Opuszczamy Bełżec i kierujemy się na południe idąc za znakami
niebieskiego szlaku. Dziwny to szlak, bo
występuje tylko na niektórych mapach, nie ma go natomiast na tablicach
gminnych, choć nosi on nazwę Centralnego Szlaku Roztocza.
Przez długi czas ścieżka prowadzi przez las. Spotykamy znaki informujące, że
to otulina obozu zagłady, więc w ziemi mogą znajdować się szczątki
ofiar.
W pewnym momencie wychodzimy przy niedużym jeziorku z wiatą i pomostem, co
oznacza, że źle skręciliśmy. Korzystamy z okazji i robimy sobie przerwę w
pięknych okolicznościach przyrody. Gdyby była późniejsza godzina, to
zastanowilibyśmy się nawet nad noclegiem tutaj, ale jest dopiero piętnasta.
Wracamy się do leśnego przejścia kolejowego i przez krótki odcinek idziemy
wzdłuż torów. Szyny są pordzewiałe, pociągi pasażerskie kursują rzadko (w
wybrane weekendy), większa jest szansa spotkać składy towarowe na Ukrainę.
W czerwcu 1944 roku linia kolejowa stała się miejscem mordu. Pociąg osobowy z
Bełżca do Lwowa został zatrzymany przez mężczyzn w niemieckich mundurach, nie
byli to jednak Niemcy, a banda UPA. Pasażerów posegregowano według
narodowości, Polaków rozstrzelano, w sumie kilkadziesiąt osób. Przypominało to
wydarzenia z wojny w Jugosławii, kiedy to Serbowie zatrzymywali rejsowe
autobusy oraz pociągi i zabijali wyciągniętych z nich Boszniaków.
Zbrodnia została upamiętniona wielkim drewnianym krzyżem oraz nowoczesnym
pomnikiem z koszmarną kostką brukową i łańcuchami wokół.
Las się kończy i zaczyna wioska Zatyle (Затилля). Przechodzimy obok drewnianych i murowanych małych domów. Jedynymi oznakami
życia jest skoszona trawa oraz z rzadka ujadający pies.
Zaglądamy nad stawy, przy których kręci się trochę osób, głównie wędkarzy.
Niedaleko stoi nowy kościół, a pod wielkim drzewem krzyż z 1884 roku,
odnowiony i ze starannie podkreślonym na czarno napisem w cyrylicy.
Ten bardzo przyjemny odcinek kończy się pod kolektorem zbożowym na
obrzeżach Lubyczy Królewskiej (Любича Королівська).
Lubycza to miasto, lecz w ogóle po niej tego nie widać, brak tu
architektonicznych cech typowych dla ośrodków miejskich. Prawa miejskie
posiadała jednak w przeszłości i przed kilku laty je przywrócono.
W okresie międzywojennym była dość specyficznym kompleksem osadniczym
łączącym nieduże miasteczko, w którym 90% mieszkańców stanowili Żydzi oraz
dwie wielkie wsie w podobnym procencie zamieszkałe przez Ukraińców - Lubyczę Kameralną (Любича Камеральна) i Lubyczę Kniazie (Любича Князі). Po wywózkach Lubycza Kameralna przestała istnieć, a Kniazie się
wyludniły.
Zasięgamy języka o kwestie gastronomiczno - szopingowe. W Lubyczy znajduje się
restauracja przy hotelu, lecz to nam nie po drodze. Za to całkiem niedaleko
działa, mimo niedzieli, niewielki sklepik. Drewniany, od razu sprawia
sympatyczne wrażenie.
- To za karę?! - zawołał na widok objuczonej Iwony chłop siedzący na ławeczce.
- Tak jest! Nie chciała gotować i prasować, więc musi nosić plecak!
Robimy zakupy i lokujemy się na trawniku przy bocznej ścianie sklepu. Jest
ciepło, przyjemnie, piękne późne popołudnie. Oczywiście zwracamy uwagę zarówno
stałej ekipy, jak i tych, co podjeżdżają na chwilę samochodami.
- Nie siedźcie na ziemi, bo dostaniecie wilka - ostrzega ten sam osobnik,
który pytał się o karę.
Rozglądam się po najbliższej okolicy: z jednego boku stoją niskie bloki. Z drugiego
jest jakiś ośrodek rehabilitacyjny z banerami w języku ukraińskim, a także
zespół szkół. Na jego podwórzu sterczy samotny komin a obok drzewa powiewa
flaga, lecz opuszczona do połowy masztu. Mamy żałobę czy co? Na wyjazdach
jesteśmy zazwyczaj poza obiegiem informacji, ale gdyby zmarł ktoś znany to
pewnie byśmy o tym słyszeli...
Czekamy na piątego uczestnika wyprawy - Piotrka z Poznania. To kolega Buby.
Swoją drogą, jak to jest, że wśród jej towarzystwa przeważają faceci, a nie
kobiety? 😛 Piotrek złapał w Lublinie "złoty strzał" - stopa, który zawiezie
go w dowolne miejsce. Wkrótce pod sklepem zjawia się auto i wyskakuje z
niego chłopak w czapce Ludowego Wojska Polskiego. Widzę go pierwszy raz,
ale twarz kojarzę! Po chwili stwierdzam, że wielokrotnie proponowano mi go
jako znajomego w mediach społecznościowych, więc całkiem sprytne mają te
algorytmy 😏.
W pięcioosobowym składzie opuszczamy centrum Lubyczy, nadal trzymając się
niebieskiego
Centralnego Szlaku Roztocza. Co jakiś czas mijamy pobielone stare
krzyże.
Towarzystwo idzie prosto na nocleg, a ja odbijam na chwilę, aby zajrzeć na dwa pobliskie cmentarze przedzielone drogą. To teren dawnej Lubyczy Kameralnej, więc na nekropoliach, zwłaszcza na tej większej, dominują nagrobki w cyrylicy. Daty świadczą, że niektórym z ukraińskich mieszkańców udało się uniknąć wywózek albo wrócić na ojcowiznę.
Na drugim zdjęciu proste, wręcz prymitywne w swojej formie tzw. krzyże bruśnieńskie. Powstały w znanym ośrodku kamieniarskim w Bruśnie i będziemy takie spotykać jeszcze wielokrotnie.
Na jednym z cmentarzy stoi drewniana dzwonnica. Przeniesiono ją tu pod
koniec ubiegłego wieku z pobliskich Teniatysk. Tam stała obok opuszczonej
cerkwi, która przestała istnieć. Tutaj zastąpiła... także cerkiew,
którą nikt się nie zajmował i także się rozpadła. Dzwonnica miała widać
więcej szczęścia, choć porównując zdjęcia archiwalne z obecnymi można
dostrzec, że jej kształt uległ zmianie, więc nie wiadomo ile pozostało
oryginału.
Na górę można wejść. Widoki są na drogę i cmentarze.
Wracam do głównej szosy, kierując się za resztą, która dawno zniknęła za zakrętem. Na spokojnie, nie śpieszy mi się. Podziwiam krajobrazy.
Kończy się Lubycza, kończy się dobry asfalt, a po chwili asfalt w ogóle.
Przez Kniazie (Княз) biegnie droga gruntowa. Czy mieszkańcy podpali
miłościwie panującym politykom, że inwestycja zakończyła się równo na linii
rozgraniczającej miasto od wsi?
Przed wojną Kniazie liczyły ponad dwa tysiące mieszkańców, obecnie zaś
kilkudziesięciu. Nie mogę jednak napisać, że wyglądają jak wymarłe, bo ciągle
kogoś spotykam. Najpierw kilku młodych chłopaków, którzy rzucają na mój
widok:
- Ja panu współczuję.
- Ja sobie też - odpowiadam z przymrużeniem oka, bo i tak zakupy niosę w
reklamówce.
Potem zauważa mnie starsza kobieta.
- Ładny kompleks? - pyta, bo fotografuję "wiejską zagrodę" z obszerną wiatą
i kominkiem.
- A gdzie pan idzie z tym plecakiem? Na nocleg? Szkoda, że tu nie ma żadnej
agroturystyki.
Opowiadam pokrótce historię związaną z naszymi przejściami wzdłuż granicy i
mówię, gdzie chcemy spać.
- Oo, to jeszcze spory kawałek.
Mamy chyba nieco inne podejście do "sporości", bo zabudowa wkrótce się
skończyła i po kilku minutach w lesie byłem na miejscu.
Wśród drzew z zielska wystają dziesiątki, może setki krzyży, głównie typu
bruśnieńskiego. To jeden z dwóch cmentarzy Kniazi/Kniaziów.
Powyżej wierni greckokatoliccy wznieśli cerkiew św. Paraskiewy, poświęconą w 1806 roku. Murowaną, sporych rozmiarów, mogącą pomieścić tysiąc osób. Cała parafia liczyła ponad pięć tysięcy. Świątynia została uszkodzona w 1944 roku w czasie przechodzenia frontu, a po wojnie pozbawiona jakiejkolwiek opieki. Dziś to ruina robiąca duże wrażenie. I smutek.
Ile razy się człowiek naczyta albo nasłucha, jakie to straty w substancji
zabytkowej poniosła Polska w ubiegłym stuleciu. Że gdyby nie wojny, nie
okupacje, nie to, nie tamto... Tak, oczywiście, to prawda. Jednocześnie
jednak podejście do zachowanych obiektów często było, jest i pewnie będzie skandaliczne. Może zamiast płakać nad historią i zniszczonymi
zabytkami pora się w końcu zająć tymi, które jeszcze stoją? Z jednej strony
gmina Lubycza Królewska reklamuje się ruiną cerkwi, ustawiła drogowskazy do
niej kierujące, są tablice informacyjne. Wszystko ładnie, wszystko
profesjonalnie, tylko jest i druga strona - jak już turysta podejdzie pod
cerkiew to zobaczy wielki napis "NIE WCHODZIĆ. GROZI ZAWALENIEM". To
oczywiście przesada, lecz nie da się ukryć, że nikt przy świętej Paraskiewie
nic nie robi.
Można dyskutować, czy w przypadku Kniaziów lepsza byłaby częściowa odbudowa (przykłady z Beskidów pokazują, że to możliwe) czy raczej konserwacja w stanie trwałej ruiny, ale jedno jest pewne: jeśli nie podejmie się żadnych działań, to kolejne pokolenia mogą nie zobaczyć nic.
Symboliczne okno do nieba.
Zastanawiają mnie główne drzwi. Czy zamknął je w 1947 roku ostatni batiuszka a może ostatni ukraiński wójt? Czy ktoś je otwierał przez kilkadziesiąt lat? A może wstawiono je znacznie później, bo wyraźnie nie pasują do ram?
Na pomysł wieczornego podejścia do cerkwi wpadłem wczoraj z Bubą. Ja
sądziłem, że to jest typowe cerkwisko z resztkami podmurówki, ale Buba już
tu kiedyś była (jak w większości odwiedzanych przez nas miejsc) i
uświadomiła mi, że znajdziemy tu znacznie więcej niż jakieś nędzne
pozostałości. Dodatkowo pamiętała, że kilka lat temu była to dobra
miejscówka na rozbicie namiotów. Z tym jednak mamy początkowo problem: las
jest gęsty, pełen robactwa, a zaraz za sypiącą się dzwonnicą zaczyna się
pole z intensywnie pracującymi traktorami. Idę z chłopakami rozejrzeć się po
okolicy. Niewiele to zmienia: jeśli tylko wśród drzew pojawi się jakaś wolna
przestrzeń, to kawałek dalej stoją rozrzucone domy. Kusząca łąka jest
zapewne nieustannie użytkowana, o czym świadczy świeżo skoszona trawa.
Jedyny plus jest taki, że znaleźliśmy drugi, mniejszy cmentarz.
Ostatecznie odpowiednie miejsce znalazł Szymon z Iwoną, podążając leśną
ścieżką w gąszcz. Wśród krzaków odkrył przygotowane palenisko wraz z dwoma
ławkami. Dawno nie używane, więc nie groziła nam nagła wizyta wkurzonego
gospodarza, o ile takowy w ogóle istniał. Wszystko to położone było kilkaset
metrów od cerkwi na niewielkiej, pozarastanej polance, więc trzeba sobie najpierw wydeptać miejsca na namiot 😏. O dziwo, po zapadnięciu zmroku
komary i muszki, do tej pory aktywnie uprzykrzający nam życie,
poznikały.
Byłem pewien, że nic nie jest w stanie na takim wyjeździe mnie zaskoczyć do momentu, gdy Piotrek wyciągnął z plecaka... patelnię! Rozumiem, że niektóre kobiety noszą ze sobą prostownice, suszarki albo żelazka, ale patelnię?? To już jest coś! Piotrek chyba w ogóle nastawił się bardzo kulinarnie na naszą wędrówkę, bo zaczął wyjmować jakieś kasze, makarony i inne cuda, gotując nad ogniem niczym profesjonalny kucharz!
Poranek znowu jest ciepły i słoneczny, ale tym razem jestem rozłożony w cieniu, więc słońce mnie nie wybudza. Nieśpiesznie wędzimy się przy ognisku.
Po spakowaniu zaglądamy na pożegnanie do cerkwi i schodzimy do pylistej
drogi w dole.
W poniedziałkowe południe w Kniaziach ani żywej duszy, z wyjątkiem
koni, przyglądających nam się uważnie.
W Lubyczy Królewskiej ekipa idzie zobaczyć dzwonnicę, a ja kręcę się po mniejszym cmentarzu, gdzie znajduję kilka niemieckich nagrobków. Być może jacyś potomkowie kolonistów józefińskich. Rozmawiam też z kobietą, porządkującą grób rodzinny. Widziała nas wczoraj w Bełżcu, więc opowiadam skąd i dokąd się wybieramy.
W centrum miasteczka otwarty jest market, więc pod nim zakotwiczamy. Piotrek, który wieczorem zaskoczył nas wyciągając patelnię, dziś zaskakuje po raz kolejny, postanawiając... odesłać ją do domu! 😛 Naczynie okazało się zbyt kłopotliwe, zwłaszcza waga i wymiary, więc paczkomatem uda się w podróż do Poznania.
- Wielka turystyka? - zaczepia nas łysy jegomość o lekko błądzącym
spojrzeniu.
- Oj, wielka.
- I tak trzymać! - woła.
Siadamy na schodkach, żeby się czegoś napić, więc facet wkrótce się do nas
dołącza. Rozmowa schodzi na ulubione przedmioty w szkole.
- Najbardziej to plastyka, bo nie miałem talentu - stwierdza, a my
próbujemy dojrzeć mądrość w tej odpowiedzi.
(Zdjęcie z aparatu Buby)
Po przelotówce przemykają samochody Straży Granicznej. Ukraina jest mniej niż dziesięć kilometrów stąd, więc gęsto od pograniczników jak w mrowisku. Na razie się jeszcze nami nie interesują, ale zaczną. Za kilka godzin.
Wychodząc z Lubyczy planujemy zajrzeć na cmentarz żydowski, który
zaznaczony jest na mapach. Przechodzimy przez osiedle domów jednorodzinnych,
ale ani widu, ani słychu.
- Szymon, to miało być tutaj - mówię zdezorientowany.
- Szukacie panowie kirkutu? - pyta się mężczyzna zza płotu. - Popatrzcie
tam. Widzicie te domy? To jest cmentarz!
- Eee... jak to?
- Zabudowano go. Nawet ciał nie usunięto, niektóre chałupy stoją na
kościach. A macew używano jako wzmocnienia fundamentów.
- Kiedy to było??
- Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ja jeszcze
pamiętam drewniany domek rabina. A teraz nie ma nic, żadnej tablicy. Ale
czasem przyjeżdżają tu Żydzi i się modlą.
To była opowieść miejscowego, informacje z internetu ją potwierdzają, choć przesuwają datę ostatecznej likwidacji na lata osiemdziesiąte. Nie znajdziemy żadnej pamiątki po ludziach, którzy do czasu ostatniej wojny światowej tworzyli absolutną większość mieszańców Lubyczy Królewskiej. Kirkut przykryto osiedlem, nie ma też żadnego śladu po synagodze, nawet Wirtualny Sztetl niewiele wie na ten temat. Najpierw Niemcy fizycznie w Bełżcu, a potem Polacy symbolicznie skutecznie wyrugowali żydowskość z przestrzeni publicznej. Tak jakby nigdy jej tu nie było.
Dwa lata temu urządziłem sobie z żoną małą traskę rowerową z Krakowa do Zamościa więc delikatnie o Roztocze zahaczyłem. Ale to przejazdem bardziej. I tak od dwóch lat planujemy większe zwiedzenie roztocza. Trzeba się wreszcie na nie ruszyć :)
OdpowiedzUsuńRoztocze jest płaskie, więc na rower wydaje się idealne!
UsuńNa wschodzie na kirkucie stoją domy, a na Dolnym Śląsku resztki płyt z nieistniejącego już cmentarza ewangelickiego pokrywają sporą część rynku w Sobotce.
OdpowiedzUsuńPewne rzeczy się nie zmieniają, choć ogólnie widać, że pamiątki po "obcych" cieszą się większym szacunkiem niż jeszcze kilka dekad temu.
UsuńIdentyczna historia z domkami i sposobem użycia macew wydarzyła się w Piasecznie i pewnie jeszcze w wielu miejscach...
OdpowiedzUsuńAlbo zabudują albo użyją macew/nagrobków albo wysadzą w powietrze bo kościół/synagoga przeszkadzała... Pomysłowość na burzenie dziedzictwa kulturowego jest nieograniczona.
UsuńPohukiwania sów w nocy przy ruinach oraz krzyże cmentarne. Biwak jakich mało. S.
OdpowiedzUsuńNa szczęście krzyże były na tyle oddalone, że nic nas nie straszyło.
Usuń