Najkrótsze przejście ze Starych Juchów do Wydmin prowadzi wzdłuż
torów. To sugeruje mapa, to podpowiedział miejscowy na rynku w Juchach -
asfaltowa droga się wije, a kładąc tory zmniejszono ilość zakrętów.
Początkowo idziemy wysokim nasypem, potem obok podkładów. Niemal cały czas w
palącym słońcu.
W pewnym momencie pojawia się przed nami mostek nad rzeką Gawlik (niem.
Gablick). I groźna tabliczka: "Obiekt kolejowy. Przejście surowo wzbronione".
Jak rozumiem - jeśli ktoś się tutaj znalazł i chciałby przedostać się na drugi
brzeg, to zostaje mu przejście wpław.
Po godzinie monotonnego maszerowania obok czynnej nieczynnej linii (wieczorem
przemknął nią skład towarowy, choć oficjalnie jest zamknięta) las się kończy i
z boku wyrastają dachy Wężówki (Wensowken, od 1938
Großbalzhöfen). Zmieniliśmy jednostkę administracyjną: z powiatu Ełk na
powiat Giżycko. Wioskę jednak omijamy i zatrzymujemy się dopiero za przejazdem
kolejowym obok samotnego domu.
Podczas postoju grupa decyduje, że chce odwiedzić pałac w odległych o kilka
kilometrów Gawlikach Małych (Klein Gablick). Ja czuję się słabo: imprezowy
wieczór, upał, a dodatkowo kończy mi się woda. Stwierdzam, że podążę do
Widmin(ów) i tam poczekam na resztę.
Rozstajemy się. Próbuję złapać stopa, ale nic nie jeździ, więc ruszam sobie
asfaltem. Przeszedłem z pół kilometra do najbliższego skrzyżowania i
zatrzymał się piąty z kolei samochód z wesołym wąsaczem za kierownicą.
- Nie chcą się zapiąć? - woła, widząc jak szarpię się z pasami. - Olej to,
policja tu nie łapie. Skąd idziesz? A byliście w Malinówce? Bo ja tam mam
rodzinę.
Raz dwa znalazłem się w Wydminach (Widminnen). Jeszcze nie wiem, że
spędzę w nich aż 48 godzin, więc wypadałoby trochę przybliżyć tę miejscowość.
Krzyżacy założyli ją w miejscu zniszczonego grodu Prusów. Potem Wydminy
wielokrotnie padały łupem obcych wojsk: przez Tatarów w czasie potopu, przez
Rosjan w okresie pierwszej wojny światowej i przez Armię Czerwoną w trakcie
drugiej. Zawsze je jednak odbudowywano i zachowało się tu sporo starszej
zabudowy. Według
polskiej Wikipedii w XVIII wieku wieś zamieszkiwała wyłącznie ludność polska.
(...)
W 1896 r. zauważalny był wyraźny efekt akcji germanizacyjnej: na 5200
parafian tylko 1400 było Polakami. Słowo "Polacy" należałoby jednak wziąć w cudzysłów; jak już pisałem przy okazji Ełku, Mazurzy - bo o nich mowa - ewentualną polskość
traktowali w kategoriach przywiązania do swojego Heimatu i odrębności
językowej, a nie jako deklarację narodowości. Dobitnie dali o tym znać w 1920
roku w czasie plebiscytu - w Wydminach za Polską nie padł ani jeden głos.
Zresztą to nie wyjątek - w żadnej z odwiedzanych od niedzieli wiosek (w
Stradunach, Malinówce Wielkiej, Bałamutowie, Jeziorowskim i Starych Juchach)
nikt nie głosował za Polską. Ba, w całym powiecie giżyckim za Polską
opowiedziało się dziesięć osób. Te informacje łatwo można znaleźć w
niemieckiej Wikipedii, natomiast w polskiej dyskretnie się je przemilcza,
a jako źródła cytuje przewodniki z epoki Gierka 😏.
Kierowca podwozi mnie pod "bar restauracyjny", gdzie można tanio i smacznie
zjeść. Podczas wychodzenia z auta zdarza się nieszczęście: z bocznej kieszeni
plecaka wypadła mi butelka nalewki i roztrzaskała się z hukiem. Szczęściem w
nieszczęściu był fakt, że większość zdążyliśmy już spożyć.
Siadam pod dachem "baru restauracyjnego", zamawiam zupę i piwo. Ceny posiłków
wydawały się zatrzymać w czasach przedpandemicznych i przedinflacyjnych; oby
tylko rządzący się o tym nie dowiedzieli, bo pomyślą, że to jakieś oszustwo.
Porcje też niczego sobie!
Z głośników lecą radiowe wiadomości.
- Najpóźniej o osiemnastej lub dziewiętnastej będzie padało w całym kraju -
krzyczy spiker. - Z zachodu na wschód przetacza się silny front deszczowy,
który obejmie całą Polskę!
Spoglądam na niebo: ani jednej chmurki. Zerkam na zegarek: dochodzi szesnasta.
Trudno uwierzyć, że za dwie godziny wszystko się spieprzy.
- Padać nie będzie jedynie na Podlasiu i Suwalszczyźnie - facet z radia
zaprzecza temu, co powiedział przed paroma sekundami, ale nic to nie zmienia,
bo przecież nie jesteśmy ani w jednej ani w drugiej krainie.
Dzwoni Szymon. Zobaczyli pałac, teraz idą nad dwa jeziora, aby sprawdzić,
gdzie będzie dobre miejsce na nocleg. No to ja też będę powoli się zbierał.
Przechodzę przez duży plac o nazwie "rynek". Na starych mapach widać w tym
miejscu zabudowę, więc pewnie wolna przestrzeń to efekt działań wojennych.
Jako ciekawostkę dodam, że Wydminy przez krótki czas były miastem - od lipca
do września 1945 roku. W ostatnich latach rada gminy dwukrotnie starała się o
ponowne uzyskanie praw miejskich, ale serca urzędników w Warszawie okazały się
z kamienia i nie przychylili się do tych wniosków.
Obok głównego skrzyżowania stoi ładny kościół, obecnie rzymskokatolicki pod
wezwaniem Chrystusa Zbawiciela. Wybudowali go w 1701 roku ewangelicy na
miejscu starszego, zniszczonego przez pożar. Podobnie jak w wielu innych
mazurskich świątyniach do konstrukcji użyto kamieni polnych.
W przedsionku na ścianie wisi tablica z koroną królewską oraz wyrytym napisem:
Fridericus Rex Prussiae. Fridericus Wilhelmus von Lesgewang Capitaenus.
Pastor Johannes Stobaeus. Aedificata anno 1701. To chyba coś w rodzaju kamienia węgielnego. Tak na marginesie - to był
pierwszy rok, kiedy Fryderyk Hohenzollern mógł się tytułować królem.
W Wydminach swój kult sprawują jeszcze trzy inne wyznania. Mała grupa
ewangelików korzysta z niewielkiej kaplicy ulokowanej w prywatnym budynku,
podlega pod pod parafię w Giżycku. Swoją cerkiew - wybudowaną kilkanaście lat
temu - posiadają grekokatolicy, są też Świadkowie Jehowy z własnym zborem.
Opuszczam nasłonecznione centrum wioski drogą wzdłuż jeziora Wydmińskiego
(Widminner See) i skręcam w prawo, w ulicę Michała Kajki. Asfalt najpierw
zostaje zastąpiony trylinką, a następnie piaskiem i ziemią.
Szymon informuje mnie, że z dwóch jezior znajdujących się w lesie wybrali
większe - jezioro Białe (Weisser - See); mniejsze to Czarne
(Schwarzer - See). Jest tu fajne miejsce na rozbicie namiotów, pomost, ślady
po ognisku i... metalowy kosz na śmieci. Śmiechy i krzyki ekipy słyszę już
dużo wcześniej w lesie - okazało się, że tak reagowano na zimną wodę 😏. Po
przyjściu spotykam grupę zadowolonych z siebie nagusów; sam również dokonuję
częściowej kąpieli, a w powstałym zamieszaniu porwałem majtki Krwawego,
myśląc, że to moje 😏.
Grupa stwierdza, że kończą im się zapasy, więc uderzamy w trójkę z powrotem do
wioski na zakupy. Tymczasem na niebo nadciągają chmury, ale nie wyglądają na
deszczowe, więc zapowiedzi rychłego opadu nie sprawdziły się radiowcom.
Do jeziora wracamy inną trasą, zatem mam okazję przyjrzeć się budynkom przy
głównej ulicy. Szczególnie dwa wydały się interesujące: dom z kolumnami
przypominający dworek oraz szkoła, na której rogu umieszczono figury dwóch
małych, gołych chłopców.
Na wieczorne ognisko będą dziś serwowane kartofelki z żaru. Krwawy od czasu do
czasu rzuca wieściami pogodowymi - jutro ma zacząć lać o czternastej,
bardzo mocno, i tak do wieczora. Potem, że właściwie już w nocy można
spodziewać się opadów, lecz i ta prognoza się nie sprawdziła. W ogóle internet
nie jest zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o przyszłość, bo pierwszy dzień bez
deszczu ma być dopiero... 2 czerwca, czyli za ponad tydzień.
Otaczający nas las nie śpi. Słychać zwierzątka, pohukuje sowa, ćwierkają
ptaszki. W pewnym momencie gdzieś od strony drogi (oddalonej o niecały
kilometr) zaczyna dobiegać ujadanie psa, wściekłe i groźne. Brzmi dość
niepokojąco i trwa z dobre pół godziny. Odzywają się jelenie, momentami
też przypominające psy. A następnie rozlega się huk, trąbienie syreny i po
torach przetacza się lokomotywa wraz z dziesiątkami wagonów. Znowu się
okazuje, że oficjalnie zamknięta linia kolejowa jest jak najbardziej czynna
dla niektórych składów.
Poranek wstaje piękny, słoneczny i cichy. Nie licząc kolejnego tłukącego się
pociągu.
Śniadanie w dymie.
Zbieramy się w południe, licząc, że zdążymy przed deszczem. Jak na razie niebo
się zaciągnęło, lecz jeszcze nie pada... Krwawy włącza do ruchu swój wynalazek
sprzed roku - plecak na kółkach, czyli wózek. Podobnie jak ostatnio pod Kryłowem okazał się on nie do końca sprawny, bo już po krótkiej chwili coś
odpadło 😛.
Leśny przejazd przez otwartą zamkniętą linię. Znaków nie żałowali.
Po raz trzeci (i bynajmniej nie ostatni) melduję się w Wydminach. Od
razu kierujemy się do "baru restauracyjnego", gdzie większość postanawia się
najeść i napić. Następuje burza mózgów: co robimy dalej? Plan był taki, że
chcemy obejrzeć pas schronów znajdujących się około dziesięciu kilometrów na
zachód od nas i, być może, tam nocować. Pytanie brzmi: jak się tam dostać? Ja
proponuję stopa, ale na tym wyjeździe panuje jakaś wielka niechęć do tego
rodzaju podróżowania i reszta mówi o dojściu tam z buta. Tyle, że po drodze
nie ma za bardzo nic ciekawego... Druga kwestia jest taka: co się stanie, gdy
zacznie padać, tak jak zapowiadano? A meteorolodzy wieszczyli potężną ulewę,
która przemoczy nas w kilka minut!
Zdążyłem skoczyć do sklepu po zakupy i sprawa rozwiązała się częściowo sama:
niebo się rozwarło i runęło w dół. Ściana wody!
Siedzimy i czekamy. Obok nas rozgrywa się interesująca scena: starszy, nie do
końca trzeźwy facet rozmawia z młodą Ukrainką i jej dzieckiem. Tak bardzo jej
współczuje, że w pewnym momencie... zaczyna całować ją po rękach. Ukraince
niezbyt się to podoba, ale facet niezrażony postanawia ją wspomóc i wyciąga z
portfela pięćdziesiąt złotych. Ona energicznie protestuje, więc on wrzuca
banknot do wózka i odchodzi zadowolony. Ukrainka pobiegła za nim chcąc zwrócić
kasę, ale nie wiem, czy dogoniła. Szkoda, że nie dał pieniędzy nam, ja bym
chętnie przyjął.
Deszcz powoli słabnie i w końcu ustaje, ale opcja bunkrów zostaje odłożona, bo
to prawdopodobnie nie koniec opadów na dziś. Decydujemy udać się na pobliską
wyspę na jeziorze Wydmińskim, gdzie ponoć znajdują się dwie wiaty i
obozowisko harcerskie.
Idąc ulicami podziwiamy miejscową architekturę.
Stara reklama ponownie ujrzała światło dzienne. Być może odsłonięto ją
niedawno i zabezpieczono, to się ostatnio często zdarza, choć wielu osobom się
takie działanie nie podoba.
Skoro już jesteśmy przy języku niemieckim - pewną ciekawostką jest fakt, że
choć nazwa "Wydminnen" ma ewidentnie słowiańskie korzenie, to z jakiegoś
powodu nie zmieniono jej nawet w czasach hitlerowskich, choć w takich
przypadkach masowo nadawano nowe, bardziej niemieckie brzmienia.
A tymczasem dochodzimy do brzegu jeziora - na wyspę można się dostać "garbatym"
mostkiem. Wygląda na w miarę nowy, ale taka przeprawa istniała już na pewno
pod koniec lat 30. ubiegłego wieku.
Po drugiej stronie stoi wiata. Szału nie ma, lecz jako schronienie mogłaby
służyć. Większości jednak się ona wybitnie nie podoba, padają różne argumenty,
a jednym z nich jest "wykoszona w pobliżu trawa, więc klimat jak w parku".
Hmmm... Kawałek dalej są dziwne konstrukcje niewiadomego przeznaczenia, lecz w
środku panuje straszny syf.
Ekipa postanawia iść rozejrzeć się po wyspie, aby obejrzeć inne potencjalne
miejsca na nocleg. Ja zostaję z plecakami i wolny czas spędzam na przyglądaniu
się drzewu napadniętemu przez bobra.
Ekipa wraca i oznajmia, że będziemy spać na krańcowym półwyspie, tam, gdzie
latem biwakują harcerze. A więc sytuacja wygląda tak: poszliśmy na wyspę, aby
poszukać noclegu, który chroniłby nas przed deszczem, a z trzech opcji wybrano
tą, która żadnej ochrony nie daje. Logiczne, prawda? 😛 Podobno istnieje tam pomost, miejsce na ognisko i spokój. Bardzo się to
przyda, gdy będzie kapało za kołnierz 😏.
No cóż, to idziemy. Ledwo wyszliśmy spod wiaty, a zaczęło mżyć. Wyspa, na
której jesteśmy, to jedna z kilku na jeziorze Wydmińskim. Największa, licząca
ponad 40 hektarów. Prawdopodobnie nie ma ona nazwy, bo na mapach figuruje po
prostu jako "wyspa" i nawet na tych niemieckich opisano ją jedynie w postaci
"Insel". Mniejsze wysepki są nazwane: kiedyś były to m.in. Wilk, Lipa i
Rohrberg, zaś obecnie to Mała i Duża Czapla, a także również Wilk, jednak to
inna wyspa niż przed wojną. Na północnym półwyspie w czasach PRL-u
zorganizowano
ośrodek harcerski ZHP
z kuchnią, stołówką i zapleczem sanitarnym. Na współczesnych mapach nadal
widnieją w tym miejscu zabudowania, ale to fikcja: w terenie nie ma nic prócz
kilku kawałków betonu oraz drewnianych śladów po ubiegłorocznym obozie
(zdjęcie Buby). Latem zapewne harcerze pojawią się tu ponownie i od nowa
wszystko postawią.
Namioty rozstawiliśmy w ostatnim momencie, bo zaczęło znowu padać. Następuje
podział ról: Krwawy idzie spać, Buba będzie pilnować ogniska, a ja z Iwoną i
Szymonem pójdziemy do Wydmin. Odwiedzę je zatem po raz czwarty w ciągu nieco
ponad doby. O ile idziemy lasem, to deszcz zbytnio nie przeszkadza, ale na
brzegu robi się naprawdę nieprzyjemnie, bo dodatkowo wieje silny wiatr. Trudno
uwierzyć, że wczoraj o tej porze roztapiałem się w upalnym słońcu.
Oni chcą coś zjeść, a ja szukam dworca kolejowego, spod którego odjeżdżają
autobusy komunikacji zastępczej. Znajduję go kilka minut za "barem
restauracyjnym" (którego zdążyli już zamknąć, bo działa maksymalnie do
18-tej). Budynek to konstrukcja z okresu międzywojennego, poprzedni zniszczyli
Rosjanie w 1914 roku.
Leje coraz mocniej, znowu ściana wody. Chowam się pod dachem dyskontu i
czekam. Mija pół godziny, żadnych zmian, zaczyna mi się robić zimno, choć
kupiłem rozgrzewacza, lecz niewiele on pomaga. Postanawiam do obozowiska wrócić
biegiem, ale w ciężkich butach, w pełnym ubraniu i z zakupami jest to bardzo
męczące. Wpadam zdyszany, a przy ognisku stoi Tomek, który przyjechał w
odwiedziny. Witamy się i uciekam do namiotu, aby choć trochę przeschnąć. Przed
ósmą w końcu przestaje walić z nieba, a nawet robi się czyste niebo i pokazuje
tęcza. Zjawiają się też następni goście - Ziuta z Grzesiem, więc zebrała się
spora grupka.
W czwartkowe rano wita nas słońce. Wszystko dookoła paruje i suszy się.
Goście wkrótce nas opuszczają. W zamian pojawia się Straż Rybacka, lecz się nami nie interesuje. Oczywiście zbieramy się bardzo wolno, więc zdążyły nadejść ciężkie chmury i w
czasie marszu na dworzec (piąty mój raz w Wydminach!) znowu nas zlało. A zaraz
potem zaczęło przypiekać słońce - niezła huśtawka pogodowa!
Pod jednym ze sklepów zaczepia nas wypity chłop:
- O, człowieki! - cieszy się. - Co wy macie w tych plecakach, cegły?!
- Piwo - odpowiadam, na co cieszy się jeszcze bardziej i przybija ze mną
żółwika.
To, czego mi w tym roku brakowało na wyjeździe najbardziej, to kontaktów z
miejscowymi. W porównaniu z ubiegłą wędrówką przy granicy z Ukrainą to prawie
nie występowały... Może nasza grupa była za duża? A może tu inny typ ludzi
mieszka? Może sami mniej lub bardziej świadomie się izolowaliśmy w ramach
swojej ekipy, stawiając tylko na dojeżdżających znajomych? A może to po prostu
przypadek i tak jakoś wyszło?
Z kilkuminutowym opóźnieniem pojawia się komunikacja zastępcza. Frekwencja
spora, budzimy duże zdziwienie. Nasz cel to kolejny przystanek, ale aż kwadrans
jazdy - wysiadamy w Siedliskach (Schedlisken, od 1938 Dankfelde). O dziwo, mają tam sklep, więc ruszamy go obejrzeć, a także spotkać policję
polującą na kierowców.
Pogodowa ruletka nie zamierza się skończyć - wkrótce ponownie zjawiają się
ciemne chmury i zaczyna walić deszczem jak diabli. Na szczęście możemy
przeczekać te atrakcje pod dachem przystanku autobusowego, choć krople
próbują się wdzierać i tam.
Mija czas, niebo się uspokaja, w oddali przebija się słońce. Zarzucamy plecaki
i suniemy na koniec wsi. Po lewej stronie wznosi się budynek dawnej szkoły,
teraz to podobno Dom Kultury.
Na obrzeżach miejscowości wśród drzew chowa się cmentarz ewangelicki, do
którego w czasie Wielkiej Wojny dołożono kwaterę wojenną w postaci zbiorowej
mogiły żołnierzy carskich. Z cywilnej części zachowało się kilka grobów, w tym
jeden powojenny polski, wojskowa to trawnik z wielkim prawosławnym krzyżem.
Odbijamy w wijącą się szutrową drogę. To będzie najprzyjemniejsza wędrówka podczas całego tygodnia - wśród łąk, rzepaku i szumiących drzew, od czasu do czasu
oświetlanych przez promienie słoneczne.
Nie wybraliśmy tej drogi tylko dla przyjemności wędrowania: w tej okolicy
zbudowano cały pas umocnień ciągnących się z północy na południe.
Giżycki Rejon Umocniony (Ringstellung Lötzen, Befestigungsraum Lötzen) zaczął powstawać w 1936 roku, po odrzuceniu przez Niemcy traktatów zakazujących budowy takich konstrukcji.
Doświadczenia z I wojny światowej dowiodły dobitnie, że brak zwartych
fortyfikacji bardzo ułatwił Rosjanom działania na Mazurach. Co prawda
Cesarstwo zdążyło wtedy wzmocnić pozycje wokół samego Giżycka, co, w
połączeniu z Feste Boyen, pozwoliło tam żołnierzom kajzera na utrzymanie
się, lecz w innych miejscach dostali oni spore baty. Po wyparciu Rosjan pilnie
przystąpiono do prac nad nowym systemem bunkrów i w ten sposób powstała
Giżycka Pozycja Polowa (Feldstellung Lötzen), natomiast GRU miał
stać się jego nowoczesnym uzupełnieniem. Tym razem główne obawy kierowano nie
w kierunku Rosjan, ale Polski, grożącej "wojną prewencyjną". Po kampanii
wrześniowej sanacyjnych generałów pobrzękujących szabelkami zastąpił znacznie
groźniejszy przeciwnik z czerwonymi gwiazdami. Początkowo jednak był on
sojusznikiem, następnie Wehrmacht walczył daleko na terenie wroga, więc
dopiero w 1944 roku powrócono do przerwanych pięć lat wcześniej prac przy
Giżyckim Rejonie Umocnionym. Jak zwykle w takich przypadkach nie zdążono w
pośpiechu przygotować wszystkiego zgodnie z planami, a największym problemem
okazał się brak sił do obsadzenia schronów. Sformowane bataliony forteczne
Hitler wysłał w Ardeny (do niczego się tam nie przydały), a zamiast nich na
bunkry wysłano Volkssturm oraz zdziesiątkowane oddziały cofające się pod
naporem Armii Czerwonej, a nawet strażaków i policjantów. Na domiar złego zima
1944 roku była bardzo mroźna, zamarzły mazurskie jeziora i bagna, więc mogły
po nich przejechać nawet sowieckie czołgi.
Niektórzy dowódcy Wehrmachtu nie przyjmowali do wiadomości kilkukrotnej
przewagi radzieckiej w sprzęcie i ludziach - dla nich GRU był cudem techniki
zdolnym do trzymiesięcznej obrony, a następnie punktem startowym do...
kontrofensywy. Naprawdę mieli dużą wyobraźnię. Gdy w styczniu '45
walec Armii Czerwonej ruszył, bardzo szybko całe Prusy Wschodnie zostały
wzięte w kleszcze z dwóch stron. Efekt uderzenia był taki, iż broniący
tego regionu generał Friedrich Hossbach, Prusak ze starej oficerskiej szkoły,
wbrew woli i bez wiedzy Hitlera nakazał opuszczenie wszystkich mazurskich
umocnień, aby ratować ludzi, gdyż opór nie miał żadnego sensu. Sowieci zajęli
je bez walki, co było tylko potwierdzeniem wielokrotnie udowodnionej tezy, że
wraz z II wojną światową skończyła się era bunkrów tego typu.
Sam Hossbach miał sporo szczęścia w kolejnych miesiącach - Adolf osobiście go
zdymisjonował, ale nie zamknął. Mało brakowało, że i tak skończyłby z kulą w
głowie jako zdrajca, bo w ostatnich tygodniach wojny miało na niego chrapkę
Gestapo. Doszło do tego, że generał wdał się w strzelaninę z patrolem bezpieki
przybyłym go aresztować (ostrzeliwał się z balkonu), tamci w końcu uciekli, a
uratowali go amerykańscy żołnierze, biorąc do niewoli.
Wracając do dnia dzisiejszego - według map wzdłuż drogi powinniśmy spotkać co
najmniej kilkanaście schronów. W rzeczywistości okazało się, że jest ich mniej
- niektórych nie umieliśmy znaleźć, inne przestały istnieć (pozostała po nich
dziura w ziemi), a wszystkie bez wyjątku zostały wysadzone. Były to zatem
ruiny bunkrów, w żaden sposób nie nadające się do potencjalnego noclegu, jak
planowaliśmy wczoraj.
Egzemplarz na powyższym zdjęciu był wyjątkowo ciekawy, gdyż pancerna kopuła
pod wpływem wybuchu uniosła się w powietrze, zrobiła obrót i spadła dokładnie
w to samo miejsce, ale odwrócona dnem do góry.
Początkowo jesteśmy nieco zawiedzeni, bo zamiast podziwiania bunkrów wyszło odhaczanie kolejnych punktów pod tytułem "brak". Zamiast nich trafiamy na
opuszczone gospodarstwo. Środek jest wybebeszony, ale zostało trochę zeszytów
uczniowskich oraz książka religijna. W zeszytach pisano po polsku, w książce
tekst był ukraiński, wydany bodajże przez arcybiskupstwo greckokatolickie we
Lwowie. Być może mieszkała tu jakaś rodzina ukraińska lub rusińska, wyrzuca z
Karpat lub znad Bugu w czasie akcji "Wisła".
W sąsiedztwie stoi inne domostwo, tym razem zamieszkałe. Posiada ciekawe
zwieńczenie dachu z dwoma wyrzeźbionymi końmi oraz datą 1906 na ścianie.
Wreszcie trafiamy na schron położony tuż obok szutrówki, do którego nie trzeba
przebijać się przez krzaki lub zaorane pole. Zniszczony od środka, podobnie
jak inne obiekty. Intrygującym było odkrycie wyrytych w betonie run -
wyglądały na współczesne.
Kolejna sztuka na smaganym wiatrem polu. Opatrzona dziwnym znaczkiem z czarnym
krzyżem na białym tle.
Niemcy raczej tak go nie obmalowali. Czyżby to oznaczenie
Szlaku Fortyfikacji Mazurskich? Nie jestem pewien, ale według mapy
szlak ten akurat nasz odcinek omija - w Siedliskach skręca do Wydmin, gdzie
żadnych bunkrów nie ma i pojawia się z powrotem niżej na południu. To przecież
logiczne, że wytycza się go tak, aby ludzie kręcili się po okolicy, gdzie nie
ma co zobaczyć, prawda? 😛
Z powodu braku naturalnych przeszkód nasycenie schronami na kilometr
kwadratowy jest tu spore. Ten także mocno oberwał.
Nieustannie zastanawialiśmy, kto je tak potraktował? Niemcy, Rosjanie, a może
dopiero Polacy po wojnie? Pierwsza wydawała się mało
prawdopodobna - jaki byłby sens wysadzania ich przez Wehrmacht? Szkoda
materiałów wybuchowych. Owszem, tak potraktowano Wolfsschanze, lecz to
jednak inna kategoria. Działania wojska polskiego w tej dziedzinie również
uznałem za nielogiczne, bo komuż by te bunkry przeszkadzały za komuny? Na
terenie Polski jest takich pełno i to w całościowym stanie. Okazało się, iż to
rzeczywiście sprawka Sowietów. Ledwo przeszedł front, a do pracy przystąpili
radzieccy saperzy, niszcząc wszystkie niemieckie umocnienia. Ocalało zaledwie
kilka obiektów przeznaczonych do badań. W innych rejonach Armia
Czerwona nie była tak konsekwentna w niszczeniu niemieckich linii obronnych,
może tutaj bali się kontrataków?
Jeden z bunkrów, oddalony o kilkaset metrów od szutrówki, wyglądał na
zdjęciach na najbardziej okazały i zdolny do przenocowania grupy osób.
Faktycznie był słusznych rozmiarów i część jego pomieszczeń przetrwała, ale na
nocleg nikomu bym go nie polecił, bo ciasno, wilgotno i brudno. Mielibyśmy
spory problem, gdyby wczoraj jednak padł pomysł, żeby opuścić Wydminy i udać
się tutaj.
W środku odnajdujemy niemieckie napisy oraz - znowu - runy! Ciekawe, kto je
nabazgrał? Neopoganie? Neonaziści? Jacyś miłośnicy nordyckich sag?
My przyglądamy się architekturze obronnej, a stado młodych byczków nam.
Wędrówka szutrówką powoli dobiega końca. Szło się bardzo przyjemnie i nie
przeszkadzał nawet pewien dostawczak jeżdżący tam i z powrotem.
Na drogę wraca asfalt, co oznacza początek kolejnej miejscowości. Jest to
Lipińskie (Lipiensken, od 1928 Lindenwiese). Liczyłem, że
przejdziemy przez wieś, ale grupa postanawia od razu skręcić w prawo, aby
polami dostać się do główniejszej drogi. Udaje mi się jedynie
sfotografować dom z umieszczoną pod szczytem datą "1916" - być może został odbudowany po
"wizycie" Rosjan na początku wojny.
W zagajniku ma znajdować się cmentarz. Przedzieramy się przez gęstwinę i
znajdujemy skromne resztki w postaci kilku obramowań grobów. Resztę pożarł
czas i roślinność.
Na końcowym odcinku wśród rzepaku obserwujemy walkę żywiołów na niebie.
Podchodzę także do ostatniego schronu, równie brutalnie potraktowanego jak
poprzednie.
Wychodzimy w Lipowym Dworze (Lindenhof), niewielkim przysiółku wyrosłym
wokół folwarku, a potem PGR-u. Większość zabudowań gospodarczych nadal stoi i
częściowo chyba jest używana, a kawałek dalej, przy jedynej bocznej ulicy,
ciągnie się zabudowa mieszkalna charakterystyczna dla takich osad.
Według Wikipedii w Lindenwiese urodził się niejaki Paul Gratzik - pisarz
tworzący w języku enerdowskim, czasowy współpracownik Stasi, później obiekt
jej rozpracowywania. Poinformował mnie o tym Krwawy, chyba liczył, że kojarzę
faceta, a ja nic...
Ładujemy się pod przystanek autobusowy i to jest dobry ruch, bo zaraz potem
zaczyna lać. Co prawda już po chwili wychodzi słońce, ale aura wyraźnie lubi
gwałtowne zmiany.
Na przystanku trwa dyskusja. Musimy się dostać na południowy brzeg jeziora
Niegocin - to kilkanaście kilometrów od Lipowego Dworu. Niby ma po nas
przyjechać kumpel, ale na razie jeszcze pracuje i godzina podwózki się oddala.
Padają różne propozycje: łapać stopa, dostać się do kolejnej wioski, iść z
buta... Ponieważ ruch na szosie jest minimalny, więc ekipa postanawia zjeść
obiad i każdy wyciąga coś z plecaka, pojawia się nawet kuchenka gazowa z
bulgoczącą fasolką.
Mniej więcej po godzinie zatrzymuje się w końcu samochód. Ładuję się do środka
z Bubą i Krwawym. Kierowca jedzie do Giżycka, ale z własnej inicjatywy
postanawia odbić w bok i podrzucić do "naszego" celu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz