piątek, 17 czerwca 2022

Operacja "Mazury" (3): Wydminy i Giżycki Rejon Umocniony.

Najkrótsze przejście ze Starych Juchów do Wydmin prowadzi wzdłuż torów. To sugeruje mapa, to podpowiedział miejscowy na rynku w Juchach - asfaltowa droga się wije, a kładąc tory zmniejszono ilość zakrętów.

Początkowo idziemy wysokim nasypem, potem obok podkładów. Niemal cały czas w palącym słońcu.


W pewnym momencie pojawia się przed nami mostek nad rzeką Gawlik (niem. Gablick). I groźna tabliczka: "Obiekt kolejowy. Przejście surowo wzbronione". Jak rozumiem - jeśli ktoś się tutaj znalazł i chciałby przedostać się na drugi brzeg, to zostaje mu przejście wpław.


Po godzinie monotonnego maszerowania obok czynnej nieczynnej linii (wieczorem przemknął nią skład towarowy, choć oficjalnie jest zamknięta) las się kończy i z boku wyrastają dachy Wężówki (Wensowken, od 1938 Großbalzhöfen). Zmieniliśmy jednostkę administracyjną: z powiatu Ełk na powiat Giżycko. Wioskę jednak omijamy i zatrzymujemy się dopiero za przejazdem kolejowym obok samotnego domu.


Podczas postoju grupa decyduje, że chce odwiedzić pałac w odległych o kilka kilometrów Gawlikach Małych (Klein Gablick). Ja czuję się słabo: imprezowy wieczór, upał, a dodatkowo kończy mi się woda. Stwierdzam, że podążę do Widmin(ów) i tam poczekam na resztę.
Rozstajemy się. Próbuję złapać stopa, ale nic nie jeździ, więc ruszam sobie asfaltem. Przeszedłem z pół kilometra do najbliższego skrzyżowania i zatrzymał się piąty z kolei samochód z wesołym wąsaczem za kierownicą.
- Nie chcą się zapiąć? - woła, widząc jak szarpię się z pasami. - Olej to, policja tu nie łapie. Skąd idziesz? A byliście w Malinówce? Bo ja tam mam rodzinę.
Raz dwa znalazłem się w Wydminach (Widminnen). Jeszcze nie wiem, że spędzę w nich aż 48 godzin, więc wypadałoby trochę przybliżyć tę miejscowość.


Krzyżacy założyli ją w miejscu zniszczonego grodu Prusów. Potem Wydminy wielokrotnie padały łupem obcych wojsk: przez Tatarów w czasie potopu, przez Rosjan w okresie pierwszej wojny światowej i przez Armię Czerwoną w trakcie drugiej. Zawsze je jednak odbudowywano i zachowało się tu sporo starszej zabudowy. Według polskiej Wikipedii w XVIII wieku wieś zamieszkiwała wyłącznie ludność polska. (...) W 1896 r. zauważalny był wyraźny efekt akcji germanizacyjnej: na 5200 parafian tylko 1400 było Polakami. Słowo "Polacy" należałoby jednak wziąć w cudzysłów; jak już pisałem przy okazji EłkuMazurzy - bo o nich mowa - ewentualną polskość traktowali w kategoriach przywiązania do swojego Heimatu i odrębności językowej, a nie jako deklarację narodowości. Dobitnie dali o tym znać w 1920 roku w czasie plebiscytu - w Wydminach za Polską nie padł ani jeden głos. Zresztą to nie wyjątek - w żadnej z odwiedzanych od niedzieli wiosek (w Stradunach, Malinówce Wielkiej, Bałamutowie, Jeziorowskim i Starych Juchach) nikt nie głosował za Polską. Ba, w całym powiecie giżyckim za Polską opowiedziało się dziesięć osób. Te informacje łatwo można znaleźć w niemieckiej Wikipedii, natomiast w polskiej dyskretnie się je przemilcza, a jako źródła cytuje przewodniki z epoki Gierka 😏.


Kierowca podwozi mnie pod "bar restauracyjny", gdzie można tanio i smacznie zjeść. Podczas wychodzenia z auta zdarza się nieszczęście: z bocznej kieszeni plecaka wypadła mi butelka nalewki i roztrzaskała się z hukiem. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że większość zdążyliśmy już spożyć.

Siadam pod dachem "baru restauracyjnego", zamawiam zupę i piwo. Ceny posiłków wydawały się zatrzymać w czasach przedpandemicznych i przedinflacyjnych; oby tylko rządzący się o tym nie dowiedzieli, bo pomyślą, że to jakieś oszustwo. Porcje też niczego sobie!
Z głośników lecą radiowe wiadomości.
- Najpóźniej o osiemnastej lub dziewiętnastej będzie padało w całym kraju - krzyczy spiker. - Z zachodu na wschód przetacza się silny front deszczowy, który obejmie całą Polskę!
Spoglądam na niebo: ani jednej chmurki. Zerkam na zegarek: dochodzi szesnasta. Trudno uwierzyć, że za dwie godziny wszystko się spieprzy.
- Padać nie będzie jedynie na Podlasiu i Suwalszczyźnie - facet z radia zaprzecza temu, co powiedział przed paroma sekundami, ale nic to nie zmienia, bo przecież nie jesteśmy ani w jednej ani w drugiej krainie.
Dzwoni Szymon. Zobaczyli pałac, teraz idą nad dwa jeziora, aby sprawdzić, gdzie będzie dobre miejsce na nocleg. No to ja też będę powoli się zbierał.

Przechodzę przez duży plac o nazwie "rynek". Na starych mapach widać w tym miejscu zabudowę, więc pewnie wolna przestrzeń to efekt działań wojennych. Jako ciekawostkę dodam, że Wydminy przez krótki czas były miastem - od lipca do września 1945 roku. W ostatnich latach rada gminy dwukrotnie starała się o ponowne uzyskanie praw miejskich, ale serca urzędników w Warszawie okazały się z kamienia i nie przychylili się do tych wniosków.


Obok głównego skrzyżowania stoi ładny kościół, obecnie rzymskokatolicki pod wezwaniem Chrystusa Zbawiciela. Wybudowali go w 1701 roku ewangelicy na miejscu starszego, zniszczonego przez pożar. Podobnie jak w wielu innych mazurskich świątyniach do konstrukcji użyto kamieni polnych.



W przedsionku na ścianie wisi tablica z koroną królewską oraz wyrytym napisem: Fridericus Rex Prussiae. Fridericus Wilhelmus von Lesgewang Capitaenus. Pastor Johannes Stobaeus. Aedificata anno 1701. To chyba coś w rodzaju kamienia węgielnego. Tak na marginesie - to był pierwszy rok, kiedy Fryderyk Hohenzollern mógł się tytułować królem.


W Wydminach swój kult sprawują jeszcze trzy inne wyznania. Mała grupa ewangelików korzysta z niewielkiej kaplicy ulokowanej w prywatnym budynku, podlega pod pod parafię w Giżycku. Swoją cerkiew - wybudowaną kilkanaście lat temu - posiadają grekokatolicy, są też Świadkowie Jehowy z własnym zborem.

Opuszczam nasłonecznione centrum wioski drogą wzdłuż jeziora Wydmińskiego (Widminner See) i skręcam w prawo, w ulicę Michała Kajki. Asfalt najpierw zostaje zastąpiony trylinką, a następnie piaskiem i ziemią.


Szymon informuje mnie, że z dwóch jezior znajdujących się w lesie wybrali większe - jezioro Białe (Weisser - See); mniejsze to Czarne (Schwarzer - See). Jest tu fajne miejsce na rozbicie namiotów, pomost, ślady po ognisku i... metalowy kosz na śmieci. Śmiechy i krzyki ekipy słyszę już dużo wcześniej w lesie - okazało się, że tak reagowano na zimną wodę 😏. Po przyjściu spotykam grupę zadowolonych z siebie nagusów; sam również dokonuję częściowej kąpieli, a w powstałym zamieszaniu porwałem majtki Krwawego, myśląc, że to moje 😏.



Grupa stwierdza, że kończą im się zapasy, więc uderzamy w trójkę z powrotem do wioski na zakupy. Tymczasem na niebo nadciągają chmury, ale nie wyglądają na deszczowe, więc zapowiedzi rychłego opadu nie sprawdziły się radiowcom.
Do jeziora wracamy inną trasą, zatem mam okazję przyjrzeć się budynkom przy głównej ulicy. Szczególnie dwa wydały się interesujące: dom z kolumnami przypominający dworek oraz szkoła, na której rogu umieszczono figury dwóch małych, gołych chłopców.



Na wieczorne ognisko będą dziś serwowane kartofelki z żaru. Krwawy od czasu do czasu rzuca wieściami pogodowymi - jutro ma zacząć lać o czternastej, bardzo mocno, i tak do wieczora. Potem, że właściwie już w nocy można spodziewać się opadów, lecz i ta prognoza się nie sprawdziła. W ogóle internet nie jest zbyt optymistyczny, jeśli chodzi o przyszłość, bo pierwszy dzień bez deszczu ma być dopiero... 2 czerwca, czyli za ponad tydzień.

Otaczający nas las nie śpi. Słychać zwierzątka, pohukuje sowa, ćwierkają ptaszki. W pewnym momencie gdzieś od strony drogi (oddalonej o niecały kilometr) zaczyna dobiegać ujadanie psa, wściekłe i groźne. Brzmi dość niepokojąco i trwa z dobre pół godziny. Odzywają się jelenie, momentami też przypominające psy. A następnie rozlega się huk, trąbienie syreny i po torach przetacza się lokomotywa wraz z dziesiątkami wagonów. Znowu się okazuje, że oficjalnie zamknięta linia kolejowa jest jak najbardziej czynna dla niektórych składów.

Poranek wstaje piękny, słoneczny i cichy. Nie licząc kolejnego tłukącego się pociągu.




Śniadanie w dymie.


Zbieramy się w południe, licząc, że zdążymy przed deszczem. Jak na razie niebo się zaciągnęło, lecz jeszcze nie pada... Krwawy włącza do ruchu swój wynalazek sprzed roku - plecak na kółkach, czyli wózek. Podobnie jak ostatnio pod Kryłowem okazał się on nie do końca sprawny, bo już po krótkiej chwili coś odpadło 😛.


Leśny przejazd przez otwartą zamkniętą linię. Znaków nie żałowali.


Po raz trzeci (i bynajmniej nie ostatni) melduję się w Wydminach. Od razu kierujemy się do "baru restauracyjnego", gdzie większość postanawia się najeść i napić. Następuje burza mózgów: co robimy dalej? Plan był taki, że chcemy obejrzeć pas schronów znajdujących się około dziesięciu kilometrów na zachód od nas i, być może, tam nocować. Pytanie brzmi: jak się tam dostać? Ja proponuję stopa, ale na tym wyjeździe panuje jakaś wielka niechęć do tego rodzaju podróżowania i reszta mówi o dojściu tam z buta. Tyle, że po drodze nie ma za bardzo nic ciekawego... Druga kwestia jest taka: co się stanie, gdy zacznie padać, tak jak zapowiadano? A meteorolodzy wieszczyli potężną ulewę, która przemoczy nas w kilka minut! 
Zdążyłem skoczyć do sklepu po zakupy i sprawa rozwiązała się częściowo sama: niebo się rozwarło i runęło w dół. Ściana wody!


Siedzimy i czekamy. Obok nas rozgrywa się interesująca scena: starszy, nie do końca trzeźwy facet rozmawia z młodą Ukrainką i jej dzieckiem. Tak bardzo jej współczuje, że w pewnym momencie... zaczyna całować ją po rękach. Ukraince niezbyt się to podoba, ale facet niezrażony postanawia ją wspomóc i wyciąga z portfela pięćdziesiąt złotych. Ona energicznie protestuje, więc on wrzuca banknot do wózka i odchodzi zadowolony. Ukrainka pobiegła za nim chcąc zwrócić kasę, ale nie wiem, czy dogoniła. Szkoda, że nie dał pieniędzy nam, ja bym chętnie przyjął.

Deszcz powoli słabnie i w końcu ustaje, ale opcja bunkrów zostaje odłożona, bo to prawdopodobnie nie koniec opadów na dziś. Decydujemy udać się na pobliską wyspę na jeziorze Wydmińskim, gdzie ponoć znajdują się dwie wiaty i obozowisko harcerskie.
Idąc ulicami podziwiamy miejscową architekturę.



Stara reklama ponownie ujrzała światło dzienne. Być może odsłonięto ją niedawno i zabezpieczono, to się ostatnio często zdarza, choć wielu osobom się takie działanie nie podoba.


Skoro już jesteśmy przy języku niemieckim - pewną ciekawostką jest fakt, że choć nazwa "Wydminnen" ma ewidentnie słowiańskie korzenie, to z jakiegoś powodu nie zmieniono jej nawet w czasach hitlerowskich, choć w takich przypadkach masowo nadawano nowe, bardziej niemieckie brzmienia.

A tymczasem dochodzimy do brzegu jeziora - na wyspę można się dostać "garbatym" mostkiem. Wygląda na w miarę nowy, ale taka przeprawa istniała już na pewno pod koniec lat 30. ubiegłego wieku.


Po drugiej stronie stoi wiata. Szału nie ma, lecz jako schronienie mogłaby służyć. Większości jednak się ona wybitnie nie podoba, padają różne argumenty, a jednym z nich jest "wykoszona w pobliżu trawa, więc klimat jak w parku". Hmmm... Kawałek dalej są dziwne konstrukcje niewiadomego przeznaczenia, lecz w środku panuje straszny syf.


Ekipa postanawia iść rozejrzeć się po wyspie, aby obejrzeć inne potencjalne miejsca na nocleg. Ja zostaję z plecakami i wolny czas spędzam na przyglądaniu się drzewu napadniętemu przez bobra.


Ekipa wraca i oznajmia, że będziemy spać na krańcowym półwyspie, tam, gdzie latem biwakują harcerze. A więc sytuacja wygląda tak: poszliśmy na wyspę, aby poszukać noclegu, który chroniłby nas przed deszczem, a z trzech opcji wybrano tą, która żadnej ochrony nie daje. Logiczne, prawda? 😛 Podobno istnieje tam pomost, miejsce na ognisko i spokój. Bardzo się to przyda, gdy będzie kapało za kołnierz 😏.

No cóż, to idziemy. Ledwo wyszliśmy spod wiaty, a zaczęło mżyć. Wyspa, na której jesteśmy, to jedna z kilku na jeziorze Wydmińskim. Największa, licząca ponad 40 hektarów. Prawdopodobnie nie ma ona nazwy, bo na mapach figuruje po prostu jako "wyspa" i nawet na tych niemieckich opisano ją jedynie w postaci "Insel". Mniejsze wysepki są nazwane: kiedyś były to m.in. Wilk, Lipa i Rohrberg, zaś obecnie to Mała i Duża Czapla, a także również Wilk, jednak to inna wyspa niż przed wojną. Na północnym półwyspie w czasach PRL-u zorganizowano ośrodek harcerski ZHP z kuchnią, stołówką i zapleczem sanitarnym. Na współczesnych mapach nadal widnieją w tym miejscu zabudowania, ale to fikcja: w terenie nie ma nic prócz kilku kawałków betonu oraz drewnianych śladów po ubiegłorocznym obozie (zdjęcie Buby). Latem zapewne harcerze pojawią się tu ponownie i od nowa wszystko postawią.


Namioty rozstawiliśmy w ostatnim momencie, bo zaczęło znowu padać. Następuje podział ról: Krwawy idzie spać, Buba będzie pilnować ogniska, a ja z Iwoną i Szymonem pójdziemy do Wydmin. Odwiedzę je zatem po raz czwarty w ciągu nieco ponad doby. O ile idziemy lasem, to deszcz zbytnio nie przeszkadza, ale na brzegu robi się naprawdę nieprzyjemnie, bo dodatkowo wieje silny wiatr. Trudno uwierzyć, że wczoraj o tej porze roztapiałem się w upalnym słońcu.


Oni chcą coś zjeść, a ja szukam dworca kolejowego, spod którego odjeżdżają autobusy komunikacji zastępczej. Znajduję go kilka minut za "barem restauracyjnym" (którego zdążyli już zamknąć, bo działa maksymalnie do 18-tej). Budynek to konstrukcja z okresu międzywojennego, poprzedni zniszczyli Rosjanie w 1914 roku.


Leje coraz mocniej, znowu ściana wody. Chowam się pod dachem dyskontu i czekam. Mija pół godziny, żadnych zmian, zaczyna mi się robić zimno, choć kupiłem rozgrzewacza, lecz niewiele on pomaga. Postanawiam do obozowiska wrócić biegiem, ale w ciężkich butach, w pełnym ubraniu i z zakupami jest to bardzo męczące. Wpadam zdyszany, a przy ognisku stoi Tomek, który przyjechał w odwiedziny. Witamy się i uciekam do namiotu, aby choć trochę przeschnąć. Przed ósmą w końcu przestaje walić z nieba, a nawet robi się czyste niebo i pokazuje tęcza. Zjawiają się też następni goście - Ziuta z Grzesiem, więc zebrała się spora grupka.





W czwartkowe rano wita nas słońce. Wszystko dookoła paruje i suszy się.



Goście wkrótce nas opuszczają. W zamian pojawia się Straż Rybacka, lecz się nami nie interesuje. Oczywiście zbieramy się bardzo wolno, więc zdążyły nadejść ciężkie chmury i w czasie marszu na dworzec (piąty mój raz w Wydminach!) znowu nas zlało. A zaraz potem zaczęło przypiekać słońce - niezła huśtawka pogodowa!


Pod jednym ze sklepów zaczepia nas wypity chłop:
- O, człowieki! - cieszy się. - Co wy macie w tych plecakach, cegły?!
- Piwo - odpowiadam, na co cieszy się jeszcze bardziej i przybija ze mną żółwika.
To, czego mi w tym roku brakowało na wyjeździe najbardziej, to kontaktów z miejscowymi. W porównaniu z ubiegłą wędrówką przy granicy z Ukrainą to prawie nie występowały... Może nasza grupa była za duża? A może tu inny typ ludzi mieszka? Może sami mniej lub bardziej świadomie się izolowaliśmy w ramach swojej ekipy, stawiając tylko na dojeżdżających znajomych? A może to po prostu przypadek i tak jakoś wyszło?

Z kilkuminutowym opóźnieniem pojawia się komunikacja zastępcza. Frekwencja spora, budzimy duże zdziwienie. Nasz cel to kolejny przystanek, ale aż kwadrans jazdy - wysiadamy w Siedliskach (Schedlisken, od 1938 Dankfelde). O dziwo, mają tam sklep, więc ruszamy go obejrzeć, a także spotkać policję polującą na kierowców.


Pogodowa ruletka nie zamierza się skończyć - wkrótce ponownie zjawiają się ciemne chmury i zaczyna walić deszczem jak diabli. Na szczęście możemy przeczekać te atrakcje pod dachem przystanku autobusowego, choć  krople próbują się wdzierać i tam.



Mija czas, niebo się uspokaja, w oddali przebija się słońce. Zarzucamy plecaki i suniemy na koniec wsi. Po lewej stronie wznosi się budynek dawnej szkoły, teraz to podobno Dom Kultury.


Na obrzeżach miejscowości wśród drzew chowa się cmentarz ewangelicki, do którego w czasie Wielkiej Wojny dołożono kwaterę wojenną w postaci zbiorowej mogiły żołnierzy carskich. Z cywilnej części zachowało się kilka grobów, w tym jeden powojenny polski, wojskowa to trawnik z wielkim prawosławnym krzyżem.



Odbijamy w wijącą się szutrową drogę. To będzie najprzyjemniejsza wędrówka podczas całego tygodnia - wśród łąk, rzepaku i szumiących drzew, od czasu do czasu oświetlanych przez promienie słoneczne.





Nie wybraliśmy tej drogi tylko dla przyjemności wędrowania: w tej okolicy zbudowano cały pas umocnień ciągnących się z północy na południe. Giżycki Rejon Umocniony (Ringstellung Lötzen, Befestigungsraum Lötzen) zaczął powstawać w 1936 roku, po odrzuceniu przez Niemcy traktatów zakazujących budowy takich konstrukcji. Doświadczenia z I wojny światowej dowiodły dobitnie, że brak zwartych fortyfikacji bardzo ułatwił Rosjanom działania na Mazurach. Co prawda Cesarstwo zdążyło wtedy wzmocnić pozycje wokół samego Giżycka, co, w połączeniu z Feste Boyen, pozwoliło tam żołnierzom kajzera na utrzymanie się, lecz w innych miejscach dostali oni spore baty. Po wyparciu Rosjan pilnie przystąpiono do prac nad nowym systemem bunkrów i w ten sposób powstała Giżycka Pozycja Polowa (Feldstellung Lötzen), natomiast GRU miał stać się jego nowoczesnym uzupełnieniem. Tym razem główne obawy kierowano nie w kierunku Rosjan, ale Polski, grożącej "wojną prewencyjną". Po kampanii wrześniowej sanacyjnych generałów pobrzękujących szabelkami zastąpił znacznie groźniejszy przeciwnik z czerwonymi gwiazdami. Początkowo jednak był on sojusznikiem, następnie Wehrmacht walczył daleko na terenie wroga, więc dopiero w 1944 roku powrócono do przerwanych pięć lat wcześniej prac przy Giżyckim Rejonie Umocnionym. Jak zwykle w takich przypadkach nie zdążono w pośpiechu przygotować wszystkiego zgodnie z planami, a największym problemem okazał się brak sił do obsadzenia schronów. Sformowane bataliony forteczne Hitler wysłał w Ardeny (do niczego się tam nie przydały), a zamiast nich na bunkry wysłano Volkssturm oraz zdziesiątkowane oddziały cofające się pod naporem Armii Czerwonej, a nawet strażaków i policjantów. Na domiar złego zima 1944 roku była bardzo mroźna, zamarzły mazurskie jeziora i bagna, więc mogły po nich przejechać nawet sowieckie czołgi.
Niektórzy dowódcy Wehrmachtu nie przyjmowali do wiadomości kilkukrotnej przewagi radzieckiej w sprzęcie i ludziach - dla nich GRU był cudem techniki zdolnym do trzymiesięcznej obrony, a następnie punktem startowym do... kontrofensywy. Naprawdę mieli dużą wyobraźnię. Gdy w styczniu '45 walec Armii Czerwonej ruszył, bardzo szybko całe Prusy Wschodnie zostały wzięte w kleszcze z dwóch stron. Efekt uderzenia był taki, iż broniący tego regionu generał Friedrich Hossbach, Prusak ze starej oficerskiej szkoły, wbrew woli i bez wiedzy Hitlera nakazał opuszczenie wszystkich mazurskich umocnień, aby ratować ludzi, gdyż opór nie miał żadnego sensu. Sowieci zajęli je bez walki, co było tylko potwierdzeniem wielokrotnie udowodnionej tezy, że wraz z II wojną światową skończyła się era bunkrów tego typu. 
Sam Hossbach miał sporo szczęścia w kolejnych miesiącach - Adolf osobiście go zdymisjonował, ale nie zamknął. Mało brakowało, że i tak skończyłby z kulą w głowie jako zdrajca, bo w ostatnich tygodniach wojny miało na niego chrapkę Gestapo. Doszło do tego, że generał wdał się w strzelaninę z patrolem bezpieki przybyłym go aresztować (ostrzeliwał się z balkonu), tamci w końcu uciekli, a uratowali go amerykańscy żołnierze, biorąc do niewoli.

Wracając do dnia dzisiejszego - według map wzdłuż drogi powinniśmy spotkać co najmniej kilkanaście schronów. W rzeczywistości okazało się, że jest ich mniej - niektórych nie umieliśmy znaleźć, inne przestały istnieć (pozostała po nich dziura w ziemi), a wszystkie bez wyjątku zostały wysadzone. Były to zatem ruiny bunkrów, w żaden sposób nie nadające się do potencjalnego noclegu, jak planowaliśmy wczoraj.


Egzemplarz na powyższym zdjęciu był wyjątkowo ciekawy, gdyż pancerna kopuła pod wpływem wybuchu uniosła się w powietrze, zrobiła obrót i spadła dokładnie w to samo miejsce, ale odwrócona dnem do góry.

Początkowo jesteśmy nieco zawiedzeni, bo zamiast podziwiania bunkrów wyszło odhaczanie kolejnych punktów pod tytułem "brak". Zamiast nich trafiamy na opuszczone gospodarstwo. Środek jest wybebeszony, ale zostało trochę zeszytów uczniowskich oraz książka religijna. W zeszytach pisano po polsku, w książce tekst był ukraiński, wydany bodajże przez arcybiskupstwo greckokatolickie we Lwowie. Być może mieszkała tu jakaś rodzina ukraińska lub rusińska, wyrzuca z Karpat lub znad Bugu w czasie akcji "Wisła".


W sąsiedztwie stoi inne domostwo, tym razem zamieszkałe. Posiada ciekawe zwieńczenie dachu z dwoma wyrzeźbionymi końmi oraz datą 1906 na ścianie.


Wreszcie trafiamy na schron położony tuż obok szutrówki, do którego nie trzeba przebijać się przez krzaki lub zaorane pole. Zniszczony od środka, podobnie jak inne obiekty. Intrygującym było odkrycie wyrytych w betonie run - wyglądały na współczesne.



Kolejna sztuka na smaganym wiatrem polu. Opatrzona dziwnym znaczkiem z czarnym krzyżem na białym tle.



Niemcy raczej tak go nie obmalowali. Czyżby to oznaczenie Szlaku Fortyfikacji Mazurskich? Nie jestem pewien, ale według mapy szlak ten akurat nasz odcinek omija - w Siedliskach skręca do Wydmin, gdzie żadnych bunkrów nie ma i pojawia się z powrotem niżej na południu. To przecież logiczne, że wytycza się go tak, aby ludzie kręcili się po okolicy, gdzie nie ma co zobaczyć, prawda? 😛

Z powodu braku naturalnych przeszkód nasycenie schronami na kilometr kwadratowy jest tu spore. Ten także mocno oberwał.


Nieustannie zastanawialiśmy, kto je tak potraktował? Niemcy, Rosjanie, a może dopiero Polacy po wojnie? Pierwsza wydawała się mało prawdopodobna - jaki byłby sens wysadzania ich przez Wehrmacht? Szkoda materiałów wybuchowych. Owszem, tak potraktowano Wolfsschanze, lecz to jednak inna kategoria. Działania wojska polskiego w tej dziedzinie również uznałem za nielogiczne, bo komuż by te bunkry przeszkadzały za komuny? Na terenie Polski jest takich pełno i to w całościowym stanie. Okazało się, iż to rzeczywiście sprawka Sowietów. Ledwo przeszedł front, a do pracy przystąpili radzieccy saperzy, niszcząc wszystkie niemieckie umocnienia. Ocalało zaledwie kilka obiektów przeznaczonych do badań. W innych rejonach Armia Czerwona nie była tak konsekwentna w niszczeniu niemieckich linii obronnych, może tutaj bali się kontrataków?

Jeden z bunkrów, oddalony o kilkaset metrów od szutrówki, wyglądał na zdjęciach na najbardziej okazały i zdolny do przenocowania grupy osób. Faktycznie był słusznych rozmiarów i część jego pomieszczeń przetrwała, ale na nocleg nikomu bym go nie polecił, bo ciasno, wilgotno i brudno. Mielibyśmy spory problem, gdyby wczoraj jednak padł pomysł, żeby opuścić Wydminy i udać się tutaj.


W środku odnajdujemy niemieckie napisy oraz - znowu - runy! Ciekawe, kto je nabazgrał? Neopoganie? Neonaziści? Jacyś miłośnicy nordyckich sag?


My przyglądamy się architekturze obronnej, a stado młodych byczków nam.


Wędrówka szutrówką powoli dobiega końca. Szło się bardzo przyjemnie i nie przeszkadzał nawet pewien dostawczak jeżdżący tam i z powrotem.


Na drogę wraca asfalt, co oznacza początek kolejnej miejscowości. Jest to Lipińskie (Lipiensken, od 1928 Lindenwiese). Liczyłem, że przejdziemy przez wieś, ale grupa postanawia od razu skręcić w prawo, aby polami dostać się do główniejszej drogi. Udaje mi się jedynie sfotografować dom z umieszczoną pod szczytem datą "1916" - być może został odbudowany po "wizycie" Rosjan na początku wojny.


W zagajniku ma znajdować się cmentarz. Przedzieramy się przez gęstwinę i znajdujemy skromne resztki w postaci kilku obramowań grobów. Resztę pożarł czas i roślinność.


Na końcowym odcinku wśród rzepaku obserwujemy walkę żywiołów na niebie. Podchodzę także do ostatniego schronu, równie brutalnie potraktowanego jak poprzednie.



Wychodzimy w Lipowym Dworze (Lindenhof), niewielkim przysiółku wyrosłym wokół folwarku, a potem PGR-u. Większość zabudowań gospodarczych nadal stoi i częściowo chyba jest używana, a kawałek dalej, przy jedynej bocznej ulicy, ciągnie się zabudowa mieszkalna charakterystyczna dla takich osad.



Według Wikipedii w Lindenwiese urodził się niejaki Paul Gratzik - pisarz tworzący w języku enerdowskim, czasowy współpracownik Stasi, później obiekt jej rozpracowywania. Poinformował mnie o tym Krwawy, chyba liczył, że kojarzę faceta, a ja nic...

Ładujemy się pod przystanek autobusowy i to jest dobry ruch, bo zaraz potem zaczyna lać. Co prawda już po chwili wychodzi słońce, ale aura wyraźnie lubi gwałtowne zmiany.



Na przystanku trwa dyskusja. Musimy się dostać na południowy brzeg jeziora Niegocin - to kilkanaście kilometrów od Lipowego Dworu. Niby ma po nas przyjechać kumpel, ale na razie jeszcze pracuje i godzina podwózki się oddala. Padają różne propozycje: łapać stopa, dostać się do kolejnej wioski, iść z buta... Ponieważ ruch na szosie jest minimalny, więc ekipa postanawia zjeść obiad i każdy wyciąga coś z plecaka, pojawia się nawet kuchenka gazowa z bulgoczącą fasolką.

Mniej więcej po godzinie zatrzymuje się w końcu samochód. Ładuję się do środka z Bubą i Krwawym. Kierowca jedzie do Giżycka, ale z własnej inicjatywy postanawia odbić w bok i podrzucić do "naszego" celu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz