czwartek, 29 maja 2025

Ondavská vrchovina (1): Bardejov - Zborovský hrad - Zborov.

Bardejów (po polsku także Bardiów, lecz nie podoba mi się ta wersja, słow. Bardejov, węg. Bártfa, niem. Bartfeld) to znana miejscowość na słowackiej mapie. Zwłaszcza często docierają tu turyści z Polski, bo od granicy dzieli ją ledwie dwadzieścia kilometrów. Co prawda naszym głównym celem są okoliczne góry, ale wypadałoby zajrzeć chociaż na chwilę do centrum, zwłaszcza, że Bastek tu jeszcze nie był. Objuczeni plecakami walimy zatem w stronę starówki.


Miasto wpisano na listę dziedzictwa UNESCO z powodu średniowiecznego jądra otoczonego murami miejskimi. To m.in. pokłosie upadku miasta, który dotknął Bardejów, jak i cały Szarysz w XVIII i XIX wieku: ominęła go intensywna industrializacja, która zazwyczaj oznaczała burzenie niepotrzebnych zabytków. Bardejów ominęły też zniszczenia obu wojen światowych, chociaż podczas tej pierwszej na krótko zajęli go Rosjanie, a potem odbiły wojska austro-węgierskie. 
Mury obronne uznawane są za najlepiej zachowane w całej Słowacji. Ich budowę rozpoczęto w XIV wieku z polecenia króla Ludwika (Węgierskiego), zakończono w XVI. Pierwotnie posiadały dwadzieścia trzy baszty, przetrwało do naszych czasów dwanaście, a dodatkowo zrekonstruowano kolejnych dziewięć. Na pierwszym zdjęciu Baszta Piwowarów (Bašta pivovarníkov) - nazwa wskazuje, iż utrzymywał ją cech browarników. Na kolejnym Wielka i Mała Baszta (Hrubá a Malá bašta), ta druga częściowo zrekonstruowana. 



Rynek jak zwykle z nieco senną atmosferą. Rzeźba kata jest uwielbiana przez turystów, prawie wszyscy robią sobie z nią fotki. Prawie, bo my nie 😏. Główne obiekty głównego placu to gotycko-renesansowy ratusz i bazylika św. Idziego (dom sv. Egídia).




Większość domów przy rynku to też zabytki, ale zdarzają się współczesne plomby, choć z zachowaniem tradycyjnych proporcji.


Na jednym ze wzgórz wznosi się kalwaria z kaplicą.


Widoczna na horyzoncie zarośnięta góra z nadajnikiem to jeden z naszych planów na kolejne dni.


I jeszcze dwa ujęcia murów miejskich: pozostałości jednej z baszt renesansowych oraz odbudowane dolne partie Bramy Dolnej (Dolná brána) wraz barbakanem.



Wracamy na dworzec kolejowy zespolony w jedno z autobusowym. Transportem miejskim jedziemy do wioski Dlhá Lúka (Hosszúret, Langenau), która od 1972 roku formalnie stała się dzielnicą Bardejowa. Przez jej środek płynie rzeczka Kamenec, którą można przekraczać różnymi mostkami.



Brak tu czynnego sklepu, ale według mapy możemy spotkać jedną, dwie, a nawet trzy działające knajpy! Tę pierwszą znajdujemy szybko, okupowana jest przez kilku żulików i mało zainteresowanego wszystkim barmana. Żuliki kurzą, ale na szczęście dym uchodzi przez otwarte drzwi. Mimo, że piwo Šariš zostało nalane z piękną pianą, to jakoś nam się tam średnio podoba i po obaleniu kufelków postanawiamy poszukać kolejnego lokalu.



Odnosimy połowiczny sukces, bo knajpa jest, ale zamknięta, choć według kartki na drzwiach powinna być otwarta. Bastek w przypływie rozpaczy zaczyna lustrować rzekę.


Przechodzimy na drugi brzeg Kamenca i tam szukamy dalej, lecz knajpa numer trzy okazuje się jedzeniem na wynos produkowanym w prywatnym domu. Zatem porażka... ale, ale... do obiektu numer dwa podjeżdża samochód, siedzące pod drzwiami nastolatki podnoszą się i przepuszczają właściciela, który otwiera drzwi! Radośnie maszerujemy z powrotem na prawy brzeg Kamenca, a jeszcze przed kładką zaczepia nas dwójka miejscowych.
- Gdzie wy idziecie z takimi dużymi plecakami? - dziwi się kobieta.
- Na zamek.
- O tej porze?!
- Chcemy tam spać!
- O rany, ale uważajcie na niedźwiedzie!
Jej nie do końca trzeźwy, łysy partner zaczyna coś mamrotać po angielsku, szybko jednak wraca do słowackiego i na pożegnanie ściskamy się mocno jak starzy znajomi 😏.


W knajpie numer dwa wyskakuje inny problem: brak wody! Z tego powodu nie działa toaleta, wodę puszczają zaś podobno dopiero od dziewiętnastej, czyli za półtorej godziny. To już wiem czemu w poprzedniej spelunce pojawiła się kobieta na rowerze i napełniała w kiblu butelki biorąc je do domu.
- Dlatego otwieram później niż zwykle - tłumaczy chłop zza baru. - Bo bez kibla nikt mi tu nie przyjdzie.
Ktoś jednak przyszedł obejrzeć wraz z właścicielem mecz hokeja: Koszyce grały z Nitrą w ostatnim pojedynku decydującym o mistrzostwie. Zwyciężyli.
Dwa razy szedłem za potrzebą za budynek pod płot boiska, ale dłużej tak już nie można, więc kończymy na jednym piwie i ruszamy w dalszą drogę. Poza stadionem, na którym ćwiczy spora grupa dzieciaków i dorosłych, ulice wioski są wyludnione. Mijają nas jedynie dwie cygańskie, całkiem ładne dziewczyny, oglądające się ze śmiechem za objuczonymi turystami.



W miejscu, gdzie zaczyna się żółty szlak, stoi także pawilon ze źródłem wody mineralnej. Jak przeważnie w takich przypadkach ma ona paskudny smak.



Celem na dziś jest wspomniany w rozmowie z miejscowymi zamek! Mamy do niego dwa i pół kilometra spokojnego marszu w towarzystwie kolorów kończącego się dnia. Mamy również nadzieję, że uda tam się przenocować, tak jak trzy lata temu nocowaliśmy w zamku obok Żyliny. Z góry schodzą dwie pary, w przeciwną stronę jedzie za to w tumanach kurzu samochód, ale on kończy trasę przy osiedlu domków letniskowych.


Szczyt z nadajnikiem jest już znacznie bliżej nas.


O dziewiętnastej trzydzieści stajemy pod murami zamku Makovica, który bardziej znany jest jako Zborovský hrad. Powstał on w XIII albo XIV wieku przy szlaku handlowym wiodącym z centralnych Węgier do Polski. Była to potężna twierdza składająca się z górnego i dolnego pałacu, kilku dziedzińców oraz rozległego podgrodzia, opasana dwoma liniami murów obronnych. Ostatnimi prywatnymi właścicielami była znana rodzina Rakoczych (Rákóczi). W 1684 roku, w czasie tzw. powstania kuruców, zamek zdobyły wojska cesarskie i częściowo go zburzyły, choć na początku XVIII wieku wymieniany jest jeszcze jako "funkcjonalny". Przez kolejne trzysta lat pozostawał w ruinie, na zdjęciach sprzed kilkudziesięciu lat widać rosnący w nim las. Od końca ubiegłego stulecia prowadzone są prace rekonstrukcyjne, obecnie rękami członków specjalnie powołanego stowarzyszenia. Zamek stanowi więc de facto plac budowy, ale jest dostępny przez całą dobę i można prawie wszędzie wejść. Od strony głównej bramy bryła zamku robi duże wrażenie.


Zamek jest dość popularny wśród turystów, ale o tej porze jesteśmy całkowicie sami. I fajno i trochę straszno, jak się ma cały taki wielki obiekt tylko dla siebie 😏.


W ruinach zamku chcemy przenocować, więc najpierw czytamy wszelkie tabliczki informacyjne, ale nigdzie nie ma zakazu takiej czynności. Potem szukamy odpowiedniego zadaszonego miejsca. Zaraz za bramą jest niewielkie pomieszczenie, ale zbyt wilgotne. Potem zaglądamy do dwóch w dużym stopniu zrekonstruowanych obiektów przylegających do murów obronnych: baszty wraz z prochownią i budynku gospodarczego Ten drugi wydaje się bardziej chłodny i mniej przyjazny, więc wybieramy opcję numer jeden, gdzie w dawnej prochowni umieszczono wystawy zdjęć i historię zamku, a w baszcie także kilka ław oraz stołów. 
Na zdjęciu to budynek z otwartymi drzwiami (prochownia), za nim baszta.


Dokładne zwiedzanie ruin zostawiamy sobie na rano, a teraz idziemy pomiędzy mury podgrodzia i górnego pałacu, próbując zobaczyć zachód słońca, lecz te zdążyło się już schować za górami. Zamiast tego mamy widoki na wioskę położoną po północnej stronie, od której zamek wziął swą bardziej powszechną  nazwę (Zborov) oraz na bliski szczyt Jedlina.



Jeśli chodzi o infrastrukturę turystyczną, to w lesie znajdują się dwa drewniane wychodki, a w dawnej fosie miejsca na ognisko. Mimo, że jesteśmy od cywilizacji trochę oddaleni, to przy ogniu długo nie ma spokoju: ze Zborova dochodzą krzyki ludzi, szczekanie i piski psów, warkot samochodów, ktoś lub coś głośno wali w drzewa. Bliżej nas krążą zwierzęta. Dym kręci się jakoś dziwnie i dociera aż na dziedzińce zamku.


Dziwne są też sny. Najpierw męczą Bastka: śni mu się, że ktoś do baszty przyszedł i się awanturuje, po czym się budzi i... dalej śpi. W kolejnych snach ktoś kilka razy wyszarpuje go ze śpiwora, osobnik strasznie wielki, przypominający niedźwiedzia. Znowu się budzi i znowu okazuje się, że nadal śpi. Potem ma senną wizję mnie, podnoszącego się z ziemi w wersji świecącej na biało, stoję nad nim jak duch! Opowiada mi o tym, gdy wreszcie udaje mu się skutecznie obudzić i podobne sny zaczynają dręczyć mnie: kilka razy mam wrażenie, że podjeżdża jakieś auto, przychodzą całe grupy Cyganów i nas atakują, ja się przerażony budzę, a to znów sen w śnie! Wrzeszczę do Bastka, że musimy się wreszcie obudzić, bo inaczej to będzie trwało bez końca i... w końcu otwieram oczy w rzeczywistości, a nie w majakach, choć jeszcze przez chwilę upewniam się, że to na pewno nie sen! Uff...


Taki mam widok leżąc na wznak: górne partie zrekonstruowanej baszty.


Wyrwanie się z koszmarów odbyło we właściwym momencie, bowiem chcieliśmy obejrzeć wschód słońca, który zaczynał się przed piątą trzydzieści. Idziemy w to samo miejsce, co wczoraj, lecz początek dnia nie jest zbyt imponujący, muszę trochę popracować w programie, aby oddać jego zbliżoną odsłonę. Dopiero przy obróbce zauważyłem, że na murach siedział jakiś ptaszek i nam się przyglądał 😉.



Zborov jeszcze śpi, nawet aut nie słychać. Najwyraźniej wieczorne szaleństwa wyczerpały ich możliwości.


Nasze miejsce noclegowe, a nad nią góra z nadajnikiem, czyli Stebnícka Magura. Tam chcemy spać kolejnej nocy.


Zaglądając do wychodka zerkam jeszcze na piękną aleję dębową prowadzącą przez las do głównej bramy. Zasadzona została w XVII i XVIII wieku przez Rakoczych. Drzewa, które już zakończyły swój żywot, leżą obok dawnych sąsiadów.


Wracamy dospać do baszty, lecz nie było nam dane długo cieszyć się spokojem. W pewnym momencie usłyszałem głosy i to dość liczne; najpierw sądziłem, że znowu jestem w centrum sennego koszmaru, lecz nie, to była jawa! Zaglądam przez okienko w murze i widzę, że przed bramą gromadzi się jakaś grupa! Wycieczka? Jest szósta dwadzieścia pięć, powaliło ich??! Zaraz potem podjeżdża terenówka. Wychodzi z niej starszy, biały facet, a grupa ma śniady kolor skóry, więc wyjaśnia się, że to jednak nie wycieczka. Przypominam sobie, że jeden z plakatów w zamku informował, iż stowarzyszenie "aktywuje bezrobotnych" w czasie prac remontowych. Wiadomo, wśród kogo jest najwięcej bezrobotnych w okolicy...
Wychodzę na zewnątrz, aby nikt się nie zdziwił barłogiem w baszcie. Cyganie mijają mnie obojętnie, ich kierownik podchodzi z uśmiechem.
- Jak się spało w hotelu? - zagaduje. - Zmarzliście?
Po prawdzie to momentami było chłodno, ciągnęło od cegieł w podłodze, ale bez tragedii.
- My codziennie o szóstej trzydzieści zaczynamy pracę, osiem godzin. I tak od szesnastu lat.
- A jutro? - zadaję podchwytliwe pytanie, bo jutro jest Święto Pracy.
- To jeszcze zobaczymy...
Dreptam z powrotem do spania, udaje nam się przekimać następne trzy godziny. Po ostatniej pobudce słońce jest już wysoko, a praca wre, przynajmniej wśród niektórych: jeden koleś z zapałem kosi trawę, kilku innych siedzi na rusztowaniach przy sąsiedniej baszcie. Właśnie zaczynaliśmy jeść śniadanie na ławce przed drzwiami, gdy pojawia się pierwsza kilkuosobowa wycieczka. Prawdziwa. Oczywiście z Polski. Patrzą się na nas dziwnie i fandzolą takie bzdury, że wolimy się nie odzywać.
W zamian za to robimy sobie pamiątkowe zdjęcia: ja z faną, Bastek z kawą. Zwróćcie uwagę na stan wieży nad nami.



Ruszamy na dokładniejszą penetrację. Jądrem zamku jest widoczny na poprzednich ujęciach kompleks górnego i dolnego pałacu. Dwie baszty są częściowo zrekonstruowane, a górna część górnego pałacu wystaje nad murami.


Tu można porównać mury zewnętrzne, otaczających podgrodzie: z lewej strony stan oryginalny, z prawej po remoncie. Zastanawiam się, czy jednak nie przesadzają z odbudową; łatwo przegiąć i z zabezpieczenia ruiny robi się Disneyland.


Gramolimy się pod górę. Bastek gdzieś mi znika, więc w pojedynkę uderzam do dolnego pałacu. Praca przy nim jest podzielona: jedyny biały robotnik siedzi przy murze i przy dźwiękach radia macha szpachelką, mniejszość romska (w tym przypadku większość) kryje się w cieniu i patrzy. Może swoje już zrobili?



Ta część zamku jest najbardziej zniszczona, ale być może w przyszłości się to zmieni. Czasem trzeba uważać, aby nie spaść kilkanaście metrów w dół.



Baszta kuchenna (Kuchynská bašta), która wzięła swą nazwę od pobliskiej kuchni. W czasach pokoju trzymano w niej zapasy.


Obsypującą się ścieżką wdrapuję się do górnego pałacu: to najstarsza, średniowieczna część zamku i chyba najbardziej poszkodowana wichrami historii. Znajdował się tu także donżon, wieża ostatecznej obronny, jednocześnie posiadaczka jedynego zegara.



To najlepszy punkt obserwacyjny na okolicę: Zborov i góry. Bo przecież jesteśmy w górach! Słowacy nazywają je Ondavská vrchovina, Polacy Pogórze Ondawskie. Klasyfikacja tego pasma jest sporna: polscy kartografowie traktują je jako samodzielną jednostkę Beskidów Środkowych, równą Beskidowi Niskiemu. Słowacy odwrotnie: dla nich to część wielkiego Beskidu Niskiego, taka sama jak Busov, Beskid Gorlicki, Góry Grybowskie i tak dalej. Ponieważ jesteśmy na Słowacji, to wypadałoby przyjąć miejscowy podział, zatem mogę z czystym sumieniem napisać, że majówkę w 2025 roku spędzamy w Beskidzie Niskim 😊.  
Większość zamku otaczają łagodne zbocza tak podobne do polskiego Beskidu Niskiego. Najbliższy szczyt to podwójny Smilniansky vrch wyłaniający się za Zborovem, ale widać też Javorinę, czyli Jaworzynę Konieczniańską położoną na granicy oddalonej o jedenaście kilometrów.



Bardziej na wschód mamy szczyty położone w pobliżu Ożennej i wioski Nižná Polianka, którą odwiedziłem w sierpniu ubiegłego roku idąc z bazy namiotowej w Radocynie. To właśnie wtedy przyszła mi do głowy myśl, aby w majówkę uderzyć na zamek w Zborovie.


Jedyny wyjątek od łagodnego wyglądu to wspominana Stebnícka Magura, która z tej perspektywy sprawia wrażenie wielkiej i stromej góry.


Pora się zbierać w drogę. Znowu zachodzi do nas szef ekipy remontowej i pyta się, czy zostajemy na jeszcze jedną noc. Niby nadal się uśmiecha, ale nie jestem już pewien, czy nasz obecność rzeczywiście go cieszy. Pojawia się również rowerzysta, który przypedałował z Bardejovskich Kúpeli.
- Idziecie Cestą SNP??
Przed założeniem plecaka fotografuję złożony w prochowni kamień pamiątkowy z 1915 roku, wykonany przez żołnierzy austro-węgierskiej armii. To pokłosie Wielkiej Wojny, kiedy to zamek stał na linii frontu pomiędzy wojskiem rosyjskim a cesarsko-królewskim. Poddani Franciszka Józefa z zamku bronili drogi na Bardejov, przez co ruina stała się jeszcze bardziej zrujnowana w wyniku rosyjskiego ostrzału. Pozostały po nich okopy, bunkry i właśnie ów kamień, który prawie sto lat leżał zapomniany w ziemi z zasłoniętym napisem. Bardziej czytelną kopię ustawiono na dziedzińcu.


Żegnamy się z zamkiem całkowicie usatysfakcjonowani, spełniło się kolejne z moich marzeń. Mam nadzieję, że przy następnej wizycie Zborovský hrad będzie nadal tak swobodnie dostępny.


Udajemy się do Zborova, lecz nie najbliższym szlakiem, lecz biegnącym dookoła. Jest to najprzyjemniejsza i najbardziej widokowa wersja przez polany, tu ze szczytem Hradské w tle.


Trawa jest mokra, a momentami tworzy wręcz bagienko, lecz okoliczności zachęcają do częstych postojów. Patrzymy na położoną w dole wioskę, patrzymy na zalesione góry. Jest pięknie!




Po wejściu do lasu pojawia się pewien problem: z czerwonego szlaku zamkowego mamy odbić na czerwoną Cestę Hrdinov SNP. W pewnym momencie oznaczenia się gubią i odnajdujemy je zupełnie przypadkowo. Po wyjściu z lasu znowu rozciągają się wielkie polany, a Zborov ze swoimi kościelnymi wieżami jest coraz bliżej.


Ruiny zamku od wschodu.


Wkraczamy na teren Zborova (węg. Zboró). Na pierwszy ogień (dosłownie) idzie dzielnica cygańska, dobrze widoczna z murów zamkowych. Częściowo składa się ona z szeregu niskich domków wybudowanych przez gminę. Oprócz nich standardowa architektura takich miejsc, czyli konstrukcje z rozmaitych materiałów, od okazałych domostw z pustaków po szałasy z blachy. Czuć smród z ognisk w których palono plastiki, rozpadają się porzucone samochody, przybiegają psy, wśród których jeden ma dokładnie taki głos, jaki słyszeliśmy wieczorem przy ognisku. 


Przechodziłem już przez gorsze osiedla, lecz dla Bastka to nowość. Ręka aż go świerzbi, żeby zrobić zdjęcia lub filmik, ale nie wiem, czy jesteśmy w stanie szybko uciekać z wielkimi plecakami. Nie ma tu jednak żadnej agresji, wzbudzamy tylko  zainteresowanie u dzieciaków, co chwilę któreś podbiega i krzyczy:
- Dzień dobry, macie cukierki?!
- Chyba coś mam w plecaku - stwierdza Bastek.
- Na miłość boską, nie rób tego - kiwam energicznie głową. - Nie odczepimy się później od nich. 
Im bliżej centrum, tym zabudowa staje się bardziej standardowa, ale cygańskie fale kursujące tam i z powrotem nie ustają. Oczywiście prawie każde dziecko zagaduje o cukierki, ale też każde grzecznie mówi "dzień dobry".


W środku Zborova chwilowo olewamy knajpę na skrzyżowaniu, z której miło uśmiecha się sprzedawczyni i idziemy zobaczyć niemiecki cmentarz z II wojny światowej. Już kiedyś na nim byłem, wracając na Śląsk z Sanoka. To klasyczna nekropolia tego typu z rzędami szarych grobów, wielkim krzyżem i dzwonnicą. Był to pierwszy taki cmentarz otwarty na Słowacji po upadku komunizmu.


Po sesji fotograficznej orientuję się, iż... nie mam komórki! Znajdowała się w torbie z aparatem, boczna kieszonka jest otwarta! Pierwsza myśl: Cyganie ją ukradli! Ale przecież żaden się do nas nawet nie zbliżył! Musiała wypaść gdzieś na szlaku, ostatni raz pamiętam ją na zamku. Ale gdzie?? Trasa, którą szliśmy, to prawie pięć kilometrów w jedną stronę!
Nie namyślając się długo zmuszam Bastka, aby założył bazę w knajpie. Ja na lekko, tylko z kijami, ruszam w drogę powrotną. Zastanawiam się ile mi to może zająć: godzinę, dwie? No i nie ma żadnej gwarancji, że komórkę znajdę. Plany na resztę dnia zaczynają się sypać.
Osiedle cygańskie przecinam jak burza, tylko nieliczne dzieci podbiegają z pytaniem o cukierki. Na polany wpadam z tempem godnym sportowca, macham kijkami jak wiariat. I nagle, już kilkaset metrów nad ostatnimi romskimi zabudowaniami, widzę w trawie moją własność! Musiała mi wypaść przy zejściu, gdy zatrzymywałem się na zdjęcia! Najpierw klnę siarczyście, potem wzywam imię Boga nadaremno, ale to był chyba najszczęśliwszy moment całej majówki 😛. Wszelkie napięcie zeszło ze mnie w jednej sekundzie, cała złość wyparowała.
Po raz trzeci przechodzę przez cygańską dzielnicę. Dzieciaki już nie podbiegają, dorośli patrzą się podejrzliwie. Do knajpy wpadam po dwudziestu minutach od opuszczenia Bastka, zupełnie nie spodziewał się mnie tak szybko. Pierwsze co robię, to kupuję zimne piwo, wchodzi idealnie!

Już na spokojnie rozmawiamy z barmanką. 
- Ma pan szczęście, że nie komórka nie wypadła panu na tamtym osiedlu, wie pan na jakim.
Nie używana ona konkretnych słów, ale nie lubi ona Cyganów, zdecydowanie nie. Wcale się jej jednak nie dziwię: przez czas naszej wizyty niemal wszyscy goście lokalu pochodzili z tej nacji. Co drugi miał rozbiegane ręce i oczka, lecz wszystko było pozamykane: każda lodówka z napojami i lodami, każdy pojemnik, nawet toaleta.
- Wszystko by ukradli - słyszymy. - Nie zostałoby nic.
Młodsi przychodzą głównie do automatu z grami. Krzyczą, wściekają się, że przegrali albo że coś nie działa, a potem okazuje się, że na specjalnej karcie nie mieli już środków. Starsi zaglądają z wnukami po lody i słodycze. Mistrzynią okazała się pewna babcia: wnuczka nie zdążyła nawet rozpakować loda, a ta już odstawiała pusty kufel po piwie 😏.


Pytamy się sprzedającą, czy możemy u niej zostawić plecaki.
- Zostawcie, tu są wszędzie kamery, ich nie odważy się nikt ukraść.
Na lekko zwiedzamy wioskę. Zborov to stara miejscowość, pierwsza wzmianka o niej pochodzi z XIV wieku. Na początku ubiegłego stulecia niewielką większość ludności stanowili Słowacy, co trzeci był Niemcem, mieszkało tu także sporo Żydów. Dziś ich miejsce zajęli Romowie, których teoretycznie jest kilkanaście procent, lecz na ulicach można odnieść wrażenie, iż dominują.  
Największe zniszczenie zabudowy Zborova przyniosła I wojna światowa. Dwukrotnie Rosjanie przedarli się przez karpackie przełęcze i wkroczyli do wioski: na tydzień w 1914 roku i na miesiąc w 1915 roku. Pociski z dwóch stron spadały wszędzie, dodatkowo w tym drugim przypadku armia austro-węgierska wycofując się podpaliła kilkaset domów, większość wioski. Praktycznie wszystkie zabytki to mniejsza lub większa rekonstrukcja po tamtych wydarzeniach. 
Kościół św. Małgorzaty Antiocheńskiej pochodzi z XIV wieku, ale obecnie jest barokowy. Towarzyszy mu kaplica postawiona przez rodzinę Rakoczych. Niedaleko świątyni nad potokiem przerzucono metalowy most, na moje oko z końcowych czasów Austro-Węgier.


Próbując otworzyć bramę przytrzaskuję sobie środkowy palec w lewej ręce; aż mi w oczach pociemniało! Chyba ktoś rzucił dziś na mnie urok! Jeśli do tej pory coś mnie w organizmie bolało, to teraz całość bólu skupiła się w tym jednym miejscu...

Przeklinając pulsujący palec odwiedzamy cmentarz żydowski przechodząc przez dziurę w płocie. Kirkut założono w 1857, dokonali tego Żydzi emigrujący z Galicji. Do czasów II wojny światowej judaizm wyznawał prawie co czwarty obywatel Zborova. W 1942 roku Słowacy wywieźli prawie wszystkich do niemieckich obozów zagłady, ocalała jedynie jedna rodzina żydowskiego dentysty.
Cmentarz składa się z dwóch części: na odsłoniętym terenie tylko kilka macew, natomiast w lasku cała masa stojąca w rzędach.



Kościół św. Zofii, dawna kaplica dworska przy nieistniejącym już pałacu. Rozwalony w 1915, pozostawał do niedawna w ruinie, a wnętrza nadal nie przeszły remontu.


Kasztel z XVI wieku, zniszczony w czasie pożaru w latach 60. ubiegłego stulecia. Kilka lat temu wybudowany prawie od nowa i to widać.


Nad Kamencem stoi kilka kapliczek i znaki kierujące do granicy. Do przejścia w Koniecznej mamy stąd dziesięć kilometrów, do mojego ulubionego Svidnika ledwie dwadzieścia sześć. Niby bliziutko, lecz jednak inaczej, bo nigdy nie dotarłem w te rejony od południa.


Znajdujemy drugą knajpę i Bastek proponuje, aby tam się przenieść, co i czynimy. To połączenie restauracji ze spelunką: w środku jest restauracyjnie, więc zamawiamy po zupie za cztery euro. Solidne porcje, wystarcza za cały obiad. Na zewnątrz jest spelunkowato, tam pijemy piwo. Oprócz nas siedzi kilku chłopów, którzy ochoczo doprawiają się borovičką. Tu Cyganów nie ma, podobnie jak w tej części wioski.
- Duża wódka czy mała? - zagaduje ich barmanka przy niekończących się zamówieniach.
- My som wielcy, więc mała!
- A będą jutro sklepy w Polsce otwarte? - to z kolei pytanie skierowane do nas.
- Niee, wszystko zamknięte, już sprawdzaliśmy - nie zdążyliśmy odpowiedzieć, bo Słowacy nas wyprzedzili.


Zegarek zaczął wskazywać dość zaawansowane popołudnie, więc zrobiliśmy zakupy w pobliskim markecie i znowu w drogę. Przemykamy przez długą ulicę w dzielnicy Podhradie, gdzie w ogóle nie widać innych ludzi. Na jednym z trawników odkrywamy skromny pomniczek poległych w Wielkiej Wojnie.



Pod mostem, którym prowadzą ścieżki na zamek od północnej strony, urządzamy szybką kąpiel. Zimna woda była w tym momencie czymś wspaniałym, lecz co z tego, jak po kilku minutach z plecakiem znowu zalał nas pot?


Końcowym akcentem wizyty w Zborovie było podejście na cmentarz pierwszowojenny, malowniczo położony na zboczu wzgórza. Skromny, w niczym nie przypomina tych galicyjskich.



Spod krzyży jest ładny widok na dolinę oraz górujący nad nią zamek. Podejście z tej strony jest opisywane jako bardzo strome. I my wkrótce zaczniemy się wspinać, ale na Stebnícką Magurę. Plecy już to wiedzą.



2 komentarze:

  1. Niezłe sny! Chyba musieliscie wszamać jakiś lepszych grzybków niz te co Kaśka zbierała!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To by musiały być pieczarki - halucynogenki! Albo coś w tej cebuli!

      Usuń