznawczą. Na początku mijamy położony przy skrzyżowaniu kościół z 1818 roku, który aż do 1947 pełnił rolę cerkwi unickiej. Czterdzieści lat temu dobudowano nową nawę, więc dzisiejsza bryła jest niezbyt harmonijna.


Następnie maszerujemy na południe do Radruża (Радруж, 1977 - 1981 Rozdroże). Przed wojną wioska była bardziej ludna niż Horyniec i miała zdecydowanie ukraiński charakter. Potem dostąpiła "zaszczytu" podzielenia granicą i jej wschodnia część znalazła się na Ukrainie. Dzisiaj mieszka tu tylko dwieście osób, ale turystów przyciągają dwie cerkwie.


Najważniejsza jest ta starsza, tworząca cały kompleks cerkiewny: oprócz świątyni wchodzi w jego skład dzwonnica, dom diaka oraz otaczający całość kamienny mur z daszkiem. Cerkiew, nosząca wezwanie św. Paraskiewy, pochodzi z XVI wieku (według niektórych najstarsza w Polsce) i jest tak cenna, że wpisano ją na listę UNESCO. W przeszłości stanowiła także miejsce schronienia oraz punkt obronny w niespokojnych czasach rozmaitych najazdów.


Nie pełni już funkcji sakralnych, stała się filią Muzeum Kresów w Lubaczowie, więc zwiedzanie jest płatne. Z pobliskiego budynku wychodzi do nas przewodnik.
- Studenci? - zagaduje. - Zaraz przyjdę.


Cerkiew jest piękna, ale w środku... pustawa. Owszem, mamy cudny ikonostas, dwa małe boczne ołtarze, są starsze polichromie na ścianach i unikalny przenośny Boży Grób w przedsionku, ale miałem wrażenie, że czegoś tam brakuje. Na dodatek wkrótce po wejściu do wnętrza rozpętała się gwałtowna ulewa, gdzieś blisko rąbnął piorun i zgasło światło, więc nie udało się zrobić dobrych zdjęć.



Na dworze leje konkretnie, tymczasem my jesteśmy bez bagaży, nie mam przy sobie nawet polara, o kurtce przeciwdeszczowej nie wspominając. Siedzimy pod sobotami, jak kiedyś parafianie czekający na nabożeństwa.


Wiosenne burze szybko się zaczynają i zazwyczaj szybko kończą, więc po chwili woda kapie już tylko z drzew. Możemy z powrotem wyjść na powietrze.


Idziemy zerknąć na cmentarz. Są tutaj dwa - jeden mniejszy przy cerkwi, drugi większy kawałek dalej. Na tym drugim stoi kilkaset nagrobków, wiele to krzyże bruśnieńskie z ośrodka kamieniarskiego w pobliskim Bruśnie. Część z nich została odnowiona i oczyszczona.



Parująca droga w kierunku granicy.


Usytuowany na tyłach dom diaka, czyli kantora śpiewającego podczas nabożeństw i pomagającego księdzu. Wybudowano go w pierwszej połowie XIX wieku, podobnie jak mur.


Właściwy budynek Muzeum Kresów to dawny gmach Proświty, ukraińskiej organizacji społecznej, a następnie sklepu. W środku, oprócz kasy, znajdziemy wystawę czasową wielkich ikon, które uratowano z cerkwi w Starym Dzikowie. Autorem był Osyp Kuryłas, absolwent szkół lwowskich i krakowskich.


Kilka minut spaceru od kompleksu UNESCO stoi druga cerkiew. Powstała w latach 30. ubiegłego wieku. Zastanawiam się nad sensem budowania kolejnej świątyni w wiosce. Poprzednia już się nie podobała? Na pewno nie uczyniono tego z powodu braku miejsca dla wiernych, bo nowa cerkiew Mikołaja Cudotwórcy jest niewielka. W przeciwieństwie do swej znanej siostry ta nadal pełni rolę religijną jako kaplica rzymskokatolicka.



Stąd do granicy jest już naprawdę rzut beretem - wystarczy wspiąć się na trawnik obok cerkwi i widać żółte tablice oraz zaorany pas ziemi. O dziwo, nie pojawiła się Straż Graniczna. Być może uznała, że bez plecaków nie przedrzemy się na Ukrainę i, w zależności od opcji, nie pomożemy Zełeńskiemu pogonić Putina lub Putinowi pogonić Zełeńskiego.


Niebo znowu wydaje niepokojące dźwięki i czuć, że zaraz ponownie zacznie padać. Na szczęście udaje nam się złapać stopa, a nawet dwa i szybko siedzimy z powrotem w Horyńcu w restauracji. Po pewnym czasie dołącza do nas Kasia, która przyjechała stopem z Białegostoku i przywiozła rozmaite domowe wyroby. W tym momencie ekipa liczy już siedem osób.

Po zmroku ruszamy na nocleg zaplanowany nad pobliskim zalewem. Teren ten dzierżawi jakaś instytucja wędkarska i z umieszczonych tam tablic wynika, że właściwie wszystko jest zabronione. Dozwolone jest jedynie przechadzanie się i siedzenie na ławkach - przynajmniej na razie. Największym kuriozum są liczne stanowiska do robienia ognisk z przygotowanymi paleniskami, ale czynić tego nie wolno! Mieszkańcy Horyńca podkreślają swój stosunek do zakazów korzystając z palenisk, rozlokowanych co kilkadziesiąt metrów. Zagadujemy miejscowych, ci machają ręką.
- Jak nie będziecie nic niszczyć ani hałasować to nikt się nie przyczepi.
Aha, czyli zakazuje się na wszelki wypadek.
Rozkładamy się, ja tym razem będę nocował pod wiatą, bo komary gdzieś zniknęły. Na kolację potrawy z rusztu (ktoś zdradziecko ukradł kawałek mojego karczku!), wskakuję też do wody, bo okazała się wyjątkowo ciepła. Pływanie z czołówką wśród mgieł - piękna sprawa! Krwawy również zdecydował się zmyć brud grzechów. Mamy również wizytę lokalnych młodzieńców, którzy postanowili "zrobić dobry uczynek" i przynieśli nam różne nielegalne substancje, a dodatkowo jeszcze wodę i colę na kaca. Ach, ta wschodnia gościnność!


Kolejny poranek wstaje bardzo ciepły. Temperatura w słońcu pokazywała wczoraj 38 stopni, nawet Buba założyła krótkie spodenki (musiała je kupić, bo z domu zabrała tylko długie)! Znowu jesteśmy słonecznym oknem na mapie Polski, gdyż na Śląsk i w ogóle na zachód kraju powróciła zimna wiosna.


Zbieramy tyłki dopiero w południe. Na zdjęciu jedna z licznych wiat wraz z towarzyszącym paleniskiem.


W drodze do centrum podziwiamy ogródek przed jednym z bloków; ktoś miał sporą fantazję 😏.


Park i pałac Ponińskich, dzisiaj ośrodek sanatoryjny.


W tak upalny czas dobrze byłoby się nawodnić, więc proponuję wczorajszą spelunkę. Na ulicach co chwilę spotykam towarzystwo, które tam widziałem, witamy się i rozmawiamy jak starzy kumple 😏. Moja propozycja nie wzbudza entuzjazmu, właściwie tylko Krwawy i Kasia jej przyklasnęli, reszta potraktowała ją jako zło konieczne. Na zdjęciu Buby trwa przerwa w integracji z miejscowymi i zaczyna się dyskusja nad tym, co czynić dalej.


Horyniec - Zdrój był ostatnim punktem z listy miejsc, które na pewno chcieliśmy odwiedzić. W którą stronę iść teraz? Padają pomysły na zachód, na południe, niekoniecznie na Ukrainę. Szymon sugeruje Przemyśl. Ostatecznie wybieramy północ, w stronę Brusna.

Ekipa antyspelunkowa rusza pierwsza i szybko ginie nam z oczu. Pozostałą trójcą przechodzimy pod torami kolejowymi i odkrywamy, że dopiero w tej części miejscowości znajduje się właściwe uzdrowisko. Nie przypomina ono słynnych sudeckich i beskidzkich, ale też w okresie PRL-u bardzo podupadło.


W dniu dzisiejszym tak naprawdę opuszczamy Roztocze. Horyniec i Radruż leżą na jego granicy, którą według nowego podziału wytyczono na rzeczkach Radrużka i Glinianka. Według innych klasyfikacji to obie miejscowości są już nawet poza Roztoczem, na terenie Płaskowyżu Tarnogrodzkiego. Któż jednak słyszał o takim mazoregionie? Roztocze jest znane, w dodatku w przestrzeni publicznej i tak nadal pojawia się tylko one, a nie płaskowyż, więc pozostaje mi utrzymać nazwę 😏,


2 komentarze:

  1. W te rejony Roztocza jakoś nigdy nie dotarliśmy, chociaż do Horyńca się wybieraliśmy, ale już nawet nie pamiętam dlaczego zmieniliśmy zamiar. Mamy plany na jesień aby się tam wybrać, ale to uzależnione jest od uwarunkowań rodzinnych. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam Horyniec to w sumie żadna sensacja (chyba, że ktoś lubi spelunki ;)), ale okolice naprawdę warte uwagi. Zwłaszcza z samochodem można sporo obejrzeć. Pozdrowienia!

      Usuń