Na Biskupią Kopę wchodziłem w tym roku już dwa razy, w
październiku wszedłem trzeci raz. Liczyliśmy, że uda się załapać na jesienne kolory, choć ta nadzieja nie była zbyt wielka, bo zazwyczaj mam w
tej kwestii pecha. Mogę jednak wyprzedzić opowieść: na brak ładnych widoków
nie narzekaliśmy.
Po drodze przyglądaliśmy się, jak wygląda teren po powodzi, która przewaliła
się przez tę część Śląska niemal dokładnie miesiąc wcześniej. Najwięcej
zniszczeń było widać na brzegach rzek i potoków.
Jeden z bohaterów wrześniowej tragedii: tama w Jarnołtówku (Arnoldsdorf). Choć w pewnym momencie woda zaczęła przelewać się przez koronę, a niektórzy straszyli, że w każdej chwili może pęknąć, to ponad stuletnia konstrukcja wytrzymała, chroniąc wioskę przed całkowitym zniszczeniem. Pytanie, czy wytrzyma kolejne takie wydarzenie.
Powódź dotknęła też Zlaté Hory (Zuckmantel); w pewnym momencie
mieli tam największe opady z całego kraju. Wylał Złoty Potok (Zlatý potok,
Goldbach), który na dalszym odcinku płynie przez Jarnołtówek w stronę Prudnika. W
centrum chyba nie było większych zniszczeń, za to potok Olešnice mocno
przeorał brzegi przy skansenie Zlatorudné mlýny. Podjechaliśmy
tam zobaczyć skalę uszkodzeń. Same budynki na pierwszy rzut oka wyglądały na
nieruszone, natomiast pozrywało niektóre mostki, woda porwała elementy małej
architektury, m.in. rynny, w których przed powodzią odbywały się mistrzostwa
świata w płukaniu złota. Skansen został zamknięty, ogłoszono zbiórkę
funduszy na remont.
Wracamy na główną ulicę Cukmantla. Najpierw uderzamy na zakupy do dużego sklepu spożywczego obok dworca autobusowego. Sklep jest typowy dla czeskiej prowincji: w dni robocze pracuje do 16-tej, w sobotę do 12-tej. Nie przeszkadza mi to, ale w środku wybór jest bardzo lichy, jakby się cofnąć w czasie o kilka dekad. Na szczęście dokładnie naprzeciwko działa wielki market prowadzony przez Azjatów, działający dłużej i posiadający znacznie większy wybór. W gorączce kupowania prawie nabyłem jakiś wietnamski sos, który wziąłem za promocyjny alkohol 😏.
Azjaci przejęli także główną spelunkę Zlatych Hor. I to już nie jest zmiana na dobre. Co prawda otwierają ją wcześniej, ale i zamykają wcześniej. Zamiast czeskich kelnerek z fajnymi cyckami wita nas skośnooki pan. Przemeblowano wnętrza, które sprawiają teraz wrażenie mniejszych i każdy stół jest dokładnie obserwowany z baru. Nawet nie ma jak podejść, aby zobaczyć co jest w ofercie, bo od razu podlatuje obsługa i łamanym czeskim pyta o kolejne piwo. Małym pocieszeniem jest możliwość zjedzenia sajgonek, które proponuje się... przy płaceniu rachunku.
Z tego wszystkiego wdaliśmy się z Bastkiem w tak intensywną dyskusję na trudne tematy, że niektórzy Czesi aż łapali się za głowy 😏.
W południe idziemy na dworzec autobusowy. Późno, ale poprzedni kurs jest o dziewiątej, więc za wcześnie. Z ciekawości sprawdzam rozkład: naszego kursu nie ma. Aha. Nadchodzi godzina odjazdu, ale autobusu ani widu, ani słychu. Kilka innych osób nerwowo przeskakuje z nogi na nogę. Co jest, przecież w internecie widnieje?! Zjawia się z co najmniej dziesięciominutowym opóźnieniem, oddychamy z ulgą. To bardzo podobna sytuacja z marca, gdy schodziliśmy z Pradziada: kurs oznaczony jest tylko na stronach www, na rozkładach stacjonarnych brak, mocne spóźnienie i ogólny burdel! Ostatnio mam coraz więcej zastrzeżeń do czeskiej komunikacji każdego stopnia...
Ponieważ to linia pośpieszna do Ołomuńca, to wysiadamy już na następnym
przystanku, ale od Zlatych Hor dzieli je dziewięć kilometrów: skrzyżowanie
w Heřmanovicach (Hermannstadt).
Bez zwłoki skręcamy w boczną drogę. Mijamy sporo drewnianych chałup, niektóre pięknie się prezentują, inne straszą eternitem. Witamy się ze stadem ciekawskich owiec. Zaglądamy też do niewielkiego sklepu, którego wiata jest obecnie jedynym miejscem do socjalizacji mieszkańców. Kiedyś było inaczej: przed wojną Hermannstadt (nazwa Heřmanovice pojawiła się dopiero w 1924 roku) nie był już co prawda miastem, ale liczył ponad dwa tysiące mieszkańców i działało w nim wiele stowarzyszeń: gimnastyczne, katolickie, rolnicze, strażackie, śpiewacze, rowerzystów i jeszcze kilka innych, oczywiście niemieckich. Po wojnie liczba mieszkańców spadła do pół setki, zjawili się tu ludzie z rozmaitych stron - oprócz komunistów z Grecji także Czesi z Wołynia i Słowacy z Węgier. Jeszcze w 2010 roku, kiedy ostatni raz atakowałem stąd Kopę Biskupią, to działał w wiosce hotel połączony z restauracją (a właściwie speluna z miejscami noclegowymi). Dzisiaj próżno tu szukać takich rozrywek.
Wymarzone godziny pracy każdego pracownika budżetówki 😏.
Hotel-restauracja stała się normalnym domem mieszkalnym. Pamiętam, że
wpadliśmy tu z Eco na obiad, przy okazji oglądając mecz mistrzostw Europy w
piłce nożnej.
Łyse grzbiety nad wioską - wkrótce i tam pójdziemy.
Najważniejszy zabytek Heřmanovic: kościół św. Andrzeja, pierwotnie
renesansowy, dziś w stylu barokowym. Do wnętrza wchodzi się zadaszonymi
schodami, nad którymi widać herb biskupstwa wrocławskiego. Obok Pomnik
Poległych: w Wielkiej Wojnie zginęło ponad dziewięćdziesięciu miejscowych
mężczyzn.
Zaczynamy się wspinać: z drogi prowadzącej w górę kościół można podziwiać z innej perspektywy.
Zahaczamy o cmentarz, gdzie większość grobów jest przedwojenna. Potem
przechodzimy obok ostatnich wiejskich chałup i zabudowa się kończy...
...a zaczyna się przestrzeń. Na to czekaliśmy!
Nasz cel jest doskonale widoczny.
Tymczasem za plecami niespodziewanie spomiędzy cieni wyłania się wieża.
Do Pradziada mamy około osiemnastu kilometrów, ale wydaje się, że jest
znacznie bliżej.
Na razie idziemy drogą. Jest dopuszczona do ruchu, ale nawierzchnia to
wersja dla masochistów.
Stwierdzam, że szlak od południa to chyba najbardziej widokowa trasa na Kopę
Biskupią. Przez długi czas idziemy wśród łąk i mamy przed
sobą Bischofskoppe, obniżenie, w którym znajdują się Zlaté Hory
oraz masyw zawierający Příčný vrch. Na zboczach tego ostatniego bieleją
ściany sanktuarium Maria Hilf.
Tutaj jeszcze kolorowa jesień nie dotarła albo zaczęła się bardzo nieśmiało.
Od strony Pradziada nadciągają chmury (prognoza w ogóle ich nie
przewidywała), na niebie trwa prawdziwa walka pomiędzy ciemnością i
jasnością, a wieża pojawia się i znika.
Nad polskim Śląskiem pogoda jest stabilniejsza: na pierwszym
planie Zlaté Hory, w oddali Nysa z sylwetką katedry bazyliki. Widać także
Jezioro Nyskie.
Wchodzimy do lasu i wkrótce zmieniamy szlak
zielony na
żółty, a drogę na ścieżkę. Mijamy
również źródło Osobłogi (Osoblaha, Hotzenplotz); można skosztować
wody korzystając z czechosłowackiego kubeczka.
Po chwili las ustępuje terenowi po wycinkach. Doganiają nas chmury z
Pradziada, wzmaga się też wiatr, momentami mocno szarpie.
Słońce utrzymuje się na Kopie oraz na samym wierzchu Srebrnej Kopy. Ciągnące
się w dole Petrovice (atakowałem z nich Kopę w styczniu) są już całkowicie
zacienione.
Zaliczamy szczyt Větrná (Malzberg), mierzący dokładnie 800
metrów. Co ciekawe - żółty szlak biegnie dokładnie na granicy
śląsko-morawskiej: na lewo mamy Śląsk (konkretnie Dolny Śląsk, dawne
księstwo nyskie) na prawo Morawy (a dokładniej enklawę morawską). Jest to
też aktualna granica administracyjna powiatów i krajów.
Schodzimy do przełęczy. Zachodnie zbocza Kopy, które porasta las liściasty,
dosłownie za kilka dni eksploduje całą gamą kolorów. Wybraliśmy się trochę
za wcześnie.
Na Petrovych boudach spotykamy wreszcie innych ludzi. Do tej
pory byliśmy właściwie sami, pomijając samochód i jednego rowerzystę na
asfalcie. Tym razem z góry schodzi kilka osób do samochodów na polskich
blachach, jest też drugi rowerzysta.
Robimy krótką przerwę we wiacie, która znowu otrzymała dach (poprzedni zwaliło drzewo podczas wichury). Szkoda, że nie ma dziś na przełęczy żadnego
schroniska; kiedyś były dwa i po obu zostało niewiele.
Co najważniejsze: ponownie pojawiło się słońce, chmury przegnał wiatr!
Lasy pod szczytem są bardziej kolorowe niż te poprzednie, choć dotyczy to
tylko wybranych drzew.
Po ponownym nabraniu wysokości widzimy, że na południu chmury nie odpuściły.
Okazuje się też, że bardzo dobrze widać Beskidy wyłaniające się zza
najbliższych górek.
Charakterystyczny wojskowy radar na Kraví horze, a za nią Beskid
Śląsko-Morawski z Łysą Górą w koronie i innymi najważniejszymi szczytami.
Odległość: około stu dziesięciu kilometrów.
Podchodzimy wyżej i mamy praktycznie całą panoramę Beskidu
Śląsko-Morawskiego, od Kněhyně po Javorový. A jeszcze bardziej na lewo
Beskid Śląski ze Skrzycznem, to już sto trzydzieści kilometrów, więc
naprawdę przyzwoite warunki widokowe.
Tempo wędrówki spadło prawie do zera, bo karmimy oczy widokami, zwłaszcza,
że strefa ciemności znów jest coraz bliżej nas.
Ruiny schroniska Rudolfsheim oświetlone późnym słońcem i pusty
szlak.
Dopiero pod nadajnikiem spotykamy kolejnego rowerzystę i ze dwie, trzy
osoby. Był to jednak dzień w środku tygodnia, zapewne w weekend przy takiej
pogodzie waliłyby tu tłumy.
Bastek robi mi zdjęcie z faną na tle czeskiej tablicy państwowej...
...i zaraz potem słońce zakryte zostaje chmurami. Tym razem ostatecznie.
Mieliśmy plany obejrzenia zachodu, ale wiemy już, że go nie będzie.
Szkoda, jednak i tak aura była nam dziś łaskawa, nawet jeśli przybyliśmy za
wcześnie na podziwianie najbardziej kolorowego okresu jesieni.
Po kilku minutach jesteśmy na Biskupiej Kopie. Dla mnie to zawsze
była Kopa Biskupia, lecz ponoć to błędna wersja. Już z daleka
widać bajzel pana Miroslava, który potęgują kolejne inicjatywy granicznych
gmin, aby jeszcze coś na szczycie postawić!
Wiatr przybiera na sile, a te różne idiotyczne konstrukcje wokół wieży nie
dają przed nim (jak i przed deszczem) żadnej ochrony. Robimy króciutką
przerwę i zaczynamy schodzić do Zlatych Hor, obserwując, jak przybywa wieczór.
Schodziliśmy na tyle szybko, że udało się prawie bez użycia czołówek.
Dopiero na samym końcu koło cmentarza zapaliłem lampkę, aby nie zaliczyć
gleby na jakimś kamieniu.
Bardzo udane zdobywanie Kopy!
W Nysie nie ma katedry ;)
OdpowiedzUsuńups, faktycznie bazylika, zawsze to mylę. Ale położona na placu Katedralnym! :D No i ponoć mieszkańcy też tak ją nazywają...
UsuńTo tak jak z "zamkiem" w Mosznej ;)
UsuńW sumie tak :) Pewnie też przez to, iż w Nysie chowano biskupów, to się z katedrą kojarzy...
Usuń