Wracając z Bałkanów zawsze traktuję Węgry jako etap odpoczynku i
rozleniwienia. Zwiedzanie schodzi na dalszy plan, teraz trzeba w końcu
wymoczyć tyłki w ciepłych wodach. Co nie znaczy, że tego zwiedzania w ogóle
nie ma, ale nie jest ono na pierwszym miejscu.
Tak było i tym razem. Nieśpiesznie przejeżdżamy przez kolejne madziarskie
miejscowości nieustannie dziwiąc się albo zachwycając nazwami po
ugrofińsku. Bácsalmás ma też oficjalną nazwę chorwacką i
niemiecką, natomiast Borota kojarzy się z pewnym diabłem... Przy okazji
sprawdzania starych zdjęć odkryłem, że dziwna biała plama na pierwszej
zielonej tablicy jest na niej już co najmniej dwa lata.
Zatrzymuję się w miasteczku Hajós (Hajosch), a właściwie w jego dzielnicy Pincefalu (Kellerdorf). Dzielnica ta w całości składa się z
małych domków - piwnic winiarskich. Przed II wojną światową było ich
1800, każda rodzina produkowała domowe wino. Dziś ich liczba spadła do 1200,
ale ponoć to i tak największe ich nagromadzenie w Europie. Nawet
przystanki wybudowano w stylu winiarskim.
Uprawa winnic sięga średniowiecza, ale prawdziwy jej rozwój nastąpił w
XVIII wieku, kiedy to arcybiskup z nieodległej Kalocsy ściągnął kolonistów ze
Szwabii. Katolickich oczywiście. Mimo powojennych wypędzeń Szwabi żyją tu
nadal, w spisie sprzed trzech lat niemiecką narodowość zadeklarowała jedna
trzecia mieszkańców.
Myślę, że to zdjęcie spokojnie można datować na lata
średniego Kádára 😏.
Podobną historię ma sąsiednie Császártöltés (Tschasartet). Tutaj
również mieszkają potomkowie szwabskich kolonistów (ponad dwadzieścia procent
deklaracji w spisie, realnie znacznie więcej), a każdy pokomunistyczny wójt
nosi niemieckie nazwisko. W wiosce działa niemiecka szkoła i przedszkole, jest
też zabytkowy Dom Szwabski, mieszczący muzeum.
Kościół katolicki. Na ścianach tablica z listami poległych w Wielkiej Wojnie.
Większość nazwisk ma niemieckie brzmienia, ale imiona są madziarskie. Korona
nad herbem posiada inny kolor niż reszta, być może w okresie komunizmu ją skuto.
No i obowiązkowe piwniczki winne, całe boczne ulice. Wiele z nich jest dość
zaniedbanych i chyba od dawna nieużywanych.
Nadeszła pora na baseny termalne. Po raz trzeci pod rząd będziemy z nich
korzystać w Kiskőrös. Na razie miejscowość nam się jeszcze nie
znudziła, zresztą co roku odkrywamy w niej coś nowego. Sam kompleks basenowy
bardzo lubimy, choć nie jest on jakoś specjalnie duży. Najważniejsze jednak, że
baseny są w cenie kempingu, a ten jest zalesiony i na tyle duży, iż nie ma
obaw o brak miejsca. I jeszcze taka ciekawostka finansowa: dzięki geniuszowi
gospodarczemu Orbana forint na tyle stracił na wartości, że pobyt
w Kiskőrös mógł wyjść w przeliczeniu na złotówki taniej, niż przed
rokiem. Mógł, bo tym razem dokupiliśmy dostęp do prądu, czego zwykle nie
robimy 😏
Ponieważ kącik, gdzie zwykle się rozbijaliśmy, jest już zajęty przez kilka
węgierskich rodzin, więc podjeżdżamy w inną część pola. Wita nas tam polska
rodzina ze Śląska, czyli z Częstochowy. Kojarzę ich z poprzednich lat, bo oni
też wracając z Bałkanów zawsze kończą wyjazd tutaj. Różnica jest taka, że my
tu jesteśmy trzeci raz, a oni trzynasty lub czternasty.
- Ale to już nie to samo co kiedyś - mówią. - Po pandemii dużo się zmieniło.
My się tu znaliśmy z połową ludzi, sami starzy bywalcy, a od tego
momentu przestali przyjeżdżać. Może nie żyją?
Baseny w Kiskőrös odwiedzane są głównie przez Węgrów (strona internetowa
nawet nie ma angielskiej ani niemieckiej wersji językowej), ale jest też stała
grupka emerytów z Niemiec. Pewnie jeździli już tu za komuny. Oprócz
nich zauważyliśmy pojedynczych Czechów i Słowaków.
- Lubicie naturystów? - zagaduje znienacka częstochowski sąsiad.
- Czasem sam chętnie przejdę sobie na golasa - uśmiecham się.
- Młodym to wolno - rzuca kobieta. - Ale tam - pokazuje pobliski kamper. - to
staruszki, całe pomarszczone, aż brzydko patrzeć. Po osiemdziesiątce już nie
wypada.
Okazuje się, że tuż obok również stacjonują emerytowani Niemcy z dawnego NRD.
U nich nudyzm był popularny już sto lat temu, nie zmienił tego ani faszyzm ani
komunizm, więc para dziadków chodziła sobie wokół kampera bez ubrania.
Negatywna reakcja częstochowian musiała ich wystraszyć albo zawstydzić, bo
potem zawsze już coś wrzucali na siebie (przeważnie majtki). Wzruszam
ramionami: każdy z nas będzie kiedyś pomarszczony, a czy to brzydko patrzeć?
Wiele ubranych osób także nie wygląda apetycznie, a patrzeć musimy...
Nudysta przychodzi się przedstawić i przywitać. Jego małżonka jest malutka
niczym dziecko i wygląda na mocno schorowaną.
- Takie upały są straszne - mówi Niemiec. - U nas w kraju dużo osób od nich
umiera. Wszystko gorące, wszystko suche, przydałby się jakiś deszcz, ale nic
takiego nie zapowiadają.
Sąsiedzi z Częstochowy mieli psa kurdupla, który od czasu do czasu szczekał,
co nie podobało się nudystom. Po naszym przyjeździe pies został gdzieś
schowany, a rolę przeszkadzacza przejął mój samochód, gdy za często
trzaskaliśmy drzwiami podczas rozpakowywania się.
- Przedtem hau-hau, a teraz bam-bam - usłyszałem 😛.
Ponieważ Węgry to nowoczesny kraj, więc koszenie trawy musi odbywać się
codziennie, nawet na kempingu.
Na basenach jakby mniejsza frekwencja niż rok i dwa lata wcześniej. Tylko
pogoda tradycyjna: słońce w każdej chwili może przegonić wielka
chmura i silny wiatr. Na szczęście nie przeszkadza to w relaksie, zawsze można
wskoczyć do ciepłej wody.
Niemieccy sąsiedzi przychodzą się kąpać tylko z rana i wieczora, unikając
słońca. Za to jak już wejdą do wody, to siedzą w niej znacznie dłużej niż
sugerują instrukcje. Przechadzając się pomiędzy basenami spotkamy różne
znane postacie. Jeden z kąpiących wygląda jak prezydent Masaryk. Z kolei
odpalający papierosa za papierosem ratownik to albo sam Orban Victor albo jego
sobowtór. Inny facet prezentuje się jakby żywcem wyjęty z filmu o samurajach.
Dla każdego coś miłego. W pewnym momencie na teren kompleksu wjeżdża wóz
straży miejskiej. Dwie funkcjonariuszki rozkładają się z jedzeniem przy ławeczkach
i siedzą tak z godzinę albo dwie, po czym odjeżdżają. Ciężka praca.
W punktach gastronomicznych przy basenach można kupić rozmaite jadło i
napitki, ceny nie są specjalnie wysokie. Jak zwykle najbardziej smakuje
nam lepeny, czyli węgierska wersja podpłomyka z nadzieniem.
Langoszem z madziarskim wusztem też nie pogardzimy.
W ramach odpoczynku od relaksu ruszamy na miasto. Głównym celem są zakupy, ale
przy okazji rzuci się okiem na to i na tamto.
Odwiedzane wcześniej miejscowości winiarskie założyli Szwabi,
natomiast Kiskőrös odrodziło się po rządach tureckich dzięki Słowakom.
Ich praprawnukowie żyją tu nadal, choć w niewielkim procencie: przy wjeździe
nie ma tablicy z nazwą Malý Kereš, są natomiast słowackie
napisy na urzędzie gminy. W 2023 roku próbowałem znaleźć jakieś słowackie
ślady na jednym z cmentarzy, ale bez sukcesu. Teraz wybieram inną, mniejszą
nekropolię. Tym razem jest lepiej: na wielu nagrobkach widnieją słowiańskie,
najprawdopodobniej słowackie nazwiska, choć w węgierskim zapisie i z
węgierskimi imionami. Moją uwagę zwraca grób małżonków Hodik. On był Mateuszem
(Mátyás), a ona Mateuszową (Mátyásne)? Nawet nie wiedziałem, że jest takie
imię.
Oprócz słowackich nazwisk znalazłem też kilka niemieckich.
Grób cygański jak zwykle z boku. Osobno za życia i osobno po śmierci.
Kaplica cmentarna została wybudowana w 1904 roku, architektem był
inny Mátyás, ale z Szabatki, obecnie Suboticy w Serbii. Ot, taka
przedrozbiorowa pamiątka.
A to już zupełnie inna architektura: chylący się ku upadkowi wychodek.
Przed cmentarzem stoi pomnik z czasów komunizmu. Nie został jednak zniszczony
ani wysłany do muzeum, a jedynie przesunięto go z centrum w mniej eksponowane
miejsce.
Na głównym placu kręci się trochę ludzi, jakaś wycieczka przyjechał do muzeum,
miejsca narodzin Petőfiego (też Słowaka z pochodzenia). Wokół muzeum
pełno różnych rzeźb i pomników, Węgrzy bardzo je lubią.
Na bocznych ulicach pustki, wymarłe miasto. Zaglądam przez bramę do
zabytkowego wiejskiego domu, mieszczącego muzeum słowackie (Szlovák Tájház). Jedna znudzona kobieta zamiata podwórze, poza tym cisza i spokój.
Kiskőrös nie jest miastem, gdzie po zmroku zaczyna rozwijać się bujne życie towarzyskie. Gdy wybraliśmy się na spacer połączony z poszukiwaniem kolacji, to momentami mieliśmy wrażenie, że jesteśmy sami w całej
miejscowości.
Wyszukana przez mnie wcześniej restauracja okazuje się też być pusta.
Zagadujemy barmankę o jedzenie, lecz ta nie zna żadnego ludzkiego języka.
Ostatecznie metodą łopatologiczno-mimiczną udaje nam się zamówić pizzę!
Znajomi śmiali się, że na Bałkanach codziennie jedliśmy to samo, więc teraz
może być pizza 😏. Ale też nie byle jaka: z ogórkiem, jajkiem, kurczakiem i
cebulą! Takiej kompozycji jeszcze nie próbowałem, ale smakowała kapitalnie, a
zapachy zapewne przygnały do nas pewnego żulika, który usiadł z boku z
piwkiem.
Po kolacji przypadkowo trafiamy na dwa pomniki. Pierwszy z prawej to
oczywiście pierwszowojenny, nawet nie wiedziałem, że w Kiskőrös taki
jest, bo w centrum stoi współczesny obiekt. Z lewej pomnik pomnik
Trianon, dość swobodna rekonstrukcja z 2004 roku (oryginał stanął na głównym
placu w 1934, rozebrano go w latach 60.).
Na deptaku hula wiatr.
W pierwszą noc za płotem kempingu odbywała się jakaś domówka, słychać było
strzały, na niebie leciało coś białego, ale około północy się uspokoiło. Na
drugą noc zapowiadano opady (widać senior z Niemiec o tym nie wiedział),
zabezpieczyłem więc porządnie namiot, a spadło... kilka kropel. Tak więc
jedyny deszcz, który nas spotkał w czasie całego dwutygodniowego wyjazdu,
zdarzył się w Serbii, gdy jeździliśmy rowerami.
W sobotni ciepły poranek, nadeszła pora na pakowanie. Jeszcze szybkie
moczenie w ciepłej wodzie, zwijanie namiotu, żegnamy się z Częstochowianami i
samochód rusza w stronę Śląska. Nie tak bezpośrednio, gdyż zaplanowałem wizytę w Budapeszcie, ale to osobna bajka.
Po raz kolejny na tym wyjeździe przekraczamy też Dunaj. Tym razem Tomori Pál híd
- nowiutkim mostem jak spod igły, bo otwartym ledwie niecałe dwa miesiące
wcześniej. Za nim już tylko elektrownia atomowa i autostrady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz