piątek, 3 stycznia 2025

Przez Serbię: Preszewo, Nisz, Belgrad i Kovilj.

Autostradowe przejście graniczne pomiędzy Macedonią a Serbią, które potrafi zatrzymać na wiele godzin, nas wciąga na jedyne dwadzieścia pięć minut. Znakomity rezultat! Nie wszyscy mieli tyle szczęścia: celnicy z wielkim zaangażowaniem trzepią samochód na francuskich blachach. Czyżby nie lubili szampana?
Zerkam w bok: Serbowie postawili płot, jak Węgrzy, Chorwaci i jeszcze kilka innych nacji. Dawniej, gdy zaczęły się szturmy europejskich granic, nie próbowali szczególnie powstrzymywać migrantów, a nawet podwozili ich autokarami pod unijne granice. Ba, niektórzy byli nawet tak naiwni, aby proponować osiedlać przybyszów z innych kontynentów w wyludnionych rejonach Serbii. Nie dość im problemów z własnymi muzułmanami? 


W Serbii spędzimy tym razem jedynie dobę. A zaczniemy od odwiedzenia... Albańczyków. Choć większość osób tej narodowości wyrwała się spod władzy Belgradu wraz z Kosowem, to nadal mieszka ich ponad sześćdziesiąt tysięcy. Zdecydowana większość z nich przebywa w trójkącie pomiędzy granicami Kosowa i Macedonii, w regionie zwanym doliną Preszewa (Preševska dolina, Lugina e Preshevës). Składają się na nie dwie gminy - Preszewo (Прешево, Preshevë) oraz Bujanovac (Бујановац, Bojanonoci), a także nie połączona z nimi gmina Medveđa (Медвеђа, Medvegja). W sumie Albańczycy stanowią w nich ponad siedemdziesiąt procent mieszkańców, a w Preszewie nawet dziewięćdziesiąt. Wyjątkiem jest Medveđa, tam dominują Serbowie, lecz pod względem politycznym traktuje się ją jako część doliny Preszewa.


Tereny te mają do pewnego momentu zbieżną historię z Kosowem, ale komuniści tak wytyczyli granice republik jugosłowiańskich, że znalazły się one w Serbii. W czasie wojny w Kosowie tutaj także było niespokojnie, powstał bowiem lokalny odłam Armii Wyzwolenia Kosowa. Operował on pod nazwą "Armii Wyzwolenia Preszewa, Medveđa i Bujanovaca" i wszczął powstanie, którego celem było przyłączenie tych trzech gmin do Kosowa. Tym razem jednak społeczność międzynarodowa stanęła po stronie Serbii, określając Albańczyków jako terrorystów i ekstremistów oraz pozwalając serbskiemu wojsku na walkę z nimi. To naprawdę zadziwiające, że Albańczycy walczący z Serbami po lewej stronie linii wytyczonej na mapie są dobrzy, a Albańczycy walczący z Serbami po prawej stronie tej linii są już źli.
Od dwóch dekad panuje w dolinie względny spokój, Albańczycy mają swoje media, reprezentację w serbskim parlamencie. Z drugiej strony organizacje międzynarodowe donoszą o "miękkim" prześladowaniu mieszkańców przez serbskie władze, rzucające różne kłody pod nogi: wykreślanie z list wyborców, unieważnienia adresu zamieszkania i tym podobne.


Przed wyjazdem próbowałem znaleźć informacje, czy w Preszewie jest coś ciekawego i... nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Będziemy zatem kręcić się po ulicach i to bardzo chaotycznie, ponieważ praktycznie brak tu drogowskazów, tabliczek z nazwami i mało jest charakterystycznych punktów odniesienia. Pierwsze co się rzuca w oczy, to ogromna dominacja napisów i szyldów w języku albańskim, serbskich prawie nie widać. Dodając do tego bajzel dotyczący zarówno kierowców jak i pieszych, to mamy wrażenie znajdowania się w Albanii, jedynie serbskie rejestracje zaburzają ten stan.



Nie ma tu zabytków, nie ma też publicznych parkingów. Postanowiłem stanąć pod jednym ze sklepów, ale ledwo wyszedłem i zrobiłem kilkanaście kroków, a usłyszałem za sobą wściekły głos. Wybiegł właściciel i wrzeszczy.
- Tylko dwie minuty - pokazuję mu palcami. 
- Taaaak, wszyscy chcą dwie minuty, a potem stoją tak długo, że dla moich klientów nie ma miejsca!
Na parkingu przed sklepem nikogo, ale może zaraz zwalą się tłumy chcące kupić halogeny albo opony samochodowe? W takiej sytuacji zatrzymuję się po prostu na rondzie na głównym placu Preszewa. Otaczają go budynki urzędowe w stylu jugosłowiańskiego modernizmu, a także bank i jeden z wielu preszewskich meczetów.



Stwierdzam, że jeśli rzeczywiście nie ma tu nic zajmującego, to uznajemy Preszewo za odwiedzone i wracamy do autostrady. Oczywiście od razu pakujemy się w kolejny korek. Zapchane są również chodniki, więc jeden koleś pcha się z taczką pomiędzy samochodami i nawet nic mu nie spada.


Co jakiś czas pojawiają się pomysły rzucane przez zagranicznych polityków, aby wymienić dolinę Preszewa na północną część Kosowa, gdzie większość stanowią Serbowie. Brzmi to rozsądnie, bo radykalnie zmniejszyłoby mniejszości etniczne w obu krajach i pozwoliłoby zająć się rodakami, a nie użerać z obcymi. Zarówno Kosowo jak i Serbia nigdy oficjalnie nie podjęły tego tematu, ale zazwyczaj politycy byli na "nie", zwłaszcza albańscy.
Na zdjęciu pędzące z naprzeciwka albańskie wesele: sporo wypasionych wozów, większość na zagranicznych blachach.


Na autostradzie dwa razy spotykamy akcje z ogniem. Za pierwszym razem z lewej strony płonie trawa lasku, widać strażaków i zdenerwowanych policjantów. Za drugim wygląda to tak, jakby komuś spaliła się szopa z plastikami, bo mamy smolisty dym z odpowiednim smrodem.


Dzisiejszy dzień serbski miał być głównie samochodowy - chcemy jak najszybciej dostać się do Belgradu. Ponieważ jednak granica poszła nam tak sprawnie, to zajeżdżam jeszcze do Niszu (Ниш). Na jednym ze skrzyżowań pod miastem spotykamy ciekawą maszynę.


W Niszu chcę zajrzeć do rozległego parku na południowo-zachodnich obrzeżach miejscowości. Park przypomina bardziej normalny las i kryje w sobie Spomen-park Bubanj.


Nazwa pochodzi od dzielnicy, w której znajduje się wzgórze będącego centralnym punktem dzisiejszego parku. W czasie II wojny światowej zamordowano na nim ponad dziesięć tysięcy osób, więźniów z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Niszu zwanego Crveni Krst. Byli nimi Serbowie (komuniści, partyzanci), a także Żydzi i Cyganie. Było to jedno z najbardziej spryskanych krwią miejsc na Bałkanach. W 1963 roku otwarto tutaj kompleks upamiętniający ofiary. Ta konstrukcja naprawdę robi wrażenie, również wielkością: tworzą ją trzy betonowe monolity o wysokości 18- 23 metrów. Mają symbolizować zaciśnięte pięści! Liczba trzy oznaczać może trzy grupy etniczne albo trzy pokolenia zabitych: dzieci, rodziców i dziadków.



Wielka polana z wyschniętą trawą poprzecinana jest rowami, obecnie zakopanymi, w których nadal spoczywają ciała tysięcy zabitych. Pięści uzupełnia długa marmurowa ściana, na której symbolicznie przedstawiono sceny egzekucji i pochówku, maszynę do zabijania. Mocna rzecz.



W okresie socjalizmu Bubanj był popularnym celem wycieczek i rozmaitych uroczystości. Po rozpadzie Jugosławii tradycyjnie spadło nim zainteresowanie, ale pod koniec poprzedniej dekady główne obiekty zostały wyremontowane i czasem organizuje się tu oficjalne spotkania. Nie da się jednak ukryć, że szczyt chwały ma już raczej za sobą. Na pierwszym zdjęciu resztki tzw. szklanej kaplicy, niezbyt starej, bo z 2004 roku. Większość szklanych paneli zostało rozbitych, ostały się te wyższe. Amfiteatr chyba także nie jest często używany. Nie jest tu jednak pusto - ścieżkami przechadzają się ludzie, wyprowadzają się psy, a pomiędzy drzewami biwakują pojedynczy osobnicy i całej rodziny.



Pierwszy, skromny pomniczek z 1950 roku. Jeszcze niedawno wieńczyła go gwiazda, lecz ktoś ją urwał. Obok siedzi we wiatce grupa facetów i przygląda nam się zdziwiona.


Wracamy do auta, przyglądamy się jak pewna kobieta usiłuje przez długie minuty włączyć się do (wcale niedużego) ruchu i jazda w stronę stolicy. Na autostradzie jak zawsze: za Niszem włączają się potoki arabskich, tureckich i kurdyjskich Europejczyków, więc od razu robi się gęsto i mało przyjemnie. Parkingi na stacjach benzynowych zapchane kocami do pikniku i modlitwy, toalety zasyfione nawet na Gazpromie. Spotykamy też pierwsze samochody z Polski, a na jednym z postojów cały autokar z Legnicy. Podsłuchując dwóch bojowych panów dowiedziałem się, że wracają z Grecji. Na szczęście bramki poboru opłat pod Belgradem zostały rozbudowane, więc przekracza się je w miarę szybko. 

W serbskiej stolicy nie nocowałem od dawna. Ostatni raz w 2014 roku! Po raz pierwszy i ostatni w czasie urlopu wyciągam ze schowka GPS-a, gdyż dojazd do naszego miejsca noclegowego prowadzi przez wąskie i jednokierunkowe uliczki; na zegarku już późne popołudnie, więc chcę tam być jak najszybciej. Na nocleg wybrałem hostel w dzielnicy Slavujec Venac (Славујев Венац), będącej częścią gminy miejskiej Zvezdara (Звездара).
Odzwyczaiłem się od hosteli. Kiedyś była to najtańsza opcja spania w centrum miasta. Potem sytuacja się zmieniła, a może zmieniły się priorytety i możliwości finansowe? Okazało się, że korzystniej, a często taniej, jest nocować w obiektach indywidualnych, u prywatnych gospodarzy. Tam nie musiałem dzielić łazienki z tłumem ludzi, słuchać całonocnych imprez w których niekoniecznie chciałem brać udział, wdychać unoszącego się po pokojach dymu papierosów. Oczywiście hostele miały też plusy: możliwość obcowania z międzynarodowym towarzystwem lubiącym podróżowanie, integracje przy piwku, wymianę spostrzeżeń i opinii. To już jednak przeszłość: teraz każdy lub prawie każdy siada ze smartfonem lub laptopem i całkowicie odcina się od reszty. Hostelowe korytarze i stoliki wypełnia cisza, przerywana jedynie odgłosem stukania w klawiaturę. Zaobserwowane próby integracji przyjmowane były ze zdziwieniem lub niechęcią i szybko się kończyły. Próżno szukać kogoś z butelką, do wirtualnej zabawy bardziej pasuje sojowe latte. Z dawnych czasów zostało tylko międzynarodowe towarzystwo, niestety w Belgradzie w dużej mierze rosyjskojęzyczne, co też nie poprawiało sytuacji. Odniosłem też wrażenie, że część nocujących bynajmniej nie przyjechała tutaj jako turyści, ale po prostu mieszka na stałe. Z dawnych hosteli pozostała wydmuszka, liczne zakazy i nakazy, sztuczny i udawany luz. Chyba już jestem na to za stary.
Rzecz jasna w Belgradzie nadal można przenocować w centrum w przyzwoitej cenie poza hostelami, ale miejsca te nie posiadają własnych parkingów. A ponieważ opłaty za postój w stolicy należy uiścić wysyłając smsy z serbskiej sieci, więc pozostało znaleźć lokum z parkingiem. Okazało się, że wszystkie takie punkty są na obrzeżach, oddalone od śródmieścia o wiele kilometrów, więc zdecydowałem się na hostel, jedną noc przecież jakoś przetrwamy 😏. Atutem hostelu Fair and Square było położenie... przy głównym cmentarzu miejskim. W komentarzach pisano, że to straszny widok z okna, a dla mnie była to możliwość zwiedzenia nekropolii 😉. Widok z okna miałem zupełnie inny, bo na pozostawiony na wewnętrznym dziedzińcu samochód. Pokoik mały, nieco zawilgocony, łazienka ciasna, ale własna, wśród obsługi pełno Włochów, cóż chcieć więcej? Hostel okazał się w sumie najdroższym noclegiem w czasie całej letniej wyprawy, bo kosztował nas około 41 euro, w tym 5 euro za parkowanie. Z ciekawostek wymienię ciekawe graffiti przedstawiające światowych przywódców stylizowanych na świnie i imprezujących nad mapą globu. Ma ono już swoje lata, bo mamy tam i królową Elżbietę i papieża Benedykta i poprzedniego króla Arabii Saudyjskiej. Jedynie Putin, Erdogan i Trump bez zmian.


Niedaleko hostelu jest przystanek autobusowy do centrum. Rozkładów brak, trzeba je sprawdzać w internecie. Czekamy na linię, którą zawiezie nas pod cerkiew św. Sawy, ale ta się nie zjawia. Wsiadamy zatem do autobusu jadącego w okolicę głównego deptaka i w tym momencie zaczyna się kolejny odcinek opowieści pod tytułem: "kupowanie biletu w Belgradzie". Od zawsze były z tym problemy. Kiedyś można było je nabyć w kioskach, ale jedynie w centrum, więc mieszkając na peryferiach po bilet podróżowało się na gapę. Potem władze miejskie tak kombinowały, że w pewnym momencie jedyną opcją zakupu było wysyłanie smsa, oczywiście tylko z serbskiego numeru telefonu. W 2024 roku w pojazdach pojawiły się automaty do sprzedaży biletów, w których można było płacić kartą jednego typu wystawcy. Wchodzimy do środka, automat faktycznie jest, choć na żadnym z przystanków nikt z niego nie korzystał i wszyscy dziwnie się na nas patrzyli. A ja rozpocząłem walkę... najpierw maszyna nie reagowała na dotyk, potem się zawieszała, nie przyjmowała karty, wreszcie wydrukowała mi jeden bilet dobowy, ale... w formie pustej kartki. Podszedł jakiś pijaczek, popatrzył, pokiwał głową i rzucił:
- Papier się skończył, możecie jechać bez biletu, nic się nie stanie.
Zatem pojechaliśmy, choć z karty i tak ściągnęło należność za bilet dobowy, na szczęście to niskie sumy. 
Wychodzimy na przystanku Zeleni Venac obok zabytkowego targowiska.


Jako, że to już naprawdę jest ścisłe centrum stolicy, to dookoła pełno polityki. Na murach wymalowane marzenia o powrocie serbskiego wojska do Kosowa, są też sugestie, że jedyne ludobójstwo, jakie miało miejsce na Bałkanach, dokonane zostało na Serbach. Kolejny naród wybrany.



Jest już po godzinie dziewiętnastej, więc szerokie deptaki pomiędzy wysokimi budynkami pogrążone są w cieniu. W powietrzu wiszą rosyjskie flagi, choć to pewnie serbskie bez herbu, ale w połączeniu z wszechobecną ruską mową człowiek odruchowo zaczyna szukać zielonych ludzików.



Grillowana kukurydza, mniam! Dopiero tutaj udało się ją zjeść!


W czasach tureckich w Belgradzie istniało ponad dwieście meczetów i innych islamskich miejsc kultu. Serbowie zniszczyli wszystkie poza jednym - meczetem Bajrakli (Bajrakli džamija) z XVII wieku. Może dlatego, że w swej historii miał krótki epizod bycia kościołem katolickim? W każdym razie meczet nadal istnieje. Ciężko zrobić mu zdjęcie, wciśniętemu między bloki. Pod murem obok miotły wala się kilka nagrobków.



Po tym, jak Albańczycy zniszczyli w Kosowie wiele cerkwi, w odwecie zaatakowano kilka meczetów w Serbii, w tym ten belgradzki. Częściowo spalono wnętrza, a biblioteka i islamskie archiwum spłonęły całkowicie. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć: to naprawdę takie wielkie bohaterstwo rozwalić obcą świątynię?
Obecnie w Belgradzie mieszka ponad trzydzieści tysięcy muzułmanów (jedynie niewielka część z nich to Albańczycy), ale w środku spotykam tylko dwóch modlących się osobników. Potem, przy drzwiach, trafiam na opiekuna meczetu, który z uśmiechem dopytuje się skąd przyjechałem. Raczej nie odwiedza ich zbyt wielu turystów.


Na ich brak na pewno nie narzeka Kalemegdan, czyli kompleks składający się z twierdzy u styku Sawy i Dunaju, otoczonej przez największy stołeczny park. Fortyfikacje istnieją w tym miejscu od czasów celtyckich, potem wzgórze było punktem strategicznym dla kolejnych nacji od Rzymian po Osmanów. Pomiędzy mury wchodzimy przez tzw. Bramę Zindan (Zindan kapija) wybudowaną w XV wieku przez Węgrów. Próbuję ustawić aparat i zrobić sobie grupowe zdjęcie, ale i tak zawsze ktoś wejdzie w kadr, czasem naślą także psa.



Mury to świetne miejsce widokowe na rzeki oraz na okoliczną, często gęstą zabudowę. Na pierwszej fotce tzw. Wieża Jakšića (Jakšićeva kula), pochodząca z tego samego okresu co brama, ale w tej wersji to rekonstrukcja z międzywojnia. Obok niej wciskają się ogródki restauracyjne, a dalej jakieś apartamentowce. Na fotce numer dwa widok w kierunku południowo-zachodnim przy ostatnich promieniach słońca.



Im podążamy dalej, tym więcej ludzi. To najbardziej turystyczne miejsce w czasie dwutygodniowego wyjazdu, przebija Ochrydę. Bardzo dużo skośnookich i Arabów, liczne muzułmanki w chustach. Są też nowożeńcy; chyba, bo strój panny młodej kojarzy mi się z inną imprezą.



Zachód słońca zawsze pociąga, ale nie był on jakiś zjawiskowy; znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy jasna tarcza się schowała za horyzontem. Kolory naprawdę się postarały.


Ujście Sawy do Dunaju. Do 1918 roku tu kończyła się Serbia, wszystko, co za rzekami, należało już do Madziarów.


Panuje atmosfera radosnego pikniku. Udziela się i nam, więc wyciągam z plecaka piwo i wypijamy je na murku. 
Powoli robi się coraz ciemniej, zapala się oświetlenie ścian. 


Po Sawie pływają statki wycieczkowe. W tle widać zalesione wzgórza z pałacem królewskim, a także maszty dwóch stadionów. Wieżowiec po lewej to Kula Beograd, najwyższy budynek państw dawnej Jugosławii. Reprezentacyjny obiekt tworzonej od podstaw dzielnicy Belgrad Waterfront (Beograd na vodi), która powstaje na zaniedbanych do niedawna terenach portowych.


Niższe i starsze wieżowce na drugim brzegu Sawy. Na kolejnym zdjęciu Brankov most w barwach serbskiej flagi.



Warto byłoby zjeść kolację, ale niekoniecznie w drogich restauracjach przy deptakach, gdzie i tak króluje kuchnia międzynarodowa. Niedaleko prawosławnej katedry znajdujemy niewielki bar, w którym za dobrą cenę można kupić bałkańskie żarcie. Pikantna pljeskavica w bułce i sałatki sprawiają, że jesteśmy najedzeni pod sam nos! Jedyny minus lokalu, to brak toalety.
- Możecie skorzystać z kibelka u nich - sugeruje uśmiechnięta sprzedawczyni, pokazując sąsiednią kawiarnię.


O dwudziestej drugiej centrum Belgradu bynajmniej nie układa się do snu. Knajpy są pełne, ulicami przechadzają się potoki ludzi. Powoli idziemy na przystanek. Przyglądam się podjeżdżającym autobusom i w żadnym nie widzę automatu z biletami. Również w naszym pojeździe go nie ma, więc do hostelu wracamy na gapę. Typowy bałkański burdel, którego zakończeniem była decyzja podjęta przez burmistrza stolicy: od 1 stycznia 2025 cała komunikacja miejska w Belgradzie będzie darmowa!


Następnego dnia rano ruszam na zwiedzanie głównego cmentarza, ale to się nadaje na osobną opowieść. Wyjazd z Belgradu odbywa się sprawnie: tylko raz dłużej stoimy przed skrzyżowaniem, akurat w pobliżu budynków parlamentu i czeskiej ambasady.


Ogromne plakaty z żołnierzami zasłaniają gmach ministerstwa obrony i sztabu generalnego Jugosławii, zbombardowany przez NATO w 1999 roku. Zrujnowane budynki były przez lata symbolem natowskiej agresji na Serbów, wpisano je na listę dóbr kultury. Miały stać w takiej formie po wsze czasy jako pomnik, ale jesienią 2024 roku rząd dogadał się w sprawie ich sprzedaży zięciowi prezydenta Trumpa. Zamiast ruin będzie luksusowy hotel.


Na autostradzie tempo jazdy szybko wzrasta. Mija mnie policja, auta z wielkimi bagażami na dachu, ja mijam tzw. Zachodnią Bramę Belgradu (Zapadna kapija Beograda), czyli trzeci albo czwarty największy wieżowiec miasta o charakterystycznym kształcie.



Kierujemy się w stronę węgierskiej granicy, ale będzie jeszcze jeden dłuższy postój w Wojwodinie. Zajeżdżam do wioski Kovilj (Ковиљ, węg. Kabol) położonej niedaleko Nowego Sadu. Znajduje się tam manastir Kovilj założony w XIII wieku.


Klasztor był wielokrotnie plądrowany i palony. Kamienna cerkiew jest najstarszą jego częścią i pochodzi z 17. stulecia.



Klasztor pierwotnie zamieszkiwali mnisi, natomiast w latach 30. zastąpiły je mniszki. W czasie komunizmu znowu wrócili mężczyźni, ale rząd pozbawił ich niemal wszystkich ziem, więc przez długi czas nikt nie mieszkał w nim na stałe, a budynki zaczęły zmieniać się w ruinę. Na szczęście po upadku socjalistycznej monopartii klasztor odnowiono, zwrócono mu pola i winnic, dziś mieszka w nim prawie trzydziestu mnichów i nowicjuszy. Ponoć produkują znakomity miód i rakiję.


Lubię takie miejsca religijne, które nie są zatłoczone. W Kovilju spotykamy jedynie dwie serbskie rodziny, czasem przemknie też brodaty mnich. Nikt mnie nie goni za aparat ani ubiór. Freski w cerkwi nie są zbytnio stare, wymalowano je w XIX wieku, ale i tak robią wrażenie.



Ikonostas jednym z nielicznych zabytkowych w Wojwodinie, który nie został wykonany w stylu barokowym.


Zapalam symboliczną świecę, po czym obserwujemy ptaki chłodzące się wodą. Temperatura dochodzi dziś do 37 stopni. 



Inna atrakcja wioski to rezerwat Koviljsko-Petrovaradinski Rit. Obejmuje on mokradła, starorzecza i lasy z licznymi gatunkami ptaków oraz ryb.



Można się wdrapać na niewielką wieżę i obejrzeć wszystko z niewielkiej góry.




Po godzinie zatrzymuję się jeszcze w mieście Bačka Topola (Бачка Топола, węg. Topolya). Miejscowość ma w sumie nazwę w czterech oficjalnych językach, bo chyba także po słowacku i rusińsku. Staję na osiedlu i robimy ostatnie pozaunijne zakupy. Trafiamy na wyjątkowo wredną kasjerkę, zaś dookoła kręci się cała masa facetów w ciemnych mundurach.


Na chwilę staję także w Bajmoku (Бајмок, chor. Bajmak, niem. Nagelsdorf). Wioska leży niedaleko granicy i od dawna miała mieszaną etnicznie strukturę. Kiedyś byli to Węgrzy, Buniewcy (Chorwaci) i Niemcy, a dziś Serbowie, Madziarzy i Chorwaci, stąd i język chorwacki na ulicach.


Ciekawie wygląda kolumna maryjna - fundatorem była rodzina Wolf, co podkreślają tablice, każda wykonana w innym języku.


Jeszcze kilka kilometrów i granica unijna. Ile czasu na niej spędzimy?


Zaskakująco niedużo, bo niecały kwadrans; przejście jest małe i prawie nie ma ruchu. Serbska pograniczniczka przygląda mi się uważnie i prosi o opuszczenie tylnej szyby. Myślała, że umiem to zrobić zdalnie, ale tylne szyby mam na korbkę, więc przeprasza i sama zagląda, czy nie przewożę tam żądnych migrantów ani innych podejrzanych typów. U Węgrów też głównie baby, celniczka zadaje sakramentalne pytanie:
- Alkohol, narkotyki?
...i wrota do raju Orbana zostają otwarte.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz