Mówi się, że w Polsce granice rozbiorów są nadal widoczne. W dużym stopniu to
prawda, natomiast czasem okazuje się, że i granice województw doskonale widać
w terenie, nawet jeśli nie ma żadnego znaku. Przykładem może być
droga wojewódzka nr 867. Prowadzi ona z Hrebennego w województwie
lubelskim aż do Sieniawy w podkarpackim, ale jeszcze kilka lat temu asfalt
kończył się w ostatniej miejscowości lubelskiego (Siedliska), a zaczynał w
pierwszej podkarpackiego (Prusie) 😛. Przez las, ponad trzy kilometry, trzeba
było mknąć piaszczystą gruntówką. Ten odcinek, wyglądający dobrze na mapach,
ale nie do przebycia przez ciężarówki, a przy deszczowej aurze również przez
auta osobowe, uzupełniono w 2014 roku, lecz nadal na wielu tablicach i w
informatorach widać starą lukę, co wywołuje spore zdziwienie.
Kierowca, którego złapałem na stopa, wysadza nas na obrzeżach
Prusia (Прусе). Idziemy zobaczyć cerkiew Narodzenia Najświętszej Maryi
Panny, od czasów wywózek kościół św. Józefa, choć podobno odbywają się w niej
również nabożeństwa unickie. Świątynia jest dość prosta konstrukcyjnie, obok
stoi dzwonnica, na którą można wejść i podziwiać okoliczne pola rzepaku.
Przedtem z poziomu ziemi zwiedzał je Piotrek i to tak intensywnie, że ugryzła
go pszczoła.
Brama nie zawsze daje się łatwo sforsować 😏. Może dlatego, że chroni pomnik
papieski z małą figurą JP2 jako Buddy.
- Przepraszamy państwa - łapie oddech. - Że drzwi kościoła są zamknięte, ale
zaraz będzie pogrzeb.
Faktycznie na pobliskim cmentarzu kręcą się jacyś ludzie.
- Po pogrzebie będzie można zajrzeć do środka, zapraszamy.
Miło, ponoć wewnątrz zachowała się część ikonostasu, ale postanawiamy tu nie
czekać półtorej godziny, bowiem w kolejnej wiosce ma znajdować się sklep! Tak
nam powiedział facet od podwózki. Wbrew wczorajszym słowom pograniczników
Werchrata sklep posiada, tylko działa on jedynie do czternastej! To lepsza
opcja niż tkwienie pod cerkwią, ale telefonicznie przekazujemy wieści reszcie
grupy cisnącej asfaltem. Oni załapali się na zwiedzanie, a nawet na kłótnie
dwójki dzieci o to, kto będzie bił w dzwon 😏.
Do Werchraty (Верхрата, w latach 1971-1981 Boguszów) najlepiej też
byłoby podjechać, ale jakoś nie pojawia się żadne auto. Idziemy zatem przez
las, powoli zbliżając się do terenów zabudowanych. A te na początku tworzy...
osiedle holenderskich domków! Na wynajem, na sprzedaż, na złom?
Wreszcie pojawia się jakiś wóz. Zatrzymuje się para dziadków. Chętnie pomogą,
lecz jadą tylko kawałeczek. Chwilę potem staje wąsaty jegomość, ten dla
odmiany ma bardzo mały samochód, więc do środka pakuje się Buba z Piotrkiem, a
ja wrzucam plecak. Bez obciążenia to można od razu zwiększyć tempo!
Można, ale nie śpieszy mi się, na spokojnie przyglądam się okolicy. Za
osiedlem PGR-owskich domów widzę opuszczony albo nigdy niedokończony blok.
Jest też kilka starych chałup i samotne kapliczki.
Przedwojenna Werchrata była dużą wsią, liczącą prawie cztery tysiące ludzi, w
zdecydowanej większości Ukraińców. Byli oni mocno zaangażowani politycznie,
miejscowość uchodziła za lokalne centrum ukraińskiego ruchu narodowego, także
i UPA posiadała duże poparcie. Z tego też powodu po wojnie zdarzały się
najazdy polskiego wojska na wioskę, podczas których porywano, bito, a czasem
zabijano mieszkańców. Również wywózki na zachód miały tutaj często brutalny
charakter, zwłaszcza kiedy ludność próbowała stawiać bierny, a czasem i czynny
opór. Wioskę "wyczyszczono" w maju 1947 roku, natomiast w lipcu niemal cała
jej zabudowa spłonęła, podpalona przez banderowców. Upowcy utrudniali w ten
sposób przyszłe osadnictwo Polaków. Miało to również motyw ideologiczny,
którego jednak nie kupuję: "popalone wsie i stepy lepiej będą świadczyć o przynależności tych ziem do
narodu ukraińskiego jak najsprawiedliwszy plebiscyt". Co ciekawe, tak dużemu pożarowi
można było zapobiec. Ochroną opustoszałej Werchraty zajmowała się załoga posterunku
milicji w Prusiu, jednak feralnej nocy dowódca MO, w stopniu sierżanta, wracał z
Horyńca, gdzie w restauracji "wprawił się w stan nietrzeźwy". Widząc na
miejscu ogień nie zareagował, a podwładnym z posterunku kazał położyć się
spać. Upojenie alkoholowe komendanta oznaczało dla wioski konieczność budowy
nowych domów, a dla niego samego trzy lata więzienia.
Zachodzę na chwilę na cmentarz. Sporo wschodnich grobów, niektóre krzyże
dosłownie chylą się ku upadkowi.
Bubę i Piotrka znajduję pod sklepem. Przy takiej temperaturze wejść do
chłodnego wnętrza i kupić coś zimnego do picia to czysta przyjemność. Wdaję
się także w pogawędkę z właścicielką. Interes idzie średnio, delikatnie
pisząc. Konkurencję robią dwa sklepy obwoźne, które zjawiają się codziennie i
przejmują klientów. Być może na zimę trzeba będzie zawiesić działalność, bo do
drogiego prądu dojdzie jeszcze ogrzewanie. Tym bardziej warto wspierać
działalność takich obiektów, gdyż coraz ich mniej w krajobrazie. A jeśli chodzi o bzdury podawane przez SG ("w Werchracie nie ma sklepu") to pani tylko machnęła ręką.
Zaraz za sklepem znajduje się cmentarz wojenny, na którym pochowani są
żołnierze armii austro-węgierskiej polegli w 1915 roku. Nekropolia jest
skromna i nie posiada już nic ze swoich oryginalnych elementów.
Spalenie Werchraty przetrwała okazała cerkiew św. Jerzego poświęcona w 1910
roku. Według wywieszonych w gablotkach kartek kopuły mają przypominać te na
bazylice św. Piotra, ale kogoś chyba poniosła zbytnio fantazja 😏.
Po wojnie cerkiew stała się kościołem św. Józefa Robotnika i we wnętrzach nie
znajdziemy praktycznie niczego, co przypominałoby dawnych użytkowników. Jedyną
pozostałością z unickich czasów jest ikona wmontowana w boczny ołtarz, ale...
akurat jej nie było.
Autobusy odjeżdżają rzadko, więc aby umilić długie czekanie na przystanku
ustawiono krzesła. Prawdopodobnie wyniesione z jakiegoś kina 😛.
Dostajemy wieści, że reszta ekipy ominie Werchratę i sunie od razu do
potencjalnego miejsca noclegowego. Zbieramy się zatem i my. Pustą szosą
wspinamy się na wzgórze, z którego widać położoną w dole wioskę.
Przed przejazdem kolejowym łapiemy stopa, który podwozi nas kilka kilometrów,
zatem do Dziewięcierza (Дев'ятир) przybywamy pierwsi. Dziewięcierz był
kolejną dużą wioską, w której oprócz ponad dwóch tysięcy Ukraińców mieszkało
jeszcze kilkudziesięciu Niemców i Żydów oraz garstka Polaków. Składał się z
wielu przysiółków, nazwa wskazuje, że z dziewięciu, lecz było ich więcej. Po
wojnie przedzieliła go granica polsko-radziecka. Za zaoranym pasem i zasiekami
została m.in. osada Einsingen, założona przez kolonistów fryderycjańskich
(dzisiaj również nazywa się Dziewięcierz/Dziewięciory) oraz kilka innych.
W wiosce wybudowano cerkiew Podwyższenia Krzyża Świętego. Drewnianą, ale
otoczoną kamiennym murem wraz z bramami i kaplicami. Cerkiew wraz z dużym
cmentarzem znalazła się kilkaset metrów od granicy, choć czasem można znaleźć
informacje, że początkowo włączoną ją do ZSRR, a potem zwrócono Polsce. Żadne
poważne źródła nie wspominają o korekcie granicznej akurat w tym miejscu.
Również teza, że
cerkiew przyznano Polsce, a cmentarz Sowietom
wydaje się nieprawdopodobna, bowiem leżą one obok siebie, oddzielone jedynie
murem! W każdym razie świątynię rozebrano na przełomie lat 40. i 50.,
przetrwała tylko kamienna podmurówka, zarośnięte bramy, pojedyncze pomniki...
W bagnistym lasku schowała się tzw. kaplica na wodzie, część ekipy
idzie ją zobaczyć. Tymczasem ja kręcę się po cmentarzu, naprawdę dużym i
sprawiającym dość surrealistyczne wrażenie na odludziu. Po prostu ślady
nieistniejącej cywilizacji plus kostka Bauma.
Jesteśmy w linii prostej mniej niż trzysta metrów od granicy, a od dawnego
Einsingen około półtora kilometra. Na starej mapie WIG zaznaczyłem położenie
cerkwi oraz aktualny przebieg granicy.
Z oczywistych względów budzimy niepokój Straży Granicznej. Najpierw przemknął
patrol samochodowy, potem zjawia się motocyklista. O dziwo, nowinę o naszej
obecności przekazała im placówka z Hrebennego, ale...
- ...moi przełożeni chcą wiedzieć, gdzie będziecie spali - mówi uprzejmie
funkcjonariusz.
Dobre pytanie. Jest dopiero przed czwartą, a tu nie za bardzo jest się gdzie
rozbić. Pogranicznik proponuje różne opcje, byle nie chodzić w kierunku
granicy. Ale czemu, przecież to nie jest zabronione? Rzecz jasna nie mamy
takiego zamiaru, bo wtedy na pewno mielibyśmy ciągłe pobudki w nocy, ale
problem jest.
Wyciągamy mapy. Z kilku opcji wybieramy dość odległą, a mianowicie okolice
Nowin Horynieckich. Zastanawialiśmy się tak długo, że motocyklista odjechał,
za to zjawił się kolejny patrol w aucie, który musiał zadać standardowe,
fetyszowskie pytanie:
- A przy granicy byliście?
Przechodzimy przez to, co zostało z Dziewięcierza, czyli obok kilku chałup.
Przy jednej z nich rozmawiamy chwilę z panią kopiącą w ogródku.
W lesie pojawia się asfalt i nagle słychać pohukiwanie sowy, która przeleciała
niedaleko nas. A potem warkot silnika. Hmm, to przecież droga niepubliczna.
Leśnicy? Nie, zjawia się półciężarówka.
- Idziecie do Nowin? To wskakujcie na pakę!
No i wskoczyliśmy, spełniając jedno z wyprawowych marzeń, aby przejechać się
tak stopem! Na fotelu pasażera siedzi pani, z którą przed chwilą
rozmawialiśmy. Prowadzi gdzieś w pobliżu agroturystykę, próbowała nas namówić
na nocleg, ale wiadomo było, że nie ma to szans, więc podjeżdżamy większość trasy na trzęsąco 😏. Wszyscy z wyjątkiem Krwawego, który został
gdzieś z tyłu i nie załapał się na podwózkę.
Wyskakujemy w pobliżu kamieni słońca. Po serdecznym pożegnaniu z
państwem od podwózki (jadą na zakupy bocznymi drogami, bo "główna jest do
dupy") idziemy zobaczyć owo cudo kryjące się w lesie. Mimo szumnej nazwy
okazało się dosłownie dwoma kamieniami, jeden z dziurą, w którą można było
włożyć głowę albo coś innego. Ponoć wieki temu przedsłowiańskie ludy odprawiały tu
swoje modły, ale atrakcja to średnia.
Nowiny Horynieckie (Новини Горинецькі) były przed wojną
nietypową wsią, bo głównie zamieszkałą przez Polaków. Przez to stały się celem
ataków UPA, spalono domy, część polskiej ludności przeniosła się w inne
miejsca. Nie posiadały cerkwi, za to w leśnym wąwozie postawiono drewnianą
katolicką kaplicę Maryjną.
W środku znajduje się figura uchodząca za cudowną, stąd w grubej księdze pełno
próśb i podziękowań. Po lekturze wpisów dochodzimy do wniosku, że głównym
problemem pielgrzymów nie były wcale kwestie zdrowotne, ale występujący u
rodziny alkoholizm oraz utrata wiary. No cóż, na to drugie raczej żadna
modlitwa nie pomoże.
Tutejsze źródła podobno także mają lecznicze właściwości. Na pewno woda jest
smaczna, przyjemnie chłodna, więc wszyscy rzucili się do mycia. Nawet Krwawy,
który w końcu dotarł ze swoim wózkiem. Na miejscu można również kupić
plastikowe butelki, aby zabrać wodę ze sobą. Zastanawiam się, czy jak butlę
tylko wypożyczę, to powinienem zapłacić pełną kwotę czy może mam jakąś zniżkę?
Decyduję się na największy, pięciolitrowy baniak, który zatargam na nocleg.
Na mapie zaznaczono jakąś wiatę, ale ta okazała się... ołtarzem polowym.
Rozkładamy się zatem na skraju dużej polany. Wystarczająco blisko kaplicy, aby
móc rano uzupełnić zapasy wody i jednocześnie dość daleko, aby nikt nas nie
niepokoił.
Mimo, że nie jesteśmy w lesie, to zachowujemy pełne środki ostrożności i pod
ognisko wykopana zostaje jama, tak aby można je w pełni kontrolować. I znów na
kolację będą kanapki z ognia, kiełbaski, bulgocze gotowana woda.
Oddaliliśmy się kilka kilometrów od granicy, więc mamy spokój z SG. Za to rano
ciągle nawiedzają mnie inne stwory.
Dziś dzień wstał pochmurny, lecz nadal ciepły. To i tak dobrze, gdyż dochodzą
wieści ze Śląska, że tam leje, burze, a temperatura poleciała ostro w dół. Ognisko zasypujemy tak, że nie zostaje żaden ślad. Zbieramy się po jedenastej, ale tylko po to, aby pod kaplicą znowu zrobić długi przystanek.
Za długi dla mnie, dlatego postanawiam się tymczasowo oddzielić i samemu
ruszyć najkrótszym szlakiem na Horyniec. Reszta ekipy chce się cofnąć i
oglądać bunkry Linii Mołotowa, ale pojawiające się w tle grzmoty sugerują, że może być
to średni pomysł. Idę zatem
zielonym szlakiem pod wezwaniem św. Brata
Alberta, który wyprowadza mnie na asfalt. A tam... siedzi sobie facet na
quadzie, pije piwko, a obok gapi się na mnie pies.
Odgłosy burzy zaczynają się nasilać, dlatego prę szybko do przodu. Przecinam
laski, polany, spotykam jednego spoconego biegacza. Powietrze robi się
ciężkie.
W niecałą godzinę docieram do Horyńca - Zdroju (Горинець). Dzisiejsza wieś, posiadająca status "uzdrowiska
nizinnego", kiedyś miała prawa miejskie. Sto lat temu ludność była
wymieszana - ponieważ żyło tu ponad tysiąc ukraińskojęzycznych katolików,
więc i Polacy i Ukraińcy uznają ich za swoich twierdząc, że to ich nacja
przeważała w miejscowości. Do tego Horyniec zamieszkiwało kilkuset Żydów
kontrolujących większość biznesów i wille dla kuracjuszy. Wśród gości
uzdrowiska także przeważali wyznawcy Jahwe, których obsługiwały koszerne
sklepy i drewniana synagoga.
We wschodniej dzielnicy Miasteczko, gdzie wyrzucił mnie
zielony szlak, znajduje się jeden z
symboli polskości na okolicę, czyli klasztor i kościół franciszkanów.
Wybudowano go w połowie XVIII wieku w stylu barokowym.
Na horyzoncie zrobiło się ciemno, nieustannie słychać odgłosy burzy. Piszę
do Buby; niektóre schrony znaleźli, inne nie, a teraz
siedzą na przystanku i czekają, aż przestanie padać, bo ponoć leje mocno.
Początkowo chciałem do nich podskoczyć stopem, ale ruch samochodowy nagle
się urwał, więc postanawiam pójść prosto do centrum ulicą generała
Świerczewskiego.
Tradycyjnie zaglądam na cmentarz. Większość nekropolii zajmują groby
nowe, grekokatolickie są zgrupowane w jednym miejscu. W kaplicy spoczywają
książęta Ponińscy, założyciele uzdrowiska.
Horyniec (człon "Zdrój" dodano dopiero w 1998 roku) był areną zmagań polsko - ukraińskich po Wielkiej Wojnie. W czasie kolejnego konfliktu przez prawie dwa lata stanowił część Kraju Rad, a potem służył jako miejsce schronienia dla Polaków atakowanych przez Ukraińską Powstańczą Armię. Banderowcy kilkukrotnie napadali miejscowość, według niektórych źródeł to wówczas została zniszczona infrastruktura uzdrowiska. Pamiątką po tragicznej przeszłości jest kilka pomników, w tym kolumna pod którą siedzi żołnierz. Powstała w 1928 roku i, co ciekawe, jej autorem był Ukrainiec Hryhoryj Kuznewycz (Grzegorz Kuźniewicz).
Ukraińcy do tej pory próbują sobie wytłumaczyć, dlaczego ich rodak, patriota, który w czasie wywózek zadeklarował narodowość ukraińską i wypędzono go pod Lwów, stworzył polski pomnik patriotyczny. Według legendy pomnik ów w rzeczywistości sławił wojsko ukraińskie, bo w tekście nie ma mowy o polskim i Polsce, ale brzmi to niewiarygodnie 😏. Prawda jest zapewne znacznie bardziej przyziemna: artysta potrzebował pieniędzy w trudnym powojennym czasie, a Polacy dobrze płacili.
Pomnik zniszczony częściowo przez upowców został za komuny uzupełniony
orłem w miejsce sokoła i dopiero niedawna renowacja przywróciła stan
pierwotny.
Żar leje się z nieba, a przede mną wyrastają drewniane budy z wystawionymi
na chodniku ciuchami.
- Boże, żeby tutaj była jakaś knajpa - myślę sobie. Pan Bóg usłyszał, bo
oto jest i spelunka!
Lany Leżajsk za sześć złotych! W środku powietrze gęste od zużytych zapachów, więc siadam pod parasolami. Sprzedawca i miejscowi początkowo potraktowali mnie nieufanie, w końcu skąd tu turysta z plecakiem?? Szybko jednak przełamaliśmy lody, rozmawiając o wszystkim, może poza bieżącą polityką, bo po co kusić licho? Dowiedziałem się o lokalnych atrakcjach, pogodzie ("wapień odstrasza deszcze, więc w Horyńcu rzadko pada"), kto był ostatnio na Śląsku, kto za komuny kupował w Opolu wódkę w Pewexie, bo mu się skończyły w pociągu zapasy... Budząc barmana, który się lekko zdrzemnął w upale, domawiam drugi kufelek, a w tym czasie zjawia się reszta ekipy, dowieziona przez autobus dla niepełnosprawnych. (Zdjęcie Buby).
I w tym przypadku widać zmianę pokoleniową wśród towarzystwa wyprawowego: stara ekipa nigdy nie odpuściłaby sytuacji, aby ominąć taką knajpę i zintegrować się z lokalsami, podczas gdy nowa postała chwilę, pokiwała głową i... uciekła w poszukiwaniu jedzenia. W ostatnich latach często odnoszę wrażenie, że głównym celem granicznych wyjazdów jest spożywanie posiłków, cała reszta mniej się liczy 😛.
Żegnam się z tubylcami jak z dobrymi kumplami i uderzam do lokalu
naprzeciwko, gdzie obiaduje pozostała czwórka. Przyjemne tu mają ceny: wypasiona
rolada z obłożeniem za dwadzieścia siedem złotych! A więc można jeszcze nie
zdzierać z turystów.
Zostawiamy plecaki w restauracji i na lekko udajemy się z wizytą krajoznawczą. Na początku mijamy położony przy skrzyżowaniu kościół z 1818 roku, który aż do 1947 pełnił rolę cerkwi unickiej. Czterdzieści lat temu dobudowano nową nawę, więc dzisiejsza bryła jest niezbyt harmonijna.
Następnie maszerujemy na południe do Radruża (Радруж, 1977 - 1981 Rozdroże). Przed wojną wioska była bardziej ludna niż Horyniec i miała zdecydowanie ukraiński charakter. Potem dostąpiła "zaszczytu" podzielenia granicą i jej wschodnia część znalazła się na Ukrainie. Dzisiaj mieszka tu tylko dwieście osób, ale turystów przyciągają dwie cerkwie.
Najważniejsza jest ta starsza, tworząca cały kompleks cerkiewny: oprócz świątyni wchodzi w jego skład dzwonnica, dom diaka oraz otaczający całość kamienny mur z daszkiem. Cerkiew, nosząca wezwanie św. Paraskiewy, pochodzi z XVI wieku (według niektórych najstarsza w Polsce) i jest tak cenna, że wpisano ją na listę UNESCO. W przeszłości stanowiła także miejsce schronienia oraz punkt obronny w niespokojnych czasach rozmaitych najazdów.
Nie pełni już funkcji sakralnych, stała się filią Muzeum Kresów w Lubaczowie, więc zwiedzanie jest płatne. Z pobliskiego budynku wychodzi do nas przewodnik.
- Studenci? - zagaduje. - Zaraz przyjdę.
Cerkiew jest piękna, ale w środku... pustawa. Owszem, mamy cudny ikonostas, dwa małe boczne ołtarze, są starsze polichromie na ścianach i unikalny przenośny Boży Grób w przedsionku, ale miałem wrażenie, że czegoś tam brakuje. Na dodatek wkrótce po wejściu do wnętrza rozpętała się gwałtowna ulewa, gdzieś blisko rąbnął piorun i zgasło światło, więc nie udało się zrobić dobrych zdjęć.
Na dworze leje konkretnie, tymczasem my jesteśmy bez bagaży, nie mam przy sobie nawet polara, o kurtce przeciwdeszczowej nie wspominając. Siedzimy pod sobotami, jak kiedyś parafianie czekający na nabożeństwa.
Wiosenne burze szybko się zaczynają i zazwyczaj szybko kończą, więc po
chwili woda kapie już tylko z drzew. Możemy z powrotem wyjść na
powietrze.
Idziemy zerknąć na cmentarz. Są tutaj dwa - jeden mniejszy przy cerkwi, drugi większy kawałek dalej. Na tym drugim stoi kilkaset nagrobków, wiele to krzyże bruśnieńskie z ośrodka kamieniarskiego w pobliskim Bruśnie. Część z nich została odnowiona i oczyszczona.
Usytuowany na tyłach dom diaka, czyli kantora śpiewającego podczas nabożeństw i pomagającego księdzu. Wybudowano go w pierwszej połowie XIX wieku, podobnie jak mur.
Właściwy budynek Muzeum Kresów to dawny gmach Proświty, ukraińskiej organizacji społecznej, a następnie sklepu. W środku, oprócz kasy, znajdziemy wystawę czasową wielkich ikon, które uratowano z cerkwi w Starym Dzikowie. Autorem był Osyp Kuryłas, absolwent szkół lwowskich i krakowskich.
Kilka minut spaceru od kompleksu UNESCO stoi druga cerkiew. Powstała w latach 30. ubiegłego wieku. Zastanawiam się nad sensem budowania kolejnej świątyni w wiosce. Poprzednia już się nie podobała? Na pewno nie uczyniono tego z powodu braku miejsca dla wiernych, bo nowa cerkiew Mikołaja Cudotwórcy jest niewielka. W przeciwieństwie do swej znanej siostry ta nadal pełni rolę religijną jako kaplica rzymskokatolicka.
Stąd do granicy jest już naprawdę rzut beretem - wystarczy wspiąć się na trawnik obok cerkwi i widać żółte tablice oraz zaorany pas ziemi. O dziwo, nie pojawiła się Straż Graniczna. Być może uznała, że bez plecaków nie przedrzemy się na Ukrainę i, w zależności od opcji, nie pomożemy Zełeńskiemu pogonić Putina lub Putinowi pogonić Zełeńskiego.
Niebo znowu wydaje niepokojące dźwięki i czuć, że zaraz ponownie zacznie padać. Na szczęście udaje nam się złapać stopa, a nawet dwa i szybko siedzimy z powrotem w Horyńcu w restauracji. Po pewnym czasie dołącza do nas Kasia, która przyjechała stopem z Białegostoku i przywiozła rozmaite domowe wyroby. W tym momencie ekipa liczy już siedem osób.
Po zmroku ruszamy na nocleg zaplanowany nad pobliskim zalewem.
Teren ten dzierżawi jakaś instytucja wędkarska i z umieszczonych tam tablic
wynika, że właściwie wszystko jest zabronione. Dozwolone jest jedynie
przechadzanie się i siedzenie na ławkach - przynajmniej na razie.
Największym kuriozum są liczne stanowiska do robienia ognisk z
przygotowanymi paleniskami, ale czynić tego nie wolno! Mieszkańcy Horyńca
podkreślają swój stosunek do zakazów korzystając z palenisk, rozlokowanych
co kilkadziesiąt metrów. Zagadujemy miejscowych, ci machają ręką.
- Jak nie będziecie nic niszczyć ani hałasować to nikt się nie
przyczepi.
Aha, czyli zakazuje się na wszelki wypadek.
Rozkładamy się, ja tym razem będę nocował pod wiatą, bo komary gdzieś
zniknęły. Na kolację potrawy z rusztu (ktoś zdradziecko ukradł kawałek
mojego karczku!), wskakuję też do wody, bo okazała się wyjątkowo ciepła.
Pływanie z czołówką wśród mgieł - piękna sprawa! Krwawy również zdecydował się zmyć brud grzechów. Mamy również wizytę
lokalnych młodzieńców, którzy postanowili "zrobić dobry uczynek" i
przynieśli nam różne nielegalne substancje, a dodatkowo jeszcze wodę i
colę na kaca. Ach, ta wschodnia gościnność!
Kolejny poranek wstaje bardzo ciepły. Temperatura w słońcu pokazywała wczoraj 38 stopni, nawet Buba założyła krótkie spodenki (musiała je kupić, bo z domu zabrała tylko długie)! Znowu jesteśmy słonecznym oknem na mapie Polski, gdyż na Śląsk i w ogóle na zachód kraju powróciła zimna wiosna.
Zbieramy tyłki dopiero w południe. Na zdjęciu jedna z licznych wiat wraz z towarzyszącym paleniskiem.
W tak upalny czas dobrze byłoby się nawodnić, więc proponuję wczorajszą spelunkę. Na ulicach co chwilę spotykam towarzystwo, które tam widziałem, witamy się i rozmawiamy jak starzy kumple 😏. Moja propozycja nie wzbudza entuzjazmu, właściwie tylko Krwawy i Kasia jej przyklasnęli, reszta potraktowała ją jako zło konieczne. Na zdjęciu Buby trwa przerwa w integracji z miejscowymi i zaczyna się dyskusja nad tym, co czynić dalej.
Horyniec - Zdrój był ostatnim punktem z listy miejsc, które na pewno chcieliśmy odwiedzić. W którą stronę iść teraz? Padają pomysły na zachód, na południe, niekoniecznie na Ukrainę. Szymon sugeruje Przemyśl. Ostatecznie wybieramy północ, w stronę Brusna.
Ekipa antyspelunkowa rusza pierwsza i szybko ginie nam z oczu. Pozostałą
trójcą przechodzimy pod torami kolejowymi i odkrywamy, że dopiero w tej
części miejscowości znajduje się właściwe uzdrowisko. Nie przypomina ono słynnych sudeckich i beskidzkich, ale też w okresie PRL-u bardzo
podupadło.
W dniu dzisiejszym tak naprawdę opuszczamy Roztocze. Horyniec i Radruż leżą na jego granicy, którą według nowego podziału wytyczono na rzeczkach Radrużka i Glinianka. Według innych klasyfikacji to obie miejscowości są już nawet poza Roztoczem, na terenie Płaskowyżu Tarnogrodzkiego. Któż jednak słyszał o takim mazoregionie? Roztocze jest znane, w dodatku w przestrzeni publicznej i tak nadal pojawia się tylko one, a nie płaskowyż, więc pozostaje mi utrzymać nazwę 😏,
W te rejony Roztocza jakoś nigdy nie dotarliśmy, chociaż do Horyńca się wybieraliśmy, ale już nawet nie pamiętam dlaczego zmieniliśmy zamiar. Mamy plany na jesień aby się tam wybrać, ale to uzależnione jest od uwarunkowań rodzinnych. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńSam Horyniec to w sumie żadna sensacja (chyba, że ktoś lubi spelunki ;)), ale okolice naprawdę warte uwagi. Zwłaszcza z samochodem można sporo obejrzeć. Pozdrowienia!
Usuń