Bardejów (po polsku także Bardiów, lecz nie podoba mi się ta
wersja, słow. Bardejov, węg. Bártfa,
niem. Bartfeld) to znana miejscowość na słowackiej mapie.
Zwłaszcza często docierają tu turyści z Polski, bo od granicy dzieli ją
ledwie dwadzieścia kilometrów. Co prawda naszym głównym celem są okoliczne
góry, ale wypadałoby zajrzeć chociaż na chwilę do centrum, zwłaszcza,
że Bastek tu jeszcze nie był. Objuczeni plecakami walimy zatem w stronę
starówki.
Miasto wpisano na listę dziedzictwa UNESCO z powodu średniowiecznego jądra
otoczonego murami miejskimi. To m.in. pokłosie upadku miasta, który dotknął
Bardejów, jak i cały Szarysz w XVIII i XIX wieku: ominęła go intensywna
industrializacja, która zazwyczaj oznaczała burzenie niepotrzebnych
zabytków. Bardejów ominęły też zniszczenia obu wojen światowych, chociaż
podczas tej pierwszej na krótko zajęli go Rosjanie, a potem odbiły wojska
austro-węgierskie.
Mury obronne uznawane są za najlepiej zachowane w całej Słowacji. Ich budowę
rozpoczęto w XIV wieku z polecenia króla Ludwika (Węgierskiego), zakończono
w XVI. Pierwotnie posiadały dwadzieścia trzy baszty, przetrwało do naszych
czasów dwanaście, a dodatkowo zrekonstruowano kolejnych dziewięć. Na
pierwszym zdjęciu Baszta Piwowarów (Bašta pivovarníkov) - nazwa
wskazuje, iż utrzymywał ją cech browarników. Na kolejnym Wielka i Mała Baszta
(Hrubá a Malá bašta), ta druga częściowo zrekonstruowana.
Rynek jak zwykle z nieco senną atmosferą. Rzeźba kata jest uwielbiana przez
turystów, prawie wszyscy robią sobie z nią fotki. Prawie, bo my nie 😏.
Główne obiekty głównego placu to gotycko-renesansowy ratusz i bazylika św.
Idziego (dom sv. Egídia).
Większość domów przy rynku to też zabytki, ale zdarzają się współczesne plomby,
choć z zachowaniem tradycyjnych proporcji.
Na jednym ze wzgórz wznosi się kalwaria z kaplicą.
Widoczna na horyzoncie zarośnięta góra z nadajnikiem to jeden z naszych
planów na kolejne dni.
I jeszcze dwa ujęcia murów miejskich: pozostałości jednej z baszt
renesansowych oraz odbudowane dolne partie Bramy Dolnej (Dolná brána)
wraz barbakanem.
Wracamy na dworzec kolejowy zespolony w jedno z autobusowym. Transportem
miejskim jedziemy do wioski Dlhá Lúka (Hosszúret, Langenau),
która od 1972 roku formalnie stała się dzielnicą Bardejowa. Przez jej środek
płynie rzeczka Kamenec, którą można przekraczać różnymi mostkami.
Brak tu czynnego sklepu, ale według mapy możemy spotkać jedną, dwie, a nawet
trzy działające knajpy! Tę pierwszą znajdujemy szybko, okupowana jest przez
kilku żulików i mało zainteresowanego wszystkim barmana. Żuliki kurzą, ale
na szczęście dym uchodzi przez otwarte drzwi. Mimo, że piwo Šariš zostało nalane z piękną pianą, to jakoś nam się tam średnio podoba i po
obaleniu kufelków postanawiamy poszukać kolejnego lokalu.
Odnosimy połowiczny sukces, bo knajpa jest, ale zamknięta, choć według
kartki na drzwiach powinna być otwarta. Bastek w przypływie rozpaczy zaczyna
lustrować rzekę.
Przechodzimy na drugi brzeg Kamenca i tam szukamy dalej, lecz knajpa numer
trzy okazuje się jedzeniem na wynos produkowanym w prywatnym domu. Zatem
porażka... ale, ale... do obiektu numer dwa podjeżdża samochód, siedzące pod
drzwiami nastolatki podnoszą się i przepuszczają właściciela, który otwiera
drzwi! Radośnie maszerujemy z powrotem na prawy brzeg Kamenca, a jeszcze
przed kładką zaczepia nas dwójka miejscowych.
- Gdzie wy idziecie z takimi dużymi plecakami? - dziwi się kobieta.
- Na zamek.
- O tej porze?!
- Chcemy tam spać!
- O rany, ale uważajcie na niedźwiedzie!
Jej nie do końca trzeźwy, łysy partner zaczyna coś mamrotać po angielsku,
szybko jednak wraca do słowackiego i na pożegnanie ściskamy się mocno jak
starzy znajomi 😏.
W knajpie numer dwa wyskakuje inny problem: brak wody! Z tego powodu nie
działa toaleta, wodę puszczają zaś podobno dopiero od dziewiętnastej, czyli
za półtorej godziny. To już wiem czemu w poprzedniej spelunce pojawiła się
kobieta na rowerze i napełniała w kiblu butelki biorąc je do domu.
- Dlatego otwieram później niż zwykle - tłumaczy chłop zza baru. - Bo bez
kibla nikt mi tu nie przyjdzie.
Ktoś jednak przyszedł obejrzeć wraz z właścicielem mecz hokeja: Koszyce
grały z Nitrą w ostatnim pojedynku decydującym o mistrzostwie. Zwyciężyli.
Dwa razy szedłem za potrzebą za budynek pod płot boiska, ale dłużej tak już
nie można, więc kończymy na jednym piwie i ruszamy w dalszą drogę. Poza
stadionem, na którym ćwiczy spora grupa dzieciaków i dorosłych, ulice wioski
są wyludnione. Mijają nas jedynie dwie cygańskie, całkiem ładne dziewczyny,
oglądające się ze śmiechem za objuczonymi turystami.
W miejscu, gdzie zaczyna się
żółty szlak, stoi także pawilon ze
źródłem wody mineralnej. Jak przeważnie w takich przypadkach ma ona paskudny
smak.
Celem na dziś jest wspomniany w rozmowie z miejscowymi zamek! Mamy do
niego dwa i pół kilometra spokojnego marszu w towarzystwie kolorów
kończącego się dnia. Mamy również nadzieję, że uda tam się
przenocować, tak jak trzy lata temu nocowaliśmy w zamku obok Żyliny. Z góry
schodzą dwie pary, w przeciwną stronę jedzie za to w tumanach kurzu
samochód, ale on kończy trasę przy osiedlu domków letniskowych.
Szczyt z nadajnikiem jest już znacznie bliżej nas.
O dziewiętnastej trzydzieści stajemy pod murami zamku Makovica, który
bardziej znany jest jako Zborovský hrad. Powstał on w XIII albo
XIV wieku przy szlaku handlowym wiodącym z centralnych Węgier do Polski.
Była to potężna twierdza składająca się z górnego i dolnego pałacu, kilku
dziedzińców oraz rozległego podgrodzia, opasana dwoma liniami murów
obronnych. Ostatnimi prywatnymi właścicielami była znana rodzina Rakoczych
(Rákóczi). W 1684 roku, w czasie tzw. powstania kuruców, zamek zdobyły
wojska cesarskie i częściowo go zburzyły, choć na początku XVIII wieku
wymieniany jest jeszcze jako "funkcjonalny". Przez kolejne trzysta lat
pozostawał w ruinie, na zdjęciach sprzed kilkudziesięciu lat widać rosnący w
nim las. Od końca ubiegłego stulecia prowadzone są prace rekonstrukcyjne,
obecnie rękami członków specjalnie powołanego stowarzyszenia. Zamek stanowi
więc de facto plac budowy, ale jest dostępny przez całą dobę i
można prawie wszędzie wejść. Od strony głównej bramy bryła zamku robi duże
wrażenie.
Zamek jest dość popularny wśród turystów, ale o tej porze jesteśmy
całkowicie sami. I fajno i trochę straszno, jak się ma cały taki wielki
obiekt tylko dla siebie 😏.
W ruinach zamku chcemy przenocować, więc najpierw czytamy wszelkie tabliczki informacyjne, ale
nigdzie nie ma zakazu takiej czynności. Potem szukamy odpowiedniego
zadaszonego miejsca. Zaraz za bramą jest niewielkie pomieszczenie,
ale zbyt wilgotne. Potem zaglądamy do dwóch w dużym stopniu
zrekonstruowanych obiektów przylegających do murów obronnych: baszty wraz z
prochownią i budynku gospodarczego Ten drugi wydaje się bardziej chłodny i
mniej przyjazny, więc wybieramy opcję numer jeden, gdzie w dawnej prochowni
umieszczono wystawy zdjęć i historię zamku, a w baszcie także kilka ław oraz
stołów.
Na zdjęciu to budynek z otwartymi drzwiami (prochownia), za nim baszta.
Dokładne zwiedzanie ruin zostawiamy sobie na rano, a teraz idziemy pomiędzy
mury podgrodzia i górnego pałacu, próbując zobaczyć zachód słońca, lecz te
zdążyło się już schować za górami. Zamiast tego mamy widoki na wioskę
położoną po północnej stronie, od której zamek wziął swą bardziej powszechną nazwę (Zborov) oraz na bliski szczyt Jedlina.
Jeśli chodzi o infrastrukturę turystyczną, to w lesie znajdują się dwa
drewniane wychodki, a w dawnej fosie miejsca na ognisko. Mimo, że jesteśmy
od cywilizacji trochę oddaleni, to przy ogniu długo nie ma spokoju: ze
Zborova dochodzą krzyki ludzi, szczekanie i piski psów, warkot samochodów,
ktoś lub coś głośno wali w drzewa. Bliżej nas krążą zwierzęta. Dym kręci się
jakoś dziwnie i dociera aż na dziedzińce zamku.
Dziwne są też sny. Najpierw męczą Bastka: śni mu się, że ktoś do baszty
przyszedł i się awanturuje, po czym się budzi i... dalej śpi. W kolejnych
snach ktoś kilka razy wyszarpuje go ze śpiwora, osobnik strasznie wielki,
przypominający niedźwiedzia. Znowu się budzi i znowu okazuje się, że nadal
śpi. Potem ma senną wizję mnie, podnoszącego się z ziemi w wersji świecącej
na biało, stoję nad nim jak duch! Opowiada mi o tym, gdy wreszcie udaje mu
się skutecznie obudzić i podobne sny zaczynają dręczyć mnie: kilka razy mam
wrażenie, że podjeżdża jakieś auto, przychodzą całe grupy Cyganów i nas
atakują, ja się przerażony budzę, a to znów sen w śnie! Wrzeszczę do Bastka,
że musimy się wreszcie obudzić, bo inaczej to będzie trwało bez końca i... w
końcu otwieram oczy w rzeczywistości, a nie w majakach, choć jeszcze przez
chwilę upewniam się, że to na pewno nie sen! Uff...
Taki mam widok leżąc na wznak: górne partie zrekonstruowanej baszty.
Wyrwanie się z koszmarów odbyło we właściwym momencie, bowiem chcieliśmy
obejrzeć wschód słońca, który zaczynał się przed piątą trzydzieści. Idziemy w to
samo miejsce, co wczoraj, lecz początek dnia nie jest zbyt imponujący, muszę
trochę popracować w programie, aby oddać jego zbliżoną odsłonę. Dopiero przy
obróbce zauważyłem, że na murach siedział jakiś ptaszek i nam się przyglądał
😉.
Zborov jeszcze śpi, nawet aut nie słychać. Najwyraźniej wieczorne szaleństwa
wyczerpały ich możliwości.
Nasze miejsce noclegowe, a nad nią góra z nadajnikiem, czyli Stebnícka Magura. Tam chcemy spać kolejnej nocy.
Zaglądając do wychodka zerkam jeszcze na piękną aleję dębową prowadzącą
przez las do głównej bramy. Zasadzona została w XVII i XVIII wieku przez
Rakoczych. Drzewa, które już zakończyły swój żywot, leżą obok dawnych
sąsiadów.
Wracamy dospać do baszty, lecz nie było nam dane długo cieszyć się spokojem. W pewnym momencie usłyszałem głosy i to dość liczne; najpierw sądziłem, że znowu jestem w centrum sennego koszmaru, lecz nie, to była jawa! Zaglądam przez okienko w murze i widzę, że przed bramą gromadzi się jakaś grupa! Wycieczka? Jest szósta dwadzieścia pięć, powaliło ich??! Zaraz potem podjeżdża terenówka. Wychodzi z niej starszy, biały facet, a grupa ma śniady kolor skóry, więc wyjaśnia się, że to jednak nie wycieczka. Przypominam sobie, że jeden z plakatów w zamku informował, iż stowarzyszenie "aktywuje bezrobotnych" w czasie prac remontowych. Wiadomo, wśród kogo jest najwięcej bezrobotnych w okolicy...
Wychodzę na zewnątrz, aby nikt się nie zdziwił barłogiem w baszcie. Cyganie
mijają mnie obojętnie, ich kierownik podchodzi z uśmiechem.
- Jak się spało w hotelu? - zagaduje. - Zmarzliście?
Po prawdzie to momentami było chłodno, ciągnęło od cegieł w podłodze, ale
bez tragedii.
- My codziennie o szóstej trzydzieści zaczynamy pracę, osiem godzin. I tak
od szesnastu lat.
- A jutro? - zadaję podchwytliwe pytanie, bo jutro jest Święto Pracy.
- To jeszcze zobaczymy...
Dreptam z powrotem do spania, udaje nam się przekimać następne trzy
godziny. Po ostatniej pobudce słońce jest już wysoko, a praca wre,
przynajmniej wśród niektórych: jeden koleś z zapałem kosi trawę, kilku
innych siedzi na rusztowaniach przy sąsiedniej baszcie. Właśnie zaczynaliśmy
jeść śniadanie na ławce przed drzwiami, gdy pojawia się pierwsza
kilkuosobowa wycieczka. Prawdziwa. Oczywiście z Polski. Patrzą się na nas
dziwnie i fandzolą takie bzdury, że wolimy się nie odzywać.
W zamian za to robimy sobie pamiątkowe zdjęcia: ja z faną, Bastek z kawą.
Zwróćcie uwagę na stan wieży nad nami.
Ruszamy na dokładniejszą penetrację. Jądrem zamku jest widoczny na
poprzednich ujęciach kompleks górnego i dolnego pałacu. Dwie baszty są
częściowo zrekonstruowane, a górna część górnego pałacu wystaje nad murami.
Tu można porównać mury zewnętrzne, otaczających podgrodzie: z lewej strony
stan oryginalny, z prawej po remoncie. Zastanawiam się, czy jednak nie
przesadzają z odbudową; łatwo przegiąć i z zabezpieczenia ruiny robi się
Disneyland.
Gramolimy się pod górę. Bastek gdzieś mi znika, więc w pojedynkę uderzam do
dolnego pałacu. Praca przy nim jest podzielona: jedyny biały robotnik siedzi
przy murze i przy dźwiękach radia macha szpachelką, mniejszość romska (w tym
przypadku większość) kryje się w cieniu i patrzy. Może swoje już zrobili?
Ta część zamku jest najbardziej zniszczona, ale być może w przyszłości się
to zmieni. Czasem trzeba uważać, aby nie spaść kilkanaście metrów w dół.
Baszta kuchenna (Kuchynská bašta), która wzięła swą nazwę od
pobliskiej kuchni. W czasach pokoju trzymano w niej zapasy.
Obsypującą się ścieżką wdrapuję się do górnego pałacu: to najstarsza,
średniowieczna część zamku i chyba najbardziej poszkodowana wichrami
historii. Znajdował się tu także donżon, wieża ostatecznej obronny,
jednocześnie posiadaczka jedynego zegara.
To najlepszy punkt obserwacyjny na okolicę: Zborov i góry. Bo przecież
jesteśmy w górach! Słowacy nazywają je Ondavská vrchovina,
Polacy Pogórze Ondawskie. Klasyfikacja tego pasma jest sporna: polscy
kartografowie traktują je jako samodzielną jednostkę Beskidów Środkowych,
równą Beskidowi Niskiemu. Słowacy odwrotnie: dla nich to część wielkiego
Beskidu Niskiego, taka sama jak Busov, Beskid Gorlicki, Góry Grybowskie i
tak dalej. Ponieważ jesteśmy na Słowacji, to wypadałoby przyjąć miejscowy
podział, zatem mogę z czystym sumieniem napisać, że majówkę w 2025 roku
spędzamy w Beskidzie Niskim 😊.
Większość zamku otaczają łagodne zbocza tak podobne do polskiego Beskidu
Niskiego. Najbliższy szczyt to podwójny Smilniansky vrch wyłaniający się za
Zborovem, ale widać też Javorinę, czyli Jaworzynę Konieczniańską położoną na
granicy oddalonej o jedenaście kilometrów.
Bardziej na wschód mamy szczyty położone w pobliżu Ożennej i
wioski Nižná Polianka, którą odwiedziłem w sierpniu ubiegłego roku idąc
z bazy namiotowej w Radocynie. To właśnie wtedy przyszła mi do głowy myśl, aby w majówkę uderzyć na zamek w Zborovie.
Jedyny wyjątek od łagodnego wyglądu to wspominana Stebnícka Magura,
która z tej perspektywy sprawia wrażenie wielkiej i stromej góry.
Pora się zbierać w drogę. Znowu zachodzi do nas szef ekipy remontowej i pyta
się, czy zostajemy na jeszcze jedną noc. Niby nadal się uśmiecha, ale nie
jestem już pewien, czy nasz obecność rzeczywiście go cieszy. Pojawia się
również rowerzysta, który przypedałował z Bardejovskich Kúpeli.
- Idziecie Cestą SNP??
Przed założeniem plecaka fotografuję złożony w prochowni kamień pamiątkowy z
1915 roku, wykonany przez żołnierzy austro-węgierskiej armii. To pokłosie
Wielkiej Wojny, kiedy to zamek stał na linii frontu pomiędzy wojskiem
rosyjskim a cesarsko-królewskim. Poddani Franciszka Józefa z zamku bronili
drogi na Bardejov, przez co ruina stała się jeszcze bardziej zrujnowana w
wyniku rosyjskiego ostrzału. Pozostały po nich okopy, bunkry i właśnie ów
kamień, który prawie sto lat leżał zapomniany w ziemi z zasłoniętym napisem.
Bardziej czytelną kopię ustawiono na dziedzińcu.
Żegnamy się z zamkiem całkowicie usatysfakcjonowani, spełniło się kolejne z
moich marzeń. Mam nadzieję, że przy następnej wizycie Zborovský hrad będzie nadal tak swobodnie dostępny.
Udajemy się do Zborova, lecz nie najbliższym szlakiem, lecz biegnącym dookoła. Jest to najprzyjemniejsza i najbardziej widokowa wersja
przez polany, tu ze szczytem Hradské w tle.
Trawa jest mokra, a momentami tworzy wręcz bagienko, lecz okoliczności
zachęcają do częstych postojów. Patrzymy na położoną w dole wioskę, patrzymy
na zalesione góry. Jest pięknie!
Po wejściu do lasu pojawia się pewien problem: z
czerwonego szlaku zamkowego mamy odbić na
czerwoną Cestę Hrdinov SNP. W pewnym
momencie oznaczenia się gubią i odnajdujemy je zupełnie przypadkowo. Po
wyjściu z lasu znowu rozciągają się wielkie polany, a Zborov ze swoimi
kościelnymi wieżami jest coraz bliżej.
Ruiny zamku od wschodu.
Wkraczamy na teren Zborova (węg. Zboró). Na pierwszy
ogień (dosłownie) idzie dzielnica cygańska, dobrze widoczna z murów
zamkowych. Częściowo składa się ona z szeregu niskich domków wybudowanych
przez gminę. Oprócz nich standardowa architektura takich miejsc, czyli
konstrukcje z rozmaitych materiałów, od okazałych domostw z pustaków po
szałasy z blachy. Czuć smród z ognisk w których palono plastiki, rozpadają
się porzucone samochody, przybiegają psy, wśród których jeden ma dokładnie
taki głos, jaki słyszeliśmy wieczorem przy ognisku.
Przechodziłem już przez gorsze osiedla, lecz dla Bastka to nowość. Ręka aż
go świerzbi, żeby zrobić zdjęcia lub filmik, ale nie wiem, czy jesteśmy w
stanie szybko uciekać z wielkimi plecakami. Nie ma tu jednak żadnej agresji,
wzbudzamy tylko zainteresowanie u dzieciaków, co chwilę któreś
podbiega i krzyczy:
- Dzień dobry, macie cukierki?!
- Chyba coś mam w plecaku - stwierdza Bastek.
- Na miłość boską, nie rób tego - kiwam energicznie głową. - Nie odczepimy
się później od nich.
Im bliżej centrum, tym zabudowa staje się bardziej standardowa, ale cygańskie
fale kursujące tam i z powrotem nie ustają. Oczywiście prawie każde dziecko
zagaduje o cukierki, ale też każde grzecznie mówi "dzień dobry".
W środku Zborova chwilowo olewamy knajpę na skrzyżowaniu, z której miło
uśmiecha się sprzedawczyni i idziemy zobaczyć niemiecki cmentarz z
II wojny światowej. Już kiedyś na nim byłem, wracając na Śląsk z Sanoka. To
klasyczna nekropolia tego typu z rzędami szarych grobów, wielkim krzyżem i
dzwonnicą. Był to pierwszy taki cmentarz otwarty na Słowacji po upadku
komunizmu.
Po sesji fotograficznej orientuję się, iż... nie mam komórki! Znajdowała się
w torbie z aparatem, boczna kieszonka jest otwarta! Pierwsza myśl: Cyganie
ją ukradli! Ale przecież żaden się do nas nawet nie zbliżył! Musiała wypaść
gdzieś na szlaku, ostatni raz pamiętam ją na zamku. Ale gdzie?? Trasa, którą
szliśmy, to prawie pięć kilometrów w jedną stronę!
Nie namyślając się długo zmuszam Bastka, aby założył bazę w knajpie. Ja na
lekko, tylko z kijami, ruszam w drogę powrotną. Zastanawiam się ile mi to
może zająć: godzinę, dwie? No i nie ma żadnej gwarancji, że komórkę znajdę. Plany na resztę dnia zaczynają się sypać.
Osiedle cygańskie przecinam jak burza, tylko nieliczne dzieci podbiegają z
pytaniem o cukierki. Na polany wpadam z tempem godnym sportowca, macham
kijkami jak wiariat. I nagle, już kilkaset metrów nad ostatnimi romskimi
zabudowaniami, widzę w trawie moją własność! Musiała mi wypaść przy zejściu,
gdy zatrzymywałem się na zdjęcia! Najpierw klnę siarczyście, potem wzywam
imię Boga nadaremno, ale to był chyba najszczęśliwszy moment całej majówki 😛. Wszelkie napięcie zeszło ze mnie w jednej sekundzie, cała złość
wyparowała.
Po raz trzeci przechodzę przez cygańską dzielnicę. Dzieciaki już nie
podbiegają, dorośli patrzą się podejrzliwie. Do knajpy wpadam po dwudziestu
minutach od opuszczenia Bastka, zupełnie nie spodziewał się mnie tak szybko. Pierwsze
co robię, to kupuję zimne piwo, wchodzi idealnie!
Już na spokojnie rozmawiamy z barmanką.
- Ma pan szczęście, że nie komórka nie wypadła panu na tamtym osiedlu, wie
pan na jakim.
Nie używana ona konkretnych słów, ale nie lubi ona Cyganów, zdecydowanie
nie. Wcale się jej jednak nie dziwię: przez czas naszej wizyty niemal
wszyscy goście lokalu pochodzili z tej nacji. Co drugi miał rozbiegane ręce
i oczka, lecz wszystko było pozamykane: każda lodówka z napojami i lodami,
każdy pojemnik, nawet toaleta.
- Wszystko by ukradli - słyszymy. - Nie zostałoby nic.
Młodsi przychodzą głównie do automatu z grami. Krzyczą, wściekają się, że
przegrali albo że coś nie działa, a potem okazuje się, że na specjalnej
karcie nie mieli już środków. Starsi zaglądają z wnukami po lody i słodycze.
Mistrzynią okazała się pewna babcia: wnuczka nie zdążyła nawet rozpakować
loda, a ta już odstawiała pusty kufel po piwie 😏.
Pytamy się sprzedającą, czy możemy u niej zostawić plecaki.
- Zostawcie, tu są wszędzie kamery, ich nie odważy się nikt ukraść.
Na lekko zwiedzamy wioskę. Zborov to stara miejscowość, pierwsza wzmianka o
niej pochodzi z XIV wieku. Na początku ubiegłego stulecia niewielką
większość ludności stanowili Słowacy, co trzeci był Niemcem, mieszkało tu
także sporo Żydów. Dziś ich miejsce zajęli Romowie, których teoretycznie
jest kilkanaście procent, lecz na ulicach można odnieść wrażenie, iż
dominują.
Największe zniszczenie zabudowy Zborova przyniosła I wojna światowa.
Dwukrotnie Rosjanie przedarli się przez karpackie przełęcze i wkroczyli do
wioski: na tydzień w 1914 roku i na miesiąc w 1915 roku. Pociski z dwóch
stron spadały wszędzie, dodatkowo w tym drugim przypadku armia
austro-węgierska wycofując się podpaliła kilkaset domów, większość wioski.
Praktycznie wszystkie zabytki to mniejsza lub większa rekonstrukcja po
tamtych wydarzeniach.
Kościół św. Małgorzaty Antiocheńskiej pochodzi z XIV wieku, ale obecnie jest
barokowy. Towarzyszy mu kaplica postawiona przez rodzinę Rakoczych.
Niedaleko świątyni nad potokiem przerzucono metalowy most, na moje oko z
końcowych czasów Austro-Węgier.
Próbując otworzyć bramę przytrzaskuję sobie środkowy palec w lewej ręce; aż
mi w oczach pociemniało! Chyba ktoś rzucił dziś na mnie urok! Jeśli do
tej pory coś mnie w organizmie bolało, to teraz całość bólu skupiła się w
tym jednym miejscu...
Przeklinając pulsujący palec odwiedzamy cmentarz żydowski przechodząc przez
dziurę w płocie. Kirkut założono w 1857, dokonali tego Żydzi emigrujący z
Galicji. Do czasów II wojny światowej judaizm wyznawał prawie co czwarty
obywatel Zborova. W 1942 roku Słowacy wywieźli prawie wszystkich do
niemieckich obozów zagłady, ocalała jedynie jedna rodzina żydowskiego
dentysty.
Cmentarz składa się z dwóch części: na odsłoniętym terenie tylko kilka
macew, natomiast w lasku cała masa stojąca w rzędach.
Kościół św. Zofii, dawna kaplica dworska przy nieistniejącym już pałacu.
Rozwalony w 1915, pozostawał do niedawna w ruinie, a wnętrza nadal nie
przeszły remontu.
Kasztel z XVI wieku, zniszczony w czasie pożaru w latach 60. ubiegłego
stulecia. Kilka lat temu wybudowany prawie od nowa i to widać.
Nad Kamencem stoi kilka kapliczek i znaki kierujące do granicy. Do przejścia
w Koniecznej mamy stąd dziesięć kilometrów, do mojego ulubionego Svidnika
ledwie dwadzieścia sześć. Niby bliziutko, lecz jednak inaczej, bo nigdy nie
dotarłem w te rejony od południa.
Znajdujemy drugą knajpę i Bastek proponuje, aby tam się przenieść, co i
czynimy. To połączenie restauracji ze spelunką: w środku jest
restauracyjnie, więc zamawiamy po zupie za cztery euro. Solidne porcje,
wystarcza za cały obiad. Na zewnątrz jest spelunkowato, tam pijemy piwo.
Oprócz nas siedzi kilku chłopów, którzy ochoczo doprawiają się
borovičką. Tu Cyganów nie ma, podobnie jak w tej części wioski.
- Duża wódka czy mała? - zagaduje ich barmanka przy niekończących się
zamówieniach.
- My som wielcy, więc mała!
- A będą jutro sklepy w Polsce otwarte? - to z kolei pytanie skierowane do
nas.
- Niee, wszystko zamknięte, już sprawdzaliśmy - nie zdążyliśmy odpowiedzieć,
bo Słowacy nas wyprzedzili.
Zegarek zaczął wskazywać dość zaawansowane popołudnie, więc zrobiliśmy
zakupy w pobliskim markecie i znowu w drogę. Przemykamy przez długą ulicę w
dzielnicy Podhradie, gdzie w ogóle nie widać innych ludzi. Na jednym z
trawników odkrywamy skromny pomniczek poległych w Wielkiej Wojnie.
Pod mostem, którym prowadzą ścieżki na zamek od północnej strony, urządzamy
szybką kąpiel. Zimna woda była w tym momencie czymś wspaniałym, lecz co z
tego, jak po kilku minutach z plecakiem znowu zalał nas pot?
Końcowym akcentem wizyty w Zborovie było podejście na cmentarz
pierwszowojenny, malowniczo położony na zboczu wzgórza. Skromny, w niczym
nie przypomina tych galicyjskich.
Spod krzyży jest ładny widok na dolinę oraz górujący nad nią zamek.
Podejście z tej strony jest opisywane jako bardzo strome. I my wkrótce
zaczniemy się wspinać, ale na Stebnícką Magurę. Plecy już to wiedzą.
Niezłe sny! Chyba musieliscie wszamać jakiś lepszych grzybków niz te co Kaśka zbierała!
OdpowiedzUsuńTo by musiały być pieczarki - halucynogenki! Albo coś w tej cebuli!
Usuń