Opuszczamy brzeg Jeziora Ochrydzkiego, które nieco obniżało
temperaturę i zapewniało trochę wytchnienia. Wjeżdżamy w wysuszone i gorące
tereny macedońskiego interioru. Od razu za Ochrydą zaczynamy się
wspinać, bo przecież wszędzie są góry. Podjeżdżając pod przełęcz na wysokości
1200 metrów musimy się zmierzyć z kierowcami ciężarówek, którzy namiętnie
wyprzedzają się na ciągłej i w nieoświetlonych tunelach. W pewnym momencie
dogania mnie... śmieciarka i dziko trąbi, abym przyspieszył. Nic nowego na
Bałkanach.
Gdy robi się spokojniej staję na poboczu, aby rozprostować kości. Nie
dostrzegam żadnych budynków. Żółte trawy kontrastują z ciemną zielenią na
zboczach. W tle, za moim samochodem, uchwyciłem nadajnik na wierzchu
Pelisteru w paśmie Baba - jest to trzeci najwyższy szczyt Macedonii
(2601 metrów).
Za Bitolą (Битола) okolica się spłaszcza, jedynie po lewej stronie przemykają
żółtawe pagórki. Widać ślady po ogniu - albo samozapłony albo rolnicy znowu
bawili się zapałkami. Najwięcej czarnych plam było na obrzeżach Bitoli, w
cygańskiej dzielnicy: tam z dymem poszła nie tylko roślinność, ale i kilka
skleconych z byle czego chałup. Dookoła tradycyjnie walały się całe góry
śmieci, w tym masa szklanych butelek, więc w takich warunkach naprawdę nie
jest trudno o pożar. Ogień był wybredny, potrafił pożreć trawę, drzewa do
ich połowy, po czym w niewyjaśniony sposób minął wybrane domostwa.
Ten dzień określiłem jako "Macedonia prawdziwa". Co nie znaczy, że jest jakaś "Macedonia sztuczna", ale będziemy się kręcić po okolicach rzadko wizytowanych przez zagranicznych turystów. Na pierwszy rzut pójdzie Prilep (Прилеп). Kiedyś już w nim byliśmy, ale przy cerkwiach i monastyrze na obrzeżach, teraz chcemy zajrzeć do centrum. Patrząc na północ cały czas widzimy góry otaczające miasto.
Zatrzymujemy się przy Parku Rewolucji (Парк на револуцијата). Przyjemne miejsce, sporo zacienionych miejsc, które wykorzystują dziesiątki bezdomnych psów. Większość śpi albo leży z ledwo otwartymi oczami, ale niektóre podchodzą, aby je pogłaskać. Oprócz piesków nie zaobserwowałem innych żywych stworzeń.
Park Rewolucji posiada jeden z ciekawszych jugosłowiańskich spomeników w Macedonii. Nie jest może imponujący pod względem wielkości, ale intryguje swoją formą. Z daleka przypomina pionki na szachownicy...
Kompleks pomnikowy powstał na początku lat 60. i upamiętnia ośmiuset komunistycznych partyzantów. Na Mogiłę Niepokonanych (Могила на непобедените) składa się kopiec z prochami kilkuset poległych, Aleja Bohaterów, amfiteatr i właśnie ta kompozycja - osiem monolitów. Według najpopularniejszych opinii są to urny albo... tancerze a właściwie tancerki. Siedem kobiet ma tańczyć wokół najwyższej, co ma symbolizować tradycyjny macedoński taniec. Inni twierdzą, że to raczej oddziały partyzanckie, które stopniowo stawały się coraz liczniejsze i silniejsze.
Jak dla mnie to jednak kaczki!
Na kurhan można wejść i popatrzeć na kaczki z góry albo w dole przeczytać listę z setkami nazwisk. Całość jest dobrze utrzymana i wyremontowana, choć niektóre nazwiska są mało czytelne.
W centrum parkujemy blisko cerkwi Zwiastowania Pańskiego, wybudowanej w 1838
roku w mało cerkiewnym stylu: nisko, szeroko, bez kopuł i żadnej wieży.
Zapewne takie były wówczas wymogi Turków co do nowo stawianych świątyń.
We wnętrzach świątyni znalazło się sporo elementów związanych z historią i
kościołem bułgarskim, więc kiedy Macedonia została na początku XX wieku zajęta
przez Serbów, wiele napisów i rysunków zniszczono lub zdewastowano. Polityka
historyczna nie omija nawet takich miejsc, ale przecież to wszystko ku chwale
jakiegoś narodu.
W Prilepie chichot historii odbija się czkawką. W 19. stuleciu miasto było
jednym z głównych ośrodków bułgarskiego odrodzenia narodowego. W kolejnym
wieku przynależność państwowa zmieniała się co najmniej sześciokrotnie, a w
czasie II wojny światowej całą Macedonię połączono z Bułgarią. I właśnie w
Prilepie w październiku 1941 roku doszło do ataku komunistycznych partyzantów
na bułgarski posterunek. Wydarzenie to obchodzi się dzisiaj w Macedonii
Północnej jako święto państwowe. Co ważne - nie wszyscy ówcześni komuniści
macedońscy uznali Bułgarów za okupantów, ba, wielu macedońskich komunistów też
uważało się za Bułgarów. Dochodziło do sytuacji, że schwytani komunistyczni
partyzanci apelowali o łaskę powołując się na swoje... bułgarskie pochodzenie,
a władze to uznawały. Dopiero naciski Tito sprawiły, że rozpoczęły się ataki
na bułgarskie wojska i policję, które w tym momencie i tak w większości
składały się z poborowych z okolicy. Po wojnie dialekt prilepski stał się
podstawą nowo ogłoszonego języka macedońskiego. a bułgarskość skutecznie
wytępiono.
Obrazem takiego stanu rzeczy jest wygląd bułgarskiego cmentarza wojennego obok
cerkwi. Nieoznaczona betonowa płyta z płytami rozbitymi kilkadziesiąt lat
temu.
Przechodzimy przez stróżkę wody, która w chłodniejszych miesiącach zwą rzeką
Prilepską (Прилепска). Na zdjęciu prawie wszystko jest krzywe: mostek dla
pieszych, po którym jeżdżą też motorki, słupy, lampy, nawet budynek z lewej
strony. Tylko wieża zegarowa wzniesiona przez Turków wydaje się prosta, lecz w rzeczywistości ma odchył.
Prilep, podobnie jak Skopje, posiada Čaršiję, czyli starówkę z
czasów osmańskich (Стара чаршија). Najcenniejszym jej obiektem był
meczet z XV wieku (Чарши џамија). Był, bowiem 8 sierpnia 2001 roku
został spalony przez mieszkańców!
W tym czasie w północno-zachodnich rejonach kraju trwało powstanie
Albańczyków. Najtragiczniejszym wydarzeniem z tego konfliktu była zasadzka na
autostradzie Skopje-Tetowo: Albańczycy przyczaili się na konwój żołnierzy
macedońskiej armii. W wyniku trafienia z granatnika ciężarówki zginęło
dziesięciu rezerwistów i wszyscy pochodzili z Prilepu! W całej Macedonii
doszło do antyalbańskich wystąpień, atakowano domy i sklepy należące do tej
społeczności. W Prilepie gniew ludzi skupił się na meczecie, ale... to nie był
meczet albański! W mieście mieszka kilka procent muzułmanów - ponad
cztery tysiące ludzi, lecz są to Cyganie, trochę Turków, a Albańczyków było
może ze dwudziestu. To zapewne nie miało żadnego znaczenia dla wściekłego
tłumu, pięć wieków historii poszło z dymem. Pozostały dolne części osmalonych
ścian i minaret.
Naszła mnie przy tym refleksja, że powiedzenie "kowal ukradł, Cygana
powiesili" ma tutaj doskonałe zastosowanie: Albańczycy zabili, Cyganom spalili
świątynię.
Macedoński rząd planował meczet szybko odbudować przy pomocy Turków, ale...
nie zgodzili się na to mieszkańcy! Podobnie jak w Bośni, gdzie Serbowie nie
godzą się na odbudowę zniszczonych przez siebie świątyń, jednak tam zazwyczaj
władze stawiają na swoim, tutaj odpuściły. Ruina służy dzisiaj jako miejsce
libacji i publiczny szalet; na zdjęciu udało mi się uchwycić sikającego w
krzakach dżentelmena.
Wchodzimy między uliczki starówki. Nie jest ona duża, dominują sklepy z
ciuchami, ale trafiliśmy i na sex-shop. W oczy rzuca się duża ilość
spacerującej policji.
Panorama čaršiji od strony głównego placu: wieżę zegarową
zwieńczono krzyżem, aby każdy wiedział, kto tu rządzi.
Inny zabytek poturecki to łaźnia (hammam). Ogrodzona metalowym płotem,
obraz nędzy i rozpaczy.
Oprócz starej dzielnicy Prilep ma również inne podobieństwo do Skopje:
pomniki. Są ich dziesiątki! Na pobliskim rondzie wznosi się bardzo dziwna
konstrukcja, ponoć upamiętnia zasadzkę z 2001 roku.
Pomniki są rozmaite, czasem nie wiadomo, o co chodzi. Na przykład obok roweru
siedzi facet i płacze, ktoś mu wetknął butelkę z wodą. Poniżej klasyczna forma
Aleksandra Macedońskiego.
Znowu Aleksander? Nie, to królewicz Marko (Marko Mrnjavčević), książę serbski, który
panował również na terenach dzisiejszej Macedonii.
Plac Aleksandrii (Плоштад Александрија) z fikuśnymi lampami i kawałkiem
ściany. Ściana jest jedyną pozostałością po tureckim zajeździe albo
targowisku, rozebranym w pierwszych latach komunizmu. A gdyby komuś jeszcze
było mało, to dołóżmy budynek w stylu jugosłowiańskiego modernizmu i...
pomniki.
Kawałek za centrum kolejna cerkiew - św. Cyryla i Metodego. Lata 30. ubiegłego
wieku, w kryptach są szczątki tysięcy żołnierzy poległych w Wielkiej Wojnie.
Zaglądamy na prawdziwe, nie zabytkowe targowisko, ale tłumów tam nie ma.
Zakupy robimy zatem w dziwnym markecie na skraju Prilepu. Dziwnym, bo z
zewnątrz nie do końca wygląda jak otwarty: prawie brak reklam, mało aut, na
połowie parkingu rośnie trawa. Dookoła zaś rosną wysokie płoty, które okazują
się odgradzać market od... basenu.
Prilep słynie z hodowli tytoniu, widać go suszącego się w wielu miejscach.
Po opuszczeniu Prilepu znowu wjeżdżamy w okolice górskie. Ponownie trzeba
podjechać, tym razem na prawie tysiąc metrów. Zatrzymuję się na jednej ze
stacji, gdzie mają podejrzanie tanie paliwo, ale kupuję tylko jakieś
pierdołki, żeby skorzystać z toalety.
- Polska? - dziwi się sprzedawca patrząc na terminal kart płatniczych. -
Georgia? - kręci głową przyglądając się mojej koszulce.
A spod stacji są świetne widoki. Można sobie usiąść na ławeczce i podziwiać
kopalnie odkrywkowe.
Bałkańscy kierowcy nie do końca wierzą swoim umiejętnościom oraz jakości szos,
więc przydrożne uliczki to stały element krajobrazu. Do tego jakiś
jugosłowiański mini-spomenik.
Zjeżdżamy w dolinę, gdzie trwają intensywne prace przy budowie autostrady. Trwają od lat i będą trwać jeszcze lata, bo to gigantyczne wydatki w tak trudnym terenie. Jak powstanie, to będzie się pędzić pośród skał.
Jeśli Prilep słynie z tytoniu, to okolice Kawadarci (Кавадарци) z wina. To właśnie tu znajduje się region winiarski
Tikwesz (Тиквеш, Tikveš), a winiarnia spod tej marki jest największa w tej części Europy. My
kierujemy się tylko do miasta. Z racji braku czasu podjeżdżam jedynie pod
park, gdzie znajdziemy jednego z trzech miejscowych spomeników. Nie
jest on tak odjechany jak poprzedni: po długich schodach podchodzimy do
prostej konstrukcji składającej się z wysokiego betonowego filaru i
betonowej ściany z płaskorzeźbą. Pomnik upamiętnia Dimcze Mirczewa i Kiro Krstewa, dwóch dowódców oddziału komunistycznej partyzantki. Zginęli w
1944 roku w starciu z Bułgarami. Spomenik niedawno został
odnowiony.
Stojąc na schodach w oddali widzę dziwne chmury... Prognozy w ogóle na dziś nie zapowiadały zachmurzenia. Jedziemy w ich stronę i wkrótce dookoła robi się szaro... W aucie zaczynamy czuć zapach spalenizny i już wiemy, że to nie zwykła chmura, ale dym! Pożary, z powodu których macedoński rząd wprowadził stan wyjątkowy, szaleją właśnie w tej części kraju.
W Negotinie (Неготино) kolor dymu zmienił się z szarego w żółty, smród
spalenizny nasila się. Wszystko dookoła zdaje się pokrywać żółć, mam
wrażenie, że znalazłem się w jakimś filmie katastroficznym.
Podchodząc na niewielką górkę czuję, że gorzej mi się oddycha. Nie
napisałbym, że się duszę, ale płuca ewidentnie nie są zadowolone z tego, co
unosi się w powietrzu.
Na szczycie górki w niewielkim parku stoi
spomenik przedstawiający faceta odsłaniającego umięśnioną klatę. To
niejaki Manczo Maliminow (Манчо Малиминов), kolejny partyzant zabity przez Bułgarów.
Po drugiej stronie autostrady na naturalnym kopcu znajduje się stanowisko
archeologiczne Antigona - resztki miasta założonego przez macedońskiego
króla Antygona Gonatasa w III wieku przed naszą erą. Według lokalnej legendy
nazwa Negotin to Antigona pisana od tyłu. Wymyślono to, aby
zmylić Turków, którzy - jeśli dali się nabrać - nie byli zbyt
inteligentni 😉.
Do celu, kończącego dzisiejszy dzień, mamy z Negotina rzut beretem,
kilkanaście kilometrów autostradą. Jest nim miejscowość Gradsko (Градско). Wybrałem ją na nocleg z dwóch powodów. Pierwszy to
praktyczny: Gradsko leży przy głównej drodze kraju i jutro będę mógł szybko
pomknąć w kierunku granicy. Drugi to poznawczy: po opuszczeniu turystycznego
wybrzeża chciałem zanocować w mieścinie totalnie nieturystycznej, takiej, w
której nie byłoby kompletnie nic, co przyciągałoby turystów! I Gradsko ten
warunek doskonale spełnia: w wiosce nie ma prawie nic turystycznego
😛.
A czemu "prawie"? W granicach administracyjnych Gradska położone jest Stobi (Стоби), ruiny starożytnego miasta, największe i najpopularniejsze stanowisko archeologiczne w kraju. Jednak z wioski jest do niego na tyle daleko, że kompletnie nie czuć jego obecności. Drugi powód to winnica Stobi, jedna z największych w Macedonii, posiadająca swoją siedzibę na północ od osady. To też jednak nie oznacza, że klienci błąkają się po samej wiosce i fotografują każdy budynek - tak robimy tylko my 😏.
Spać będziemy na ulicy marszałka Tito u starszej pani, wynajmującej piętro swojego domu dla turystów. Czyli jednak jacyś się tu znajdą? Owszem, tranzytowi, którzy jadą do lub z Grecji. To najtańszy nocleg w czasie całego wyjazdu, kosztował około osiemdziesięciu złotych za pokój. Wyposażenie jest nie pierwszej młodości, ale w ogóle nam to nie przeszkadza, chociaż łóżka przypominały mi szpitalne 😏. Tutaj po prostu czuć, że jesteśmy w czyimś mieszkaniu, a nie w pensjonacie lub hotelu.
Gospodyni jest towarzyską i skorą do rozmowy osobą. Podejrzewam, że jakiś czas temu została wdową, bo na drzwiach widzieliśmy klepsydrę starszego mężczyzny, taką sprzed dwóch lub trzech lat. Na szczęści chyba nie mieszka sama, bo przy wycieraczce stało wiele butów, w tym dziecięce, ale zapewne rodzina bywa w domu tylko wieczorami, więc kobiecie doskwiera samotność. Najważniejszy temat to pożary. W Gradsku co prawda nie czuć już dymu, a niebo wydaje się czyste, ale wszystkie kolory skażone są żółcią.
- Pali się za górami - słyszymy. - To jest naprawdę straszne, dawno czegoś
takiego nie było. Wczoraj ktoś zginął (na szczęście okazał się jedyną
ofiarą). Pomagają nam różne kraje, Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Tylko nie
Grecy, z nimi mamy złe stosunki. Nie mieliśmy w ogóle helikopterów do
gaszenia, teraz są, ale pojawiły się problemy z wodą.
Wokół nas kręci się pies w stylu kurdupla i malutki kotek. Pies, jak to
zwykle kurduple, udaje groźnego, szczeka, warczy, próbował nawet mnie
capnąć. Jest bardzo zazdrosny o kotka, traktuje go jako swoją własność, więc
chroni, ale jednocześnie tak się z nim "bawi", że kot ma go dość: ucieka,
miauczy i ma minę wielkiego cierpiętnika.
- Miał jeszcze dwójkę rodzeństwa - opowiada Macedonka. - Czarnego brata i
szarą siostrę, z niebieskimi oczami. Zginęli pod kołami samochodów. A pies to
znajda, przyszedł tutaj poraniony i wygłodzony, przygarnęłam go.
- Gradsko leży w samym środku kraju - mówi ze słyszalną dumą. -
Wszędzie stąd blisko. Byliście tu albo tu?
Skacze palcem od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, no i okazuje się,
że większość już odwiedziliśmy, więc jest miło zaskoczona.
- A skąd jesteście? Opole? Między Wrocławiem a Katowicami? Byłam we
Wrocławiu w latach 80., w zimie, autobusem. Wtedy byłam młoda -
westchnęła.
Wokół domu rosną winogrona, pani nalega, abyśmy sobie pozrywali, po czym
płucze je wodą ze szlauchu. Nie we wszystkim się rozumieliśmy w czasie
rozmowy, ale i tak nas na tyle wciągnęła, że zarządziłem... wyjście! Chciałbym
jeszcze przed zmrokiem trochę się rozejrzeć po miejscowości i skorzystać z
usług restauracji. Dawno temu działał lokal na parterze naszego lokum, teraz
trzeba wejść w obszar zabudowany i przebyć kilkaset metrów.
Najpierw jednak podreptaliśmy do czegoś, co można nazwać centrum Gradska.
Znajdują się tam wszystkie najistotniejsze obiekty: kilka sklepów, kawiarnia, poczta, biuro partii rządzącej, skwer, z
którego usunięto wszystkie drzewa, park, w którym drzewa zostały, wreszcie
przystanek autobusowy, z którego często coś jeździ do stolicy.
O ile na zachód od głównej ulicy biegnie główna szosa kraju, o tyle od
wschodniej strony mamy najważniejszą linię kolejową Macedonii Północnej,
łączącą Saloniki z Belgradem przez Skopje. Wybudowany w latach 20. dworzec
kolejowy był jednym z największych i uznawano go za najpiękniejszy w macedońskich ziemiach.
Niestety, w 1944 roku został wysadzony w powietrze przez Niemców. Nowy dworzec
(już trzeci w historii stacji) w niczym nie przypomina starego.
Na peronie stoi rodzinka zdziwiona naszą obecnością i wyglądają, jakby czekali
na pociąg. Zerkam na rozkład. Wygląda nieźle, kilkanaście kursów. Potem
przyglądam się dokładniej... To jest rozkład ze stolicy! Prawdopodobnie
wszystkie pociągi w kraju zaczynają lub kończą swój kurs w Skopje, a to
oznacza, że w całej Macedonii wyjeżdża dziennie maksymalnie kilkanaście
składów! Po powrocie z wakacji wczytałem się w opis macedońskich kolei i
okazało się, że są one w katastrofalnym stanie. Może nie aż w takim jak w
Albanii, ale mamy do czynienia z ogromną zapaścią tego środka transportu. W
kolej włożono spore pieniądze, zakupiono nawet w Chinach nowe składy, ale z
każdym rokiem jest coraz gorzej. Doszło do sytuacji, że istnieją kasy
międzynarodowe, ale nie można w nich kupić biletu, bo żadne połączenie z
sąsiadami nie jest obecnie utrzymywane. Ba, są stacje, gdzie nie przyjeżdża
żaden pociąg, ale nadal zatrudnia się pracowników, żeby je sprzątali i
pilnowali przed złodziejami.
Na ścianie budynku tablica z czasów jugosłowiańskich upamiętniające otwarcie
bocznej linii do miejscowości Sziwec (Шивец).
W oddali stoi kolektor zbożowy, a bliżej dawno nieużywana lokomotywa.
Po bokach są pozostałości dawnych dworców: zabudowania gospodarcze dworca z
XIX wieku (przypominające kolejową architekturę habsburską) oraz tego
pięknego, secesyjnego.
Opuszczamy perony, a rodzinka nadal tam stoi i czeka na pociąg. Ciekawe jakie
ma opóźnienie?
Gradsko liczy ponad dwa tysiące mieszkańców, ale nie posiada cerkwi. Jest mała
świątynia na cmentarzu, ale takiej większej brak.
Rozpoczęto budowę cerkwi pod wezwaniem Piotra Apostoła, lecz została przerwana
na etapie podłogi. Pordzewiałe pręty sugerują, że stało się to już jakiś czas
temu.
Ciekawostką demograficzną jest fakt, że kilkanaście procent ludności stanowią
Boszniacy, a więc muzułmanie. Do najbliższego meczetu mają pewnie daleko.
Na kolację zaprasza restauracja Exklusiv, która z zewnątrz wcale
ekskluzywnie nie wygląda. Działa jednak od samego rana aż do północy i jest to
główna jadłodajnia wioski. Kelner początkowo wydawał się dość ponury, jednak, gdy zamówiłem kieliszek raki, od razu się rozchmurzył 😉. Menu
przetłumaczono na angielski w takiej formie, że czasem nie można było
zrozumieć o co chodzi... No bo czytam - Macedonian Lady. Cóż to może
być? Okazało się, iż po prostu plejskavica z serem. A usztipci?
Ćevapi zrolowane z boczkiem. Sałatka wołoska? Misz masz z grubymi
kawałami sera i warzyw. Wszystko smakowało obłędnie, chyba najlepsze żarcie w
czasie całego wyjazdu!
Wraz z upływem czasu lokal się zapełnia. Niemal wszyscy to znajomi kelnera.
Jednym z wyjątków, oprócz nas, jest serbska rodzina, która śpi tam, gdzie
my. Wracają do Belgradu z wakacji w Grecji.
Tymczasem w telewizji wszechobecna olimpiada. Akurat trwa mecz koszykówki
mężczyzn, Francja kontra Japonia. Francuzi byli na tyle poprawni politycznie,
że wpuścili do składu jednego białego, natomiast Japończycy byli nienaturalnie
wysocy.
Wyszedłem na chwilę na ulicę, aby się przewietrzyć. Niebo nabrało
przedziwnych, sino-różowych kolorów, kolejny efekt pożarów.
Po zmroku Gradsko zmienia się w jedną wielką pijalnię piwa. Oprócz restauracji
jest jeszcze spelunka, taka naprawdę mocna. Okupują ją faceci z ciężkimi
minami. Inni stoją pod sklepami z butelkami w rękach. Jeszcze inni obsiedli
przystanek, a na murku niedaleko fontanny urzęduje cała cygańska rodzina.
Młodzi ludzie kierują się w stronę stacji kolejowej. Teresa proponuje, abyśmy
napili się piwa w parku - trudno odmówić. Wiele innych ławek też już jest
zajętych... A policja? Jedyny zauważony patrol siedział w kawiarni przy białych filiżankach.
Na głównej ulicy nadal panuje wielki ruch. Zwłaszcza sporo tu ciężarówek,
wiele tirów parkuje na całą noc na terenie wioski. Ma to związek z
pobliskimi zakładami przetwórczymi owoców i warzyw, pracują pełną parą.
Niestety, spelunkę zdążono już zamknąć, więc wracamy na kwaterę. Wskakuję pod
prysznic, aby zmyć z siebie brud dnia i odkrywam, że leci jedynie wrzątek!
Przypominam sobie pytanie gospodyni:
- O której chodzicie spać? Bo po dziesiątej mogą być problemy z wodą.
Rzeczywiście jest tuż po dziesiątej i są problemy, bo woda przestała lecieć!
Nocami służby i strażacy napełniają rozmaite zbiorniki i uzupełniają zapasy w
pojazdach, więc dla mieszkańców jej brakuje. Rodzina z Belgradu była
sprytniejsza i zdążyła skorzystać z prysznica przed dwudziestą drugą. Na
szczęście pod zlewem stoją plastikowe baniaki z wcześniej przygotowaną wodą,
możemy zatem wymieszać ją z wrzątkiem i prowizorycznie się umyć.
Tuż przed zaśnięciem słyszę, jak po torach przewala się pociąg towarowy. Czyli
jednak coś jeździ.
Poranek wstaje świeży i czysty, nie ma już śladów po pożarowej żółci w
powietrzu. Z okna podziwiam okolicę: również i tu horyzont zamykają pagóry i
mniejsze górki. Gospodyni od świtu krząta się po ogródku, oczywiście w
towarzystwie czujnego psa kurdupla i męczonego kota.
Idę na krótki spacer. Zaglądam nad płynący niedaleko Wardar (Вардар), najdłuższą macedońską rzekę. Jej widok jest uspokajający,
człowiek ma świadomość, że gdyby pożar dotarł aż tu, to miałby gdzie
uciekać.
Żegnamy się z gospodynią i podjeżdżamy do centrum na zakupy. Dziś opuszczamy Macedonię, więc chcemy kupić trochę pamiątek do domu. Niby są problemy z wodą (rano trochę się opłukałem i od razu ciśnienie zaczęło słabnąć), ale jest jej wystarczająco dużo do fontann i podlewania... wyschniętej ziemi oraz chodników.
Nie umiałem znaleźć... wjazdu na autostradę, więc pierwsze kilkanaście kilometrów na północ pokonujemy bocznymi drogami. Mają one lepszą nawierzchnię niż A1. A potem to już się leci w kierunku granicy...
Co jakiś czas mijamy spalone łąki i pola. Na stacjach benzynowych
tradycyjnie burdel, bo kierowcy boją się samemu zatankować i czekają na
obsługę. Ja tradycyjnie obsługę olewam, co skutkuje szybszym i
bezpieczniejszym uzupełnieniem baku.
Przed południem docieramy do przejścia autostradowego z Serbią i w ten sposób kończymy macedoński etap naszego wyjazdu. Fajnie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz