niedziela, 13 października 2024

Beskid Niski: Radocyna - Nižná Polianka - Vyšný Mirošov.

Poranek w bazie namiotowej w Radocynie (Радоцина) jest chłodny i mocno pochmurny. Wydaje się, że może nawet spaść deszcz. Szary początek tygodnia.
Zbieram się godzinę później niż zakładałem, krótko po dziesiątej. I tak powinienem mieć wystarczająco dużo czasu na wszystko. Oprócz mnie z plecakiem rusza także facet śpiący we własnym namiociku, jego celem jest Huta Polańska (byłem w niej rok temu).


Wspominałem, iż baza - mimo nazwy - administracyjnie leży na terenie Czarnego (Чорне), a precyzyjniej nieistniejącego już Długiego (Долге). Podobne jest położenie najbliższej bazie kapliczki Świętej Rodziny (1903 rok) i krzyża upamiętniającego zniesienie pańszczyzny (rozmaita datacja).



W granice Radocyny wchodzimy kawałek dalej idąc na południe. Przynajmniej współcześnie, bo nie wiem jaki był dokładnie podział gruntów przed wypędzeniem Łemków, na pewno jednak nie było tu zabudowy. W górę, w stronę granicy, prowadzi szutrowo-ziemna droga, na szczęście jeszcze jej nie wyasfaltowano. Co nie znaczy, że nikt nią jeździ: nawet o tej porze przemknął tam i z powrotem dostawczak. Z innych środków transportu: z góry zjeżdżał rowerzysta i machał ręką na powitanie.


W pobliżu pierwszego, dziwnego w swej podwójnej formie domu, wbito małą tabliczkę "Zwolnij. Nie kurz". No tak, nikt nie lubi kurzu, ale naszła mnie taka dygresja, że przecież w momencie budowy ta droga wyglądała tak samo, przyszli mieszkańcy musieli sobie zdawać sprawę, że będzie kurzone. Więc co, potem zaczęło im to przeszkadzać, czy liczyli, że wszystko zakryje asfalt?


Przydrożnych krzyży przetrwało sporo, choć w tym przypadku płotek urody mu nie dodaje.


Ta kapliczka wygląda na mocno zmęczoną.


Dawna Radocyna ciągnęła się przez ponad dwa kilometry i w okresie międzywojennym zamieszkiwało ją czterysta - pięćset osób. Niemal wszyscy byli grekokatolikami, do tego kilkunastu żydów i kilku rzymskich katolików. W wyniku schizmy tylawskiej niemal wszyscy unici przeszli na prawosławie, a Radocyna stała się jednym z pierwszych ośrodków tej wiary uznanych przez państwo polskie. Nie była to pierwsza taka konwersja w historii wioski, bowiem już przed Wielką Wojną dochodziło tutaj do powrotów do religijnych korzeni. W efekcie tuż przed wybuchem kolejnego konfliktu światowego w miejscowej parafii prócz prawosławnych było jedynie dwóch grekokatolików i kilkudziesięciu łacinników (funkcjonariuszy straży granicznej). Do tego jedna rodzina żydowska prowadząca sklep i jedna cygańska, zajmująca się kowalstwem.


Jeśli chodzi o powojenne losy ludności to istnieją rozbieżne informacje. Przewodnik Rewasza oraz polska wikipedia podaje, że wszyscy mieszkańcy wyjechali dobrowolnie do ZSRR. Wkrótce odkryli, że nie ma tam ani dobrobytu, ani komunizmu, ani Ukrainy, więc próbowali wrócić na Łemkowszczyznę, lecz udało się to tylko jednej rodzinie. Według ukraińskiej wikipedii oraz tablicy na symbolicznych drzwiach na Ukrainę wyjechała większość, lecz nie wszyscy, a udało się powrócić dziesięciu rodzinom. Ostatnie kilkadziesiąt osób wypędzono w 1947 roku na Dolny Śląsk.


W wyniku rozłamu wieś posiadała dwie cerkwie. Greckokatolicka pochodziła z końca XIX wieku (wcześniejszą zniszczyła powódź), prawosławna z lat 1928-1930. Jeśli mapa na drzwiach nie kłamie, to stały blisko siebie niedaleko skrzyżowania w stronę Koniecznej. Obie rozebrano w tym samym czasie w latach 50., być może drewna użyto jako budulec w PGR-ach, co się często zdarzało. Ostatnio szukałem jakiś śladów po świątyniach i nic nie znalazłem, tym razem udało mi się trafić na resztki cerkwi greckokatolickiej, w tym niewielki metalowy krzyż i kilka połamanych kolorowych płytek.


Jedyny budynek który przetrwał, to szkoła z 1912 roku wybudowana własnym wysiłkiem przez Łemków. Jest w coraz gorszym stanie, do jej dewastacji walnie przyczynili się pasterze używającej obiektu jako obory. Dziś pasterzami z Podhala i owieczkami ludzie się zachwycają, ale przez całe dekady to właśnie oni dokonali wielu zniszczeń na terenie Beskidu Niskiego i Bieszczadów.


Najtrwalsze okazały się cmentarze, oczywiście nie w całości. Cmentarz wojenny numer 43, kolejne dzieło Dušana Jurkoviča, przyjął w swą ziemię głównie Rosjan i kilku Austriaków. Czasy sanacji i komunizmu przetrwał pomnik z tablicą zawierającą inskrypcję po niemiecku, do tego kilka kamieni na schodach przy wejściu. W latach 90. odbudowali go... myśliwi, ale jak to bywało w takich przypadkach, nie dokonali tego ze zbyt wielkim szacunkiem do szczegółów. W efekcie krzyże na mogiłach nie przypominały oryginalnych, dopiero niedawno przeprowadzony remont przywrócił stan sprzed stu lat.



Sąsiedni cmentarz parafialny jest mocno zarośnięty, lecz widać, że niektóre krzyże zrekonstruowano.


Nieco powyżej nekropolii stoi nowy domek, nie widziałem go ostatnio. Zupełnie mi nie pasuje do beskidzkiego krajobrazu, kojarzy się z zbyt cukierkowo, ale ujął mnie tym, że nazwę wioski zapisano na nim po rusińsku.


Droga wychodzi na łąki, tędy jeszcze nie szedłem. Tarasowe zbocza mogą być pozostałością po dawnych polach uprawnych.


Wioska ciągnęła się kiedyś aż pod graniczny las, dziś - jak informuje znak drogowy - to grunty koła łowieckiego "Dzik", tego samego, który remontował cmentarz. Ciekawa nazwa, to trochę tak, jakby Rosjanie wysyłali do boju Grupę Eksterminacyjną "Ukraińcy".


Zielony szlak, a właściwie ścieżka nadleśnictwa, zaczyna się tracić, więc idę na wyczucie. Mijam niewielką wiatę i po pół godzinie od opuszczenia cmentarzy dochodzę do granicy polsko-słowackiej. Punkt ten zwie się przełęczą pod Zajęczym Wierchem lub przełęczą pod Dębim Wierchem (sedlo Zajačí vrch).


Granicą biegną słowacki szlak czerwony i polski niebieski (długodystansowy Grybów - Rzeszów), ale ścieżka na wielu odcinkach jest zarośnięta i zablokowana krzakami albo drzewami. Tłumy tędy na pewno nie chadzają.


Jak zwykle z ciekawością przyglądam się słupkom granicznym, które niedawno odmalowano, bo biała farba jeszcze leży na okolicznych liściach. Są także przypadki, które pozostawiono w formie leżącej.



Wiele, jeśli nie większość słupków pamięta granicę słowacko-niemiecką. Spod farby albo tynku wychodzi S z jednej strony, a z drugiej kłuje w oczy D przekute w nienaturalnie długą literę P.  Nigdzie nie umiałem uzyskać informacji, czy to są obiekty ustawione już w czasie wojny, czy też użyto wcześniejszych, z których usunięto P i ČS, o czym mogą świadczyć wgłębienia na ścianach. Są rejony - na przykład Babiej Góry - gdzie widać, iż te słupki były wykuwane na świeżo, te tutaj mogą być z odzysku. Zatem najpierw je przekuto jeden raz, potem drugi, częściowo zatynkowano, a ostatecznie litery wymalowano. Graniczniki po przejściach. 


Trafia się jedna rzadka ciekawostka: zdecydowanie przedwojenny słup graniczny polsko-czechosłowacki, o czym dobitnie świadczy data 1923. W tym przypadku na pewno usunięto pierwotne P i zastąpiono D, potem wydłużono nóżkę, aby było znowu P, a teraz jest czarne P 😛. Nie pamiętam, czy widziałem podobny w Beskidzie Niskim, natomiast trafiały mi się takie w Beskidzie Śląskim.


Podniecam się tymi słupkami, bo innych podniet brak - szlak w 99% jest na tyle zarośnięty, że widać jedynie drzewa 😉. Z niecierpliwością czekałem na punkt oznaczony przez mapę jako widokowy i oto co ujrzałem:


Troszkę się odsłoniło na pewnym zakręcie, gdzie akurat był teren po wycince. Na pierwszym zdjęciu grzbiet z górą o nazwie Kačalová. Na drugim widać dolinę oddzielającą go od szczytu Hradské. To są punkty oddalone ode mnie o dziesięć - dwanaście kilometrów, okolice Zborova, czyli Ondavská vrchovina (część składowa słowackiego Beskidu Niskiego). Na horyzoncie majaczy zamglony Čergov (Góry Czerchowskie).



Pomimo tabliczki źródliska Wisłoki nie znajdują się przy szlaku, ale kilkaset metrów dalej na północ. PTTK Jasło ma ciekawy system mierzenia czasu: po czterdziestu minutach marszu okazało się, że przeszedłem tylko kwadrans... W drugą stronę jest jeszcze ciekawiej: stąd do Koniecznej ma być 1:40 godziny, a nad Radocyną już... 1:50! 


W pewnym momencie gubię szlak. Zniknęły oznaczenia, które i tak bywają tu rzadko, ścieżka wyraźnie zbacza na polską stronę. Coraz bardziej i bardziej, ewidentnie oddalam się od granicy. W końcu decyduję się do niej wrócić przez krzaki. Przy słupkach granicznych okazuje się, iż... szlak biegnie po słowackiej stronie, ale tak zarósł, że go w ogóle nie było widać.
A tymczasem na niebie pojawia się słońce, coraz skuteczniej walcząc z chmurami.
Jeżeli chodzi o ruch na szlaku, to spotkałem jednego faceta idącego w przeciwnym kierunku niż ja.


Po niecałej półtorej godzinie wpadam na przełęcz Beskid nad Ożenną (Polianske sedlo). Znajduje się tam kamień przyjaźni i współpracy polsko-słowackiej, a także spora liczba różnych tablic, znaków i słupków.


Rok temu, gdy poprzedni rząd swoją głęboko przemyślaną decyzją zamknął granicę ze Słowacją, to dawne przejście graniczne w tym miejscu było dostępne jedynie dla... pieszych. Można było podjechać autem, zostawić je i na drugą stronę przespacerować się z buta. Bardzo rozsądne.
Tymczasem spoglądam na zegarek i decyduję zrobić przerwę z piwem w cieniu drzew, zwłaszcza, że zrobiło się ciepło. A po przerwie zmykam na Słowację.


Myślałem, że kilka kilometrów do najbliższej wioski uda mi się przebyć stopem i może tak by było, gdyby... coś tędy jechało. Niestety, kilka samochodów - w tym jedno brytyjskie - przemknęło w stronę Polski, gdy siedziałem na przełęczy, a potem wszystko zamarło.


A może stety? Schodząc piechty mam trochę widoków na najbliższą górkę - Kaštielik.


Zawsze bawią mnie te znaki; to jakby sugestia typu "został jeszcze kilometr, aby zawrócić" 😏.


Na mapach istnieje zielony szlak prowadzący w dół, w rzeczywistości go jednak nie ma. Trudno jednak się tu zgubić, choć ja przez chwilę zacząłem iść boczną leśną ścieżką, naiwnie wierząc, że to skrót. Skracam trasę na łąkach, skąd znów coś widać: na środku Stebnícka Magura, na lewo pofałdowana Jedlina. Ponownie są to okolice Zborova, a mi urodził się w głowie nieśmiały plan na którąś z przyszłych majówek.


Mimo, że po asfalcie, to idzie się całkiem przyjemnie. 



Ukryty wśród drzew budynek policyjny, raczej nieużywany. Słowacy, podobnie jak Czesi, nie mają straży granicznej w tradycyjnym rozumieniu, a większość działań ochrony granicy wykonuje policja.


Wioska coraz bliżej, z boku wyskakują kolejne szczyty. Słońce przygrzewa, czuję się szczęśliwy.



Kilka razy już wspominałem, że pod pewnymi względami wolę słowacki Beskid Niski niż polski. A może bardziej prawidłowo byłoby napisać, że dla mnie słowacki Beskid Niski nie jest gorszy od polskiego, jak dla większości turystów. Oczywiście, polska część to urocze doliny, polany po których hula wiatr, samotne krzyże i zagubione cmentarze, ale należy pamiętać, że to pokłosie tragedii tysięcy ludzi. Przynajmniej ja o tym pamiętam, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób landszaft to po prostu landszaft, lecz ja nie potrafię tego oderwać od historii i konkretnych wydarzeń. Słowackiej części nie dotknęła "dobrowolna" wymiana ludności z ZSRR, nie było akcji Wisła, Rusini zostali. Ichniejszy Beskid nie jest tak dziki i opuszczony, lecz widzę tu życie. Są cerkwie, są nadal używane cmentarze. Są napisy w cyrylicy nie tylko jako atrapa. Są ludzie żyjący od pokoleń, nie tylko garstka będąca jak kwiatek do kożucha, a ich kultura nie jest przypominana raz na jakiś czas jak w skansenie. Dlatego napisałbym, że jak dla mnie słowacki i polski Beskid Niski idealnie się uzupełniają. Na północy czuć, że pewna historia się skończyła, to w dużej mierze zamknięte karty książki, na południu ona dalej jest pisana.
Wypędzenia z polskiej strony były również tragedią dla wielu słowackich Rusinów. Już upadek Austro-Węgier i ustanowiona na grzbiecie karpackim granica polsko-czechosłowacka mocno utrudniła życie: Łemkowie mieli po drugiej stronie rodziny, przyjaciół, ożywione kontakty handlowe. Rok 1947 ostatecznie to przerwał. Słowacy krewnych musieliby szukać na Ukrainie albo daleko w Polsce; ciekawe, czy te związki udało się po kilku dekadach odnowić?

Nižná Polianka (Нижня Полянка, węg. Alsópagony) zamieszkana jest w większości przez Słowaków, ale ostatni spis sprzed nastu lat wskazał, że ich liczba spadła, natomiast ilość Rusinów wzrosła mniej więcej do jednej trzeciej. Było też kilka osób deklarujących się jako Ukraińcy. Wśród wyznań najliczniejsze jest prawosławie, nieco mniej grekokatolicyzmu i trochę rzymskich katolików. Przed wiekiem prawosławnych nie było tu wcale, więc można się domyślać, że wiele osób zmieniło wyznanie w czasie komunizmu, kiedy to władze zdelegalizowały kościół unicki i włączyły go w struktury prawosławia.


Wioska leży w połowie drogi pomiędzy Svidníkiem a Bardejowem. Niby tylko trzy kilometry od granicy, a jednak inny świat.


Tłumów na głównej ulicy nie ma, czasem przemknie tylko kobieta z wózkiem. Jest za to spory ruch na szosie. Mijam niewielki sklepik, ale uznaję, że zakupy zrobię później. Pierwszy błąd.


Nowa cerkiew prawosławna o stylu nieokreślonym. Cerkiew greckokatolicka znajduje się z tyłu na wzgórzu.


Na skwerze niespodzianka: coś jakby miniatura drewnianego kościółka! Długo nie mogłem o nim znaleźć żadnych informacji, w końcu dowiedziałem się, że to makieta cerkwi, która kiedyś stała w wiosce. W czasie Wielkiej Wojny, gdy Rosjanie szturmowali karpackie przełęcze, żołnierze austro-węgierscy rozebrali go, bo... potrzebowali desek do wzmocnienia okopów! Nową cerkiew wybudowano po wojnie z kamienia. O tej starej wiadomo niewiele, odtworzono ją na podstawie jednego jedynego zdjęcia wyszperanego w archiwum w Budapeszcie. Nawet nie jest znana data jej budowy, a są podejrzenia, że pierwotnie stał w polskiej Łemkowszczyźnie, gdzie w XIX wieku kupili ją słowaccy Rusini, rozebrali i odbudowali u siebie.


Zastanawiam się nad dalszymi krokami, bo chciałem iść z buta do następnej wioski, aby zobaczyć cmentarz wojenny, ale przypadkowo zaraz pojedzie tam autobus, więc szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji.


Wysiadam w Hutce (Гутка, węg. Hutás). Proporcje ludności są podobne jak w poprzedniej miejscowości, ale tu już wywieszono podwójne tablice. Niestety, cmentarz wojenny jest daleko od przystanku, musiałbym się mocno cofać.


Pozostaje mi zatem pójść dalej, do kolejnej mieściny. Drugi błąd: gdybym w tym momencie spojrzał na mapę, to zobaczyłbym drewnianą cerkiew w Hutce, kilka minut od miejsca, w którym wylazłem z autobusu. No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma psinco.

Mijam granicę powiatów.




Vyšný Mirošov (Вышній Мирошів, węg. Felsőmerse) jest większy od poprzedniczek, ma ponad pół tysiąca mieszkańców. Tutaj Rusini gonią Słowaków jeśli chodzi o procent deklaracji narodowościowych, jest także kilkudziesięciu Cyganów i kilkunastu Ukraińców. Za to pod względem religijnym obecnie absolutnie dominuje prawosławie.


Garaż straży pożarnej z zarośniętym wozem oraz pozostałości po kołchozie.



W zimę na przełomie 1914 i 1915 roku Rosjanom w kilku miejscach udało się przebić przez Karpaty i chwilowo zająć niewielkie obszary Górnych Węgier. Ówczesny Felsőmerse był jedną z okupowanych miejscowości. Pamiątką po tych czasach jest cmentarz wojenny, który początkowo wziąłem za nekropolię z II wojny światowej, bo wygląda bardzo podobnie do cmentarza w Hunkovcach.



Spoczywa tu ponad dwustu żołnierzy niemieckich i trzech austro-węgierskich. Na tablicy poległych brak słowiańskich nazwisk, więc musiały to być jednostki z głębi Rzeszy. 


Za płotem i drogą widać nową cerkiew greckokatolicką - uczęszcza do niej kilkunastu wiernych.


Idąc dalej mijam urząd gminy ze sklepem, ale tego drugiego zostawiam na później. Trzeci błąd!


Schodzę na cmentarz cywilny, gdzie stoi bardzo ciekawa, masywna cerkiew przypominająca kościół obronny! W rzeczywistości jednak nie jest ona taka stara, to poszerzona klasyczna bryła z 1863 roku. Pierwotnie była unicka, od kilkunastu lat należy do prawosławnych.



Kręcę się pomiędzy grobami: ułożone są one w "normalnym" szyku, czyli z tablicą przy głowach nieboszczyków, co na ortodoksyjnych cmentarzach wcale nie jest pewne. Zwraca uwagę wielka drewniana rzeźba anioła.



Wracam pod sklep i okazuje się, że w międzyczasie został on zamknięty, o czym informuje mnie kilka romskich kobiet siedzących pod wiatą. Koniec pracy o godzinie piętnastej nie jest na Słowacji niczym dziwnym również w sklepach. Pozostaje mi usiąść na ławeczce obok nieczynnej knajpy i wyciągnąć własne piwo, które przytargałem aż z Bałkanów, ale ono miało zostać na wieczór.
Knajpa nie działa, sklep nie działa, urząd też już nie działa, lecz publiczne kibelki są otwarte.


Do następnej wioski jest za daleko, aby leźć tam z buta, zresztą popołudnie zaczyna robić się zaawansowane, więc czekam na kolejny autobus. Jeżdżą one średnio co godzinę, zatem nie ma z tym problemu.

Autobus przyjeżdża prawie pusty. Mijam kolejne miejscowości z cerkwiami, kiedyś być może też uda się je odwiedzić. A najbliższy cel to Svidník.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz