Kolejny rok, kolejny odcinek naszej wędrówki dookoła Polski wzdłuż jej granic.
Przed dwunastoma miesiącami byliśmy na Rusi Czerwonej przy granicy z Ukrainą,
teraz przyszła więc pora na powrót na odcinek północny. W 2019 roku
zakończyliśmy podróż na Mazurach, w Gołdapi. Teoretycznie więc
powinniśmy ruszyć z tego miasta lub okolic, ale postanowiliśmy dokonać pewnej
korekty.
Padło na Ełk jako na miejsce starowe. Położony jest on mniej więcej na
tej samej szerokości geograficznej co Gołdap, ale pięćdziesiąt kilometrów
bardziej na południe. Skąd ta zmiana?
Pierwszy powód wydaje się jasny: sytuacja polityczna. Maszerowanie wzdłuż
granicy rosyjskiej to proszenie się o kłopoty. Nie mam tu na myśli zagrożenia ze strony samych Rosjan, bo raczej mało prawdopodobne, aby do nas strzelali zza
płotu. Bardziej obawiałem się reakcji polskich służb granicznych, bo z
wieloletnich doświadczeń z nimi można się było spodziewać, że jak zobaczą
nasze dzikie obozowisko, to najpierw przyłożą pałką, a dopiero później zadadzą
pytania. A już na pewno mielibyśmy nieustanne, drażniące kontrole.
Powód drugi jest prozaiczny: tereny przygraniczne na zachód od Gołdapi są
zwyczajnie nudne. Głównie lasy i lasy, rzadkie malutkie wioski, mało ciekawych
obiektów, mało jezior, a dużo bagienek. Do tego brak sklepów na długim
odcinku.
Powód trzeci: Ełk jest znacznie lepiej skomunikowany niż Gołdap, choć - jak
się okaże - niektórzy i tak będą mieli problemy z dotarciem.
Zatem postanowione - na Mazury!
Wyjechałem jako jeden z pierwszych uczestników, w piątek wieczorem. Zanim
jeszcze w stolicy Górnego Śląska wsiadłem do pociągu, to oberwałem ptasią kupą
i to ogromną. Zastanawiałem się, czy to dobry, czy zły znak...
W stolicy Śląska mam prawie godzinny postój, więc krążę po dworcu obserwując
leżące w przejściach osoby po spożyciu alkoholu. Nie w kątach, tylko w
przejściach, aby byli lepiej widoczni.
Na noc zapowiadano silny front burzowy, ale na szczęście go minęliśmy, więc
punktualnie o 5.45 docieram do Tczewa (Dirschau).
Tczew to Kociewie, a więc Pomorze Gdańskie. Nigdy w nim nie
byłem, ale mam jedynie kwadrans oczekiwana na przesiadkę.
Parowóz TKh z Chrzanowa - pomnik.
Podjeżdża osobówka, którą przekraczam Wisłę liczącym ponad kilometr mostem.
Wybudowano go w 1891 roku, dwukrotnie potem wysadzano w powietrze. Jego
obrona, jak i sąsiedniego mostu drogowego, była jednym z epizodów od których
zaczęła się II wojna światowa.
Pociągi osobowe mają ten plus nad pośpiesznymi, iż można się lepiej przyjrzeć
mijanym stacjom, a czasem nawet uda się zrobić zdjęcie 😏. Poniżej
Prabuty (Riesenburg), a więc znaleźliśmy się na Powiślu (są
rozbieżne opinie, czy to jeszcze Pomorze, czy już Prusy, ale większość
wskazuje na tę drugą opcję).
W Prabutach zaczyna padać, na razie jeszcze umiarkowanie. Przede mną
Ostróda (Osterode), czyli według wielu znaków na niebie i w internecie
wjechałem w Mazury. Ale tylko na chwilę.
Po półtorej godzinie pojawia się Olsztyn (Allenstein), a więc stolica
Warmii. Choć chyba miejscowi tego nie wiedzą, bo wszędzie z uporem
maniaka wypisuje się "stolica Warmii i Mazur". Jak Olsztyn może być stolicą
regionu, w którym nie leży? Przecież nie ma czegoś takiego jak "Warmia i
Mazury" tylko "Warmia" oraz "Mazury", dwie zupełnie inne krainy. Owszem,
Olsztyn jest stolicą województwa warmińsko-mazurskiego, ale nie żadnego WiM.
Zdaję sobie sprawę, że znajomość geografii jest w społeczeństwie dramatycznie
niska, lecz czasami ręce opadają... To pewno ci sami geniusze, którzy
twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na
Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku (z kolei Opole na nim nie leży).
Pomijając geograficzną dygresję, to wysiadam na dworcu głównym. Chciałem na
wcześniejszym (Olsztyn Śródmieście), ale... wychodząc zaczepiłem plecakiem o
fotel i, zanim się wyplątałem przy pomocy innego pasażera, drzwi się
zamknęły...
Olsztyn Główny to ponura budowla z epoki wczesnego Gierka, do tego rozkopana,
podobnie jak cała okolica. Podobno budują nowy dworzec, który ma być
funkcjonalny, bezpieczny i cacy cacy. Do tego leje jak z cebra.
Obok stał kiedyś dworzec autobusowy, ale już go nie ma. Winnych wskazuje ten
baner.
Przeszedłem kawałek i już byłem cały mokry. Jakaś babka zawołała na mój widok:
"Po co pan tu przyjeżdżał w taką pogodę?!". No właśnie, po co? Mam jednak
około godziny do następnego pociągu i chcę to wykorzystać, więc przebiegam
pomiędzy jednym parasolem a drugim.
W końcu trochę przestaje, więc mogę się zapuścić pomiędzy ulice.
Mijany neogotycki kościół z ciekawą mozaiką.
Okazały, dawny gmach Rejencji, dziś Urząd Marszałkowski.
Po sąsiedzku znajduje się cel krótkiej wizyty w Olsztynie:
Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Obecna nazwa jest niezbyt
szczęśliwa, bo taka ziemia nie istnieje. Kiedyś był to
Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, a popularnie nazywa się go
Szubienicami. To dzieło Xaverego Dunikowskiego z 1954 roku.
Architektura to na pewno niebanalna, zresztą wpisana na listę zabytków.
Oczywiście jest solą w oku wszelkich prawdziwych patriotów, a od wybuchu wojny
na Ukrainie skupiły się na niej nowe ataki. Pojawiły się dwie flagi i
różne mądre napisy w stylu "Jeb...ać Putina i Tuska". Znowu komuś się wydaje,
że jak się wyżyje na kamieniach, to zostanie bohaterem, tak jak ci, co po
nocach niszczą radzieckie cmentarze. A ja - pomimo wojny - zdania nie
zmieniłem: z pomnikami się nie walczy, nawet jeśli są "nieprawomyślne". Bo to
pamiątka historii, symbol dawnych czasów, a odpowiedzią na burzenie pomników
przeważnie są kolejne burzenia pomników. Ale wiadomo - zawsze prościej jest
coś zniszczyć niż zbudować...
Widok spod pomnika na plac Xaverego Dunikowskiego (wcześniej Armii Czerwonej).
Po lewej stoi hala sportowa Komendy Policji, po prawej Urząd Wojewódzki (w
przeszłości Städtische Oberrealschule).
Patrzę na zegarek i zaczynam powrót. Ze skrzyżowania dostrzegam krągłą
kopułę - drugie co do wielkości planetarium w Polsce (a pierwsze, odliczając
Śląsk 😏).
Ledwo wlazłem do pociągu, a podchodzi do mnie chłopak z plecakiem i w brylach.
- Czy my się nie znamy?
Znamy, bo to Kris! Członek naszej ekipy wędrownej (choć tylko na cztery
dni). Przyjechał do Olsztyna już wczoraj, teraz jedzie na Ełk, ale wysiądzie
jeszcze po drodze, aby zobaczyć jakieś bunkry. Wypijamy po piwku i dalej
znowu podróżuję sam.
W południe wysiadam w Ełku (Lyck). Największe miasto Mazur. A
przy okazji - zawsze byłem przekonany, że Mazury to kraina historyczna, lecz
są opinie, iż to "jedynie" region geograficzno-kulturowy. Historycznie zaś to
część Prus, ale nazwę tę stosuje się rzadko, bo się źle kojarzy
(podobnie jak np. Ruś Czerwona).
Dworzec w Ełku też rozkopany. Plakaty obiecują niesamowite rzeczy po
ukończeniu remontu, ale jeśli nie zwiększy się ilości połączeń (a zazwyczaj się
nie zwiększa), to są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po co odpicowane
perony, jeśli nie ma z nich kto korzystać?
Na początek wizyty przechodzę do leżącego po sąsiedzku terenu
Ełckiej Kolei Wąskotorowej (Lycker Kleinbahn). Uruchomiono ją przed
Wielką Wojną, miała dowozić mieszkańców okolicznych wsi do Ełku,
transportowano również towary. W przeszłości można było nią dojechać aż pod
granicę z Rosją (później Polską). Jeszcze w latach 90. udało mi się z niej
skorzystać jak z normalnego środka transportu, ale było widać, że to jej ostatnie chwile w takiej formie. Od kilkunastu lat prowadzone są jedynie kursy
turystyczne na krótkiej, dziesięciokilometrowej trasie.
Wokół stacji znajdziemy ekspozycję lokomotyw i wagonów, zarówno
normalnotorowych, jak i tych do wąskiego toru (pierwotnie było tu 1000 mm,
potem przekuto je na 750 mm).
Zaglądam do wagonów, gdzie przygotowano różne wystawy. Patrząc na tablicę ze
starym herbem miejskim zadaję sobie zagadkę: skoro Ełk powrócił do Macierzy,
to kiedy do niej należał?
Rzecz w tym, że nigdy. Lyck, jako część Prus Wschodnich, był lennem Polski,
ale lenno to nie to samo, co właściwy kraj. Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Co więcej: Ełk nazywał się kiedyś po polsku Łek, a
Ełkiem oficjalnie stał się dopiero w 1946 roku.
Wracam na drugą stronę torów i idę w kierunku kempingu, po drodze trafiając na
zbiorową mogiłę wojenną z lat 1914-1915. W tym czasie Rosjanie
trzykrotnie zajmowali miasto, a Niemcy trzykrotnie je odzyskiwali. Zabudowa
została mocno zniszczona, a pamiątką po tych wydarzeniach są liczne groby
żołnierskie. Widoczna poniżej leży ponoć na terenie prywatnym, odkupionym od
wojska (są to chaszcze i śmietnisko), ale mogiłę niby odnowiono. Choć
przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze
czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego. W każdym razie
pochowano tu wspólnie ośmiu poddanych cesarza niemieckiego i dziesięciu
rosyjskiego cara.
Kawałek dalej przekraczam rzekę Ełk i docieram do kempingu, gdzie chcemy dziś
przenocować. Facet w recepcji drapie się w głowę:
- Nie wiem, czy przyjmujemy namiotowców, mamy różne imprezy.
- Pisałem do MOSiRu i odpowiedzieli, że serdecznie zapraszają - odpowiadam.
- Aaa, to sobie poradzimy.
Melduję się i idę obejrzeć miejscówkę. Kawał trawnika pod drzewami, nie ma
żadnej wiaty, ale domek z toaletami i prysznicami jest dość okazały. Zanim się
rozbiję, to dzwonię do Buby, która ma się zjawić wieczorem.
- A czy w tym domku z kiblami można spać? - pyta.
No i mnie olśniło - oczywiście, że można, miejsca jest dużo, a innych turystów
brak. Rezygnuję więc z rozstawiania namiotu na piździawicy, zostawiam plecak w
recepcji i ruszam na lekko do dokładniejszego zwiedzenia miasta. Co prawda
dawno temu wielokrotnie bywałem w Ełku z rodzicami, ale to jednak nie to samo.
Pierwsze kroki kieruję na cmentarz komunalny. Nagrobków z czasów, gdy
była to nekropolia ewangelicka, prawie tu nie ma, znalazłem ledwie kilka.
Najciekawsza jego część to dość spora kwatera wojenna, w stanie przyzwoitym
jak na polskie warunki. Jej centralnym punktem jest okazały pomnik poświęcony
poległym żołnierzom niemieckich, a wokół niego ciągną się dziesiątki
betonowych stel z nazwiskami tych, co oddali życie za Kajzera.
Żołnierzy rosyjskich symbolizuje pojedynczy krzyż. Są także groby polskie z
września '39, z ostatnich miesięcy wojny oraz z czasów PRL-u (często opatrzone
dopiskiem "zginął tragicznie"), a także jednego Francuza (czyżby jeniec? A może to żołnierz jakiejś Francuzki, zgodnie z pisownią?). I
pomniczek przypominający o cywilnych mieszkańcach miasta Lyck.
Na północny-zachód od cmentarza komunalnego, przed rzeką Ełk, kiedyś istniał cmentarz żydowski, założony w 1837 roku. Zdewastowali go naziści, a dzieła zniszczenia dokończyli komuniści.
Obok kirkutu rośnie niewielki kopiec, zwany Jerusalemberg,
prawdopodobnie nadal kryjący ludzkie szczątki. Widać z niego skromną panoramę
miasta oraz pobliską przestrzeń upiększoną młodymi drzewkami i różnymi
konstrukcjami.
To plac Jana Pawła II; za Polski Ludowej jako plac Sapera służył do różnego
rodzaju wieców i defilad. No, ale w 1999 roku przybył do Ełku Ojciec Święty i
nazwę placu oraz jego wygląd zmieniono. Jednym z jego elementów jest wielki,
szary pomnik papieża. Gdyby komuś była mało watykańskich klimatów, to całkiem
niedaleko na ścianie bloku powstał ogromny mural w tym nurcie. Papieskie
insygnia znajdziemy również w aktualnym herbie Ełku. A na jednej z tablic w
mieście przeczytałem, iż "plac Jana Pawła II to ulubione miejsce mieszkańców i turystów".
Za rzeką kiedyś funkcjonował rozległy kompleks koszarowy. Część terenu nadal
zajmuje wojsko i posiada tam szpital, pozostałe pełnią role przeróżne. W
jednym z budynków z cegły mieści się wydział Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Stare miesza się z nowym - centrum handlowe "Brama Mazur". Według mnie całkiem
zgrabne.
Neogotycki kościół świętego Wojciecha, od początku katolicki. Gdy powstawał,
to wyznawcy tej religii stanowili mniej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
Cechą charakterystyczną siatki ulic w Ełku jest fakt, że nie posiada on
klasycznego rynku. Jego rolę niby pełni plac Jana Pawła, ale główne urzędy
zlokalizowane są w okolicy Parku Solidarności (Königin-Luise-Platz). Założono
go na przełomie XIX i XX wieku, jest wpisany na listę zabytków. W środku
działa historyczna fontanna.
Takie miejsca są wymarzone na lokalizacje rozmaitych pomników. Na południowej
ścianie znajdziemy postać Michała Kajki.
Jeden z najbardziej znanych Mazurów, więc przy tej okazji wspomnę i o
nich. Przybyli oni w średniowieczu na teren Prus w kilku falach osadniczych z
Mazowsza i wymieszali się z inną ludnością bytującą na tym terenie. Są
traktowani jako część narodu polskiego, choć już w XVIII wieku zdecydowana
większość z nich nie miała takiego poczucia przynależności narodowej, a
"polskość" oznaczała przede wszystkim odmienność językową (gwara mazurska
zamiast języka niemieckiego). Wiele osób w Polsce nie do końca to rozumiało (a
raczej nie chciało rozumieć), snując brednie o polskości południowych Prus
Wschodnich i proponując w 1920 roku plebiscyt. Wynik był do
przewidzenia, choć takiej klęski propolskiej to chyba nawet Niemcy się nie
spodziewali: w mieście opcja polska dostała siedem głosów. Słownie: siedem.
Niemiecka (konkretnie "Prusy Wschodnie") osiem tysięcy. A spisy wskazywały, że
osób posługujących się językiem polskim mieszka w Lyck ponad tysiąc. Bardzo
podobna sytuacja była przecież na Górnym Śląsku, gdzie w gminach teoretycznie
polskojęzycznych wygrywały w plebiscycie Niemcy. Język nie był, nie jest i nie
będzie tożsamy z narodowością, o czym powinno się pamiętać i dzisiaj.
Michał Kajka był akurat jednym z tych Mazurów, którzy wyróżniali się polskością. Takim jak on podziękował po wojnie PRL traktując ich
podejrzanie, zazwyczaj jako "prawie Niemców", w efekcie czego dziś Mazurów na
Mazurach już prawie nie ma, bo wyjechali do Reichu.
Niedaleko fontanny stał kiedyś pomnik Drugiego Mazurskiego Pułku Piechoty im.
Hindenburga (2. Masurisches Infanterie-Regiment „Generalfeldmarschall v. Hindenburg”), którego odnalezione resztki zostały wyeksponowane.
Na północnym krańcu parku w 1965 roku pojawił się pomnik wychwalający
bojowników o władzę ludową i "powrót" Mazur do Polski (błędnie określany jako
"Pomnik Wdzięczności"), ale na początku tego stulecia został odpowiednio
poprawiony.
Jeden z kilku neogotyckich kościołów Ełku. Ze starych pocztówek wynika, że od
początku był w rękach baptystów.
Zaczyna padać deszcz, a ja opuszczam ścisłe centrum i kieruję się na północ
ulicą Piłsudskiego (Soldauer Weg, Schulstrasse). Przy niej umieszczony jest
m.in. Urząd Miasta oraz sporo zabytkowych budynków.
Wśród blokowisk odnajduję kolejny cmentarz wojenny, tym razem niewielkich
rozmiarów. Pochowano na nim dziesięciu żołnierzy niemieckich, nagrobki są
praktycznie nieczytelne.
Wracam w kierunku jeziora, gdzie przy rondzie można podziwiać jedną z
najładniejszych ełckich konstrukcji - wieżę wodną z 1895 roku. W środku
podobno działa Muzeum Kropli Wody, ale wszystko dziś pozamykane.
W wieży jest także siedziba stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Musi być
ono malutkie, bo według spisu z 2002 roku jako Niemcy zadeklarowały się w Ełku
44 osoby.
O ile do tej pory deszcz tylko padał, to teraz zaczęło lać jak z cebra. Do
tego z tryskających fontann na jeziorze Ełkcim (Lycker See) wiatr nawiewa na
mnie strugi wody.
Próbuje iść pod drzewami, ale niewiele to daje, czuję, że cały przemakam.
Wiatr robi się tak silny, że momentami ciężko się poruszać, słychać trzask gnących się
gałęzi. Zastanawiam się, czy na pewno mamy koniec maja, czy raczej początek
marca? Nie przypominam sobie aż tak fatalnej pogody na żadnym z początków
"granicznych" wyjazdów. W tych nieprzyjaznych chwilach cieszę się, że nie
rozkładałem namiotu (mógłby zostać połamany!), a plecak spoczywa suchy i
bezpieczny na recepcji kempingu.
Zaciskam zęby i zahaczam o Wyspę Zamkową (Schloss Insel, właściwie to już
tylko półwysep), gdzie zachowały się pozostałości zamku krzyżackiego,
choć schowane za wysokim murem. Tereny były pierwotnie zamieszkiwane przez
Jaćwingów, a po ich podbiciu zakon założył miasto pod koniec XIV wieku.
Wielokrotnie przebudowany zamek nie przypomina już średniowiecznej warowni.
Na stały ląd wracam przez ponad stuletni most. W tle strzela w niebo wieża
kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowanego w połowie XIX wieku jako
świątynia ewangelicka. Został on mocno uszkodzony w czasie Wielkiej Wojny.
I na tym zakończymy zwiedzanie Ełku. W planach był jeszcze jeden cmentarz
wojskowy na opłotkach miasta i spacer wzdłuż jeziora pod zamek, lecz przy tej
pogodzie nie ma to sensu. Ełk zaprezentował się dokładnie tak samo, jak
za pamiętałem go z ostatniego przełomu wieków: nie ma tu żadnego zabytku
zwalającego z nóg, lecz to ładne miasto i posiada kilka interesujących
obiektów. Trochę brakuje klimatu przeszłości, brak starówki, kamienice
poprzeplatane są kwadratowymi klockami, ale trudno się dziwić: w styczniu 1945
oddziały niemieckie opuściły Lyck przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ta jednak
i tak dokonała zniszczeń prawie połowy zabudowy.
Smagany deszczem i wiatrem mam ochotę gdzieś się schronić. Próbowałem w lokalu
przy jeziorze, lecz szybko go opuściłem: drogo, kolejka do baru i samy
obcokrajowcy (wyjątkowo nie Ukraińcy). Idę zatem do wypatrzonej wcześniej
w centrum spelunki. Dwóch miejscowych obrzuca mnie spojrzeniem zmieszanego
zdziwienia i niechęci - chyba rzadko widują turystów. Pani za barem rzuca
oschle: "Lane po sześć". No to biorę.
Po pewnym czasie przestaje padać, ubranie mi schnie. Przy drugim piwie
barmanka i panowie towarzyszący są już znacznie bardziej uśmiechnięci,
pojawiają się także inni degustatorzy. Niektórzy rzucają od razu:
- Zestaw pijaka! Jak to nie wiesz co to jest?! No przecież piwo i seta!
Zaczynają się nawiązywać także pierwsze poważniejsze rozmowy.
- A nasz ksiądz to jest ch...j! Nic nie robi przy kościele, ciągle się czepia i ciągnie kasę,
ale przynajmniej dzieci zostawia w spokoju, więc może być.
Piękny obraz polskiego katolicyzmu ludowego.
Siedząc nad kufelkiem wymyśliłem wierszyk:
Jak co roku wiosną
ruszamy w trasę radosną
wzdłuż granic Polski
przez miasta i wioski.
Nasza ekipa się zmienia,
lecz nieustannie spełniamy marzenia.
Do końca jeszcze daleko w cholerę,
więc idźmy.
Nawet w handlową niedzielę.
Wkrótce dołącza do mnie Kris. Udało mu się dojechać punktualnie, inni nie
mieli tak łatwo. Idziemy razem na kemping, gdzie facet z recepcji chyba czyta
nam w głowach:
- Przy takiej pogodzie to najlepiej będzie, jak schowacie się w domku.
Tak też zrobimy! Musimy jeszcze tylko odebrać Bubę, która przyjechała po
dziewiętnastej i czeka w galerii handlowej (zakupy!), po czym rozkładamy się w
przedsionku sanitariatów.
Najpóźniej zjawia się Szymon z Iwoną. Mieli być w Ełku już o siedemnastej, a
stanęli pod bramą kempingu pięć godzin później! Pociąg się psuł, musiał się
cofać do Olsztyna z powodu zwalonego na tory drzewa (na mojej trasie też takie
leżało, lecz konduktor z maszynistą je usunęli), próbował jakiejś drogi
naokoło i tym podobne. Na szczęście w końcu cała początkowa ekipa marszowa
jest w komplecie. Na dworze pogoda bez zmian, hula wiatr i siąpi, w środku
mamy sucho, w miarę ciepło i bardzo przyjemnie.
(Drugie zdjęcia autorstwa aparatu Buby)
Rozłożyliśmy się w różnych miejscach: trzy osoby spały w pokoju socjalnym,
gdzie fotokomórka ciągle włączała światło, Buba w kiblu dla niepełnosprawnych,
a ja pod umywalkami 😏.
Niedzielna aura zbytnio się nie poprawiła - szaro, buro, mży. Po spakowaniu
idziemy odwiedzić wczorajszą spelunkę. Dziś ludzi jest więcej, niektórzy
panowie grają w bilarda, choć w połowie gry nadal nie wiedzą w ile osób.
Wzbudzamy spore zainteresowanie, jeden koleś z Gdyni robi sobie z nami zdjęcia
i bardzo pozdrawia.
Najbliższe kilkanaście kilometrów przebędziemy autobusem miejskim. Próbowałem
się po przyjeździe dowiedzieć gdzie mogę nabyć bilety, ale pierwsza zagadnięta
kobieta zaczęła... przede mną uciekać i krzyczeć "Ukraina!". Potem doczytałem,
że mogę to zrobić w autobusie i w sklepie (w niektórych MZK nie jest to wcale
oczywiste).
Krótko po wybiciu południa stajemy pod przystankiem i czekamy na autobus linii
numer 3, który zawiezie nas na północ.
Żeby już na kemping wcześniej trzeba rezerwować miejsce, szczególnie poza sezonem...co za czasy ;)
OdpowiedzUsuńFajna ta nazwa Łek, choć i Ełk też jest ok. Okolice dworca przypominają mi ten Białystocki. Sam Ełk tylko liznąłem, okolice jeziora, to zdjęcie jak lało - wydaje mi się teren znajomy. Choć ja byłem przy tej południowej części jeziora, jak teraz patrzę na mapę.
Czekam na kolejne dni, oby się słońce pokazało, bo początek wyjątkowo ponury (pogodowo).
Z tym kempingiem to była dziwna sprawa, bo jeszcze na początku maja na ich stronie pisało, że zapraszają od 1 czerwca. Napisałem do MOSiRu i mi babka odpisała, że mają otwarte, a ze strony zniknęła ta informacja o 1 czerwca :D Ponoć przed nami było już kilka camperów, ale plecakowcy pierwsi, więc szok ;)
UsuńOkolice dworca w Białymstoku to zdecydowanie większy ruch, średnio mi się tam w ogóle podobało i nie było gdzie usiąść.
Pogoda w tym roku była wyjątkowo obrażalska :P
Ja naprawdę jestem w stanie wiele zrozumieć, ale żeby pomylić śląski akcent z mową ukraińską?!
OdpowiedzUsuńTo pewnie nie pomyłka, tylko babka w ten sposób chciała pokazać, że nie rozumie ;)
Usuń