wtorek, 3 grudnia 2024

Na Biskupią Kopę szlakami z Heřmanovic.

Na Biskupią Kopę wchodziłem w tym roku już dwa razy, w październiku wszedłem trzeci raz. Liczyliśmy, że uda się załapać na jesienne kolory, choć ta nadzieja nie była zbyt wielka, bo zazwyczaj mam w tej kwestii pecha. Mogę jednak wyprzedzić opowieść: na brak ładnych widoków nie narzekaliśmy.

Po drodze przyglądaliśmy się, jak wygląda teren po powodzi, która przewaliła się przez tę część Śląska niemal dokładnie miesiąc wcześniej. Najwięcej zniszczeń było widać na brzegach rzek i potoków.


Jeden z bohaterów wrześniowej tragedii: tama w Jarnołtówku (Arnoldsdorf). Choć w pewnym momencie woda zaczęła przelewać się przez koronę, a niektórzy straszyli, że w każdej chwili może pęknąć, to ponad stuletnia konstrukcja wytrzymała, chroniąc wioskę przed całkowitym zniszczeniem. Pytanie, czy wytrzyma kolejne takie wydarzenie.


Powódź dotknęła też Zlaté Hory (Zuckmantel); w pewnym momencie mieli tam największe opady z całego kraju. Wylał Złoty Potok (Zlatý potok, Goldbach), który na dalszym odcinku płynie przez Jarnołtówek w stronę Prudnika. W centrum chyba nie było większych zniszczeń, za to potok Olešnice mocno przeorał brzegi przy skansenie Zlatorudné mlýny. Podjechaliśmy tam zobaczyć skalę uszkodzeń. Same budynki na pierwszy rzut oka wyglądały na nieruszone, natomiast pozrywało niektóre mostki, woda porwała elementy małej architektury, m.in. rynny, w których przed powodzią odbywały się mistrzostwa świata w płukaniu złota. Skansen został zamknięty, ogłoszono zbiórkę funduszy na remont.



Wracamy na główną ulicę Cukmantla. Najpierw uderzamy na zakupy do dużego sklepu spożywczego obok dworca autobusowego. Sklep jest typowy dla czeskiej prowincji: w dni robocze pracuje do 16-tej, w sobotę do 12-tej. Nie przeszkadza mi to, ale w środku wybór jest bardzo lichy, jakby się cofnąć w czasie o kilka dekad. Na szczęście dokładnie naprzeciwko działa wielki market prowadzony przez Azjatów, działający dłużej i posiadający znacznie większy wybór. W gorączce kupowania prawie nabyłem jakiś wietnamski sos, który wziąłem za promocyjny alkohol 😏.


Azjaci przejęli także główną spelunkę Zlatych Hor. I to już nie jest zmiana na dobre. Co prawda otwierają ją wcześniej, ale i zamykają wcześniej. Zamiast czeskich kelnerek z fajnymi cyckami wita nas skośnooki pan. Przemeblowano wnętrza, które sprawiają teraz wrażenie mniejszych i każdy stół jest dokładnie obserwowany z baru. Nawet nie ma jak podejść, aby zobaczyć co jest w ofercie, bo od razu podlatuje obsługa i łamanym czeskim pyta o kolejne piwo. Małym pocieszeniem jest możliwość zjedzenia sajgonek, które proponuje się... przy płaceniu rachunku.
Z tego wszystkiego wdaliśmy się z Bastkiem w tak intensywną dyskusję na trudne tematy, że niektórzy Czesi aż łapali się za głowy 😏.


W południe idziemy na dworzec autobusowy. Późno, ale poprzedni kurs jest o dziewiątej, więc za wcześnie. Z ciekawości sprawdzam rozkład: naszego kursu nie ma. Aha. Nadchodzi godzina odjazdu, ale autobusu ani widu, ani słychu. Kilka innych osób nerwowo przeskakuje z nogi na nogę. Co jest, przecież w internecie widnieje?! Zjawia się z co najmniej dziesięciominutowym opóźnieniem, oddychamy z ulgą. To bardzo podobna sytuacja z marca, gdy schodziliśmy z Pradziada: kurs oznaczony jest tylko na stronach www, na rozkładach stacjonarnych brak, mocne spóźnienie i ogólny burdel! Ostatnio mam coraz więcej zastrzeżeń do czeskiej komunikacji każdego stopnia...
Ponieważ to linia pośpieszna do Ołomuńca, to wysiadamy już na następnym przystanku, ale od Zlatych Hor dzieli je dziewięć kilometrów: skrzyżowanie w Heřmanovicach (Hermannstadt).


Bez zwłoki skręcamy w boczną drogę. Mijamy sporo drewnianych chałup, niektóre pięknie się prezentują, inne straszą eternitem. Witamy się ze stadem ciekawskich owiec. Zaglądamy też do niewielkiego sklepu, którego wiata jest obecnie jedynym miejscem do socjalizacji mieszkańców. Kiedyś było inaczej: przed wojną Hermannstadt (nazwa Heřmanovice pojawiła się dopiero w 1924 roku) nie był już co prawda miastem, ale liczył ponad dwa tysiące mieszkańców i działało w nim wiele stowarzyszeń: gimnastyczne, katolickie, rolnicze, strażackie, śpiewacze, rowerzystów i jeszcze kilka innych, oczywiście niemieckich. Po wojnie liczba mieszkańców spadła do pół setki, zjawili się tu ludzie z rozmaitych stron - oprócz komunistów z Grecji także Czesi z Wołynia i Słowacy z Węgier. Jeszcze w 2010 roku, kiedy ostatni raz atakowałem stąd Kopę Biskupią, to działał w wiosce hotel połączony z restauracją (a właściwie speluna z miejscami noclegowymi). Dzisiaj próżno tu szukać takich rozrywek.



Wymarzone godziny pracy każdego pracownika budżetówki 😏.


Hotel-restauracja stała się normalnym domem mieszkalnym. Pamiętam, że wpadliśmy tu z Eco na obiad, przy okazji oglądając mecz mistrzostw Europy w piłce nożnej.


Łyse grzbiety nad wioską - wkrótce i tam pójdziemy.


Najważniejszy zabytek Heřmanovic: kościół św. Andrzeja, pierwotnie renesansowy, dziś w stylu barokowym. Do wnętrza wchodzi się zadaszonymi schodami, nad którymi widać herb biskupstwa wrocławskiego. Obok Pomnik Poległych: w Wielkiej Wojnie zginęło ponad dziewięćdziesięciu miejscowych mężczyzn.




Zaczynamy się wspinać: z drogi prowadzącej w górę kościół można podziwiać z innej perspektywy.


Zahaczamy o cmentarz, gdzie większość grobów jest przedwojenna. Potem przechodzimy obok ostatnich wiejskich chałup i zabudowa się kończy...




...a zaczyna się przestrzeń. Na to czekaliśmy!


Nasz cel jest doskonale widoczny.


Tymczasem za plecami niespodziewanie spomiędzy cieni wyłania się wieża. Do Pradziada mamy około osiemnastu kilometrów, ale wydaje się, że jest znacznie bliżej.


Na razie idziemy drogą. Jest dopuszczona do ruchu, ale nawierzchnia to wersja dla masochistów.



Stwierdzam, że szlak od południa to chyba najbardziej widokowa trasa na Kopę Biskupią. Przez długi czas idziemy wśród łąk i mamy przed sobą Bischofskoppe, obniżenie, w którym znajdują się Zlaté Hory oraz masyw zawierający Příčný vrch. Na zboczach tego ostatniego bieleją ściany sanktuarium Maria Hilf.




Tutaj jeszcze kolorowa jesień nie dotarła albo zaczęła się bardzo nieśmiało.



Od strony Pradziada nadciągają chmury (prognoza w ogóle ich nie przewidywała), na niebie trwa prawdziwa walka pomiędzy ciemnością i jasnością, a wieża pojawia się i znika.





Nad polskim Śląskiem pogoda jest stabilniejsza: na pierwszym planie Zlaté Hory, w oddali Nysa z sylwetką katedry bazyliki. Widać także Jezioro Nyskie.


Wchodzimy do lasu i wkrótce zmieniamy szlak zielony na żółty, a drogę na ścieżkę. Mijamy również źródło Osobłogi (Osoblaha, Hotzenplotz); można skosztować wody korzystając z czechosłowackiego kubeczka.



Po chwili las ustępuje terenowi po wycinkach. Doganiają nas chmury z Pradziada, wzmaga się też wiatr, momentami mocno szarpie.



Słońce utrzymuje się na Kopie oraz na samym wierzchu Srebrnej Kopy. Ciągnące się w dole Petrovice (atakowałem z nich Kopę w styczniu) są już całkowicie zacienione.


Zaliczamy szczyt Větrná (Malzberg), mierzący dokładnie 800 metrów. Co ciekawe - żółty szlak biegnie dokładnie na granicy śląsko-morawskiej: na lewo mamy Śląsk (konkretnie Dolny Śląsk, dawne księstwo nyskie) na prawo Morawy (a dokładniej enklawę morawską). Jest to też aktualna granica administracyjna powiatów i krajów.


Schodzimy do przełęczy. Zachodnie zbocza Kopy, które porasta las liściasty, dosłownie za kilka dni eksploduje całą gamą kolorów. Wybraliśmy się trochę za wcześnie.


Na Petrovych boudach spotykamy wreszcie innych ludzi. Do tej pory byliśmy właściwie sami, pomijając samochód i jednego rowerzystę na asfalcie. Tym razem z góry schodzi kilka osób do samochodów na polskich blachach, jest też drugi rowerzysta.
Robimy krótką przerwę we wiacie, która znowu otrzymała dach (poprzedni zwaliło drzewo podczas wichury). Szkoda, że nie ma dziś na przełęczy żadnego schroniska; kiedyś były dwa i po obu zostało niewiele.
Co najważniejsze: ponownie pojawiło się słońce, chmury przegnał wiatr!


Lasy pod szczytem są bardziej kolorowe niż te poprzednie, choć dotyczy to tylko wybranych drzew.


Po ponownym nabraniu wysokości widzimy, że na południu chmury nie odpuściły. Okazuje się też, że bardzo dobrze widać Beskidy wyłaniające się zza najbliższych górek.



Charakterystyczny wojskowy radar na Kraví horze, a za nią Beskid Śląsko-Morawski z Łysą Górą w koronie i innymi najważniejszymi szczytami. Odległość: około stu dziesięciu kilometrów.


Podchodzimy wyżej i mamy praktycznie całą panoramę Beskidu Śląsko-Morawskiego, od Kněhyně po Javorový. A jeszcze bardziej na lewo Beskid Śląski ze Skrzycznem, to już sto trzydzieści kilometrów, więc naprawdę przyzwoite warunki widokowe.




Tempo wędrówki spadło prawie do zera, bo karmimy oczy widokami, zwłaszcza, że strefa ciemności znów jest coraz bliżej nas.




Ruiny schroniska Rudolfsheim oświetlone późnym słońcem i pusty szlak.



Dopiero pod nadajnikiem spotykamy kolejnego rowerzystę i ze dwie, trzy osoby. Był to jednak dzień w środku tygodnia, zapewne w weekend przy takiej pogodzie waliłyby tu tłumy.



Bastek robi mi zdjęcie z faną na tle czeskiej tablicy państwowej...


...i zaraz potem słońce zakryte zostaje chmurami. Tym razem ostatecznie. Mieliśmy plany obejrzenia zachodu, ale wiemy już, że go nie będzie. Szkoda, jednak i tak aura była nam dziś łaskawa, nawet jeśli przybyliśmy za wcześnie na podziwianie najbardziej kolorowego okresu jesieni.

Po kilku minutach jesteśmy na Biskupiej Kopie. Dla mnie to zawsze była Kopa Biskupia, lecz ponoć to błędna wersja. Już z daleka widać bajzel pana Miroslava, który potęgują kolejne inicjatywy granicznych gmin, aby jeszcze coś na szczycie postawić!


Wiatr przybiera na sile, a te różne idiotyczne konstrukcje wokół wieży nie dają przed nim (jak i przed deszczem) żadnej ochrony. Robimy króciutką przerwę i zaczynamy schodzić do Zlatych Hor, obserwując, jak przybywa wieczór.


Schodziliśmy na tyle szybko, że udało się prawie bez użycia czołówek. Dopiero na samym końcu koło cmentarza zapaliłem lampkę, aby nie zaliczyć gleby na jakimś kamieniu.

Bardzo udane zdobywanie Kopy!

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. ups, faktycznie bazylika, zawsze to mylę. Ale położona na placu Katedralnym! :D No i ponoć mieszkańcy też tak ją nazywają...

      Usuń
    2. To tak jak z "zamkiem" w Mosznej ;)

      Usuń
    3. W sumie tak :) Pewnie też przez to, iż w Nysie chowano biskupów, to się z katedrą kojarzy...

      Usuń