Wracając z Bałkanów zawsze traktuję Węgry jako etap odpoczynku i
rozleniwienia. Zwiedzanie schodzi na dalszy plan, teraz trzeba w końcu
wymoczyć tyłki w ciepłych wodach. Co nie znaczy, że tego zwiedzania w ogóle
nie ma, ale nie jest ono na pierwszym miejscu.
Tak było i tym razem. Nieśpiesznie przejeżdżamy przez kolejne madziarskie
miejscowości nieustannie dziwiąc się albo zachwycając nazwami po
ugrofińsku. Bácsalmás ma też oficjalną nazwę chorwacką i
niemiecką, natomiast Borota kojarzy się z pewnym diabłem... Przy okazji
sprawdzania starych zdjęć odkryłem, że dziwna biała plama na pierwszej
zielonej tablicy jest na niej już co najmniej dwa lata.
Zatrzymuję się w miasteczku Hajós (Hajosch), a właściwie w jego dzielnicy Pincefalu (Kellerdorf). Dzielnica ta w całości składa się z
małych domków - piwnic winiarskich. Przed II wojną światową było ich
1800, każda rodzina produkowała domowe wino. Dziś ich liczba spadła do 1200,
ale ponoć to i tak największe ich nagromadzenie w Europie. Nawet
przystanki wybudowano w stylu winiarskim.