wtorek, 7 czerwca 2022

Operacja "Mazury" (2): Straduny - Stare Juchy.

Straduny (Stradaunen) to miejscowość leżąca na północ od Ełku, przy trasie na Olecko. Kiedyś była ważnym ośrodkiem administracyjnym, nad rzeką stał krzyżacki zamek i rezydował w niej burgrabia. Z biegiem czasu traciła na znaczeniu, zamek podupadł i w ogóle zniknął w mroku dziejów, dopiero kilkanaście lat temu odkryto miejsce, gdzie prawdopodobnie się znajdował. Straduny zaś stały się na tyle małe, że od lat 50. ubiegłego wieku nie stanowią nawet osobnej gminy, lecz podlegają pod Ełk.
Normalnie raczej nie zwróciłbym uwagi na tę wieś, ale jako nastolatek kilkukrotnie bywałem z rodzicami na wakacjach w pobliskiej Malinówce. Siłą rzeczy poznałem też Straduny, zwłaszcza, że potem przyjeżdżałem już bez opieki mamy i taty 😏. Zawsze kojarzyły mi się one ze słońcem i ciepłem, a teraz... leje. Nic nowego, w końcu pada od wczoraj, ale jednak. Ledwo wyszliśmy z autobusu miejskiego i już musieliśmy się chować pod wiatę przystankową. Kiedyś w Stradunach działał przyjemny bar, ale oczywiście dawno go zlikwidowano. Inny taki obiekt zamieniono na lokal do organizacji imprez. Nawet sklep jest dzisiaj zamknięty - słowem, pustynia. W sumie to raczej standard na polskiej wsi, która nie jest miejscowością turystyczną.
 

 Różne są sposoby na przeczekanie deszczu - jedni wolą procenty, a inni banany!


W końcu postanawiamy się ruszyć. Na początku za pobliski płot, bowiem obok przystanku znajduje się stary cmentarz ewangelicki. Wykoszony, smutny. Dwa groby żołnierskie (Niemców i Rosjan) oraz garść cywilnych, zazwyczaj bez tablic.




Z plecakami podchodzimy pod kościół. Wybudowano go w XVIII wieku z cegieł i kamienia polnego, aż do końca II wojny światowej należał do ewangelików. Niemiecka Wikipedia podaje, że ostatnie luterańskie nabożeństwo odbyło się pod koniec października 1944 roku, natomiast Armia Czerwona wkroczyła do wioski w styczniu, więc wynika z tego, iż cała lub prawie cała ludność opuściła miejscowość na przełomie ostatniej wojennej jesieni i zimy.


W Stradunach nie było walk, jedyną ofiarą przejścia frontu była plebania wysadzona przez Wehrmacht (podobno z powodu znajdujących się tam ważnych dokumentów, ale to jakaś bzdura - nie prościej byłoby je zabrać ze sobą albo zniszczyć tylko je?). W efekcie przedwojenny układ wioski i większość zabudowy istnieje do dzisiaj, ale nie spodziewajmy się z tego powodu jakiś cudów. Tak na marginesie - dom kultury to dawny zajazd, jego właścicielem był niejaki Korth.


Najbardziej imponującym obiektem jest młyn przy sztucznym spiętrzeniu rzeki Ełk (Lyck). W internecie pojawiają się informacje, że służy jako elektrownia wodna, ale naszym zdaniem wyglądał na opuszczony, więc to też przeszłość.


Niektórzy koniecznie chcieli udowodnić, że nie tylko małpy potrafią się wspinać.


Opad nie ustaje, jednak humory dopisują.


Na osiedlu odnajdujemy wiatę, a zaraz obok drugą. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej okazji!



Główna asfaltowa trasa w kierunku południowo-zachodnim stanowiła kiedyś piękną aleję. Niestety, już dwadzieścia lat temu komuś ona przeszkadzała i cała poszła pod topór, a zamiast niej wyrosło "cudne" osiedle domków jednorodzinnych. Z tego powodu nie ma sensu się tamtędy pchać, zamiast niej wybraliśmy piaszczystą drogę na drugim brzegu jeziora Straduńskiego (Stradauner See).


Idzie się przyjemnie nawet w padającym deszczu. Mniej więcej w połowie wchodzimy w krzaki, bo według mapy powinien w nich być kolejny stary cmentarz. Nic jednak nie znajdujemy, ani jednego grobu... Za to nas znalazł pan na skuterku, jadący lekkim zygzakiem z naprzeciwka. Jakimś cudem nie widział Buby, zatrzymał się dopiero, gdy powiedziała mu "dzień dobry" i chyba się wystraszył 😏. W czasie rozmowy dowiadujemy się, że wraca od kumpla, z którym raczył się bimberkiem.

A tymczasem przed nami Malinówka Wielka (Groß Malinowken, Großschmieden). Drogowcy albo chcieli oszczędzić albo wykazali się tradycyjną inteligencją i przymiotnik pominęli - a tymczasem "zwykłych" Malinówek w Polsce jest wiele, ale Wielka tylko jedna!


Kilka moich nastoletnich wakacji związanych było właśnie z nią. Najpierw przyjeżdżałem z rodzicami, potem co najmniej trzykrotnie bez nich (tłukąc się ze Śląska pociągiem), natomiast w formie obozu wędrownego jestem tu pierwszy raz 😏. W ogóle to powrót po ponad dekadzie, bo ostatnia krótka wizyta miała miejsce w 2011 roku, gdy wracając z Pribaltiki postanowiłem zahaczyć o Mazury.

Odbijając w prawo główną drogą doszlibyśmy do ośrodka wypoczynkowego Lasów Państwowych, a także plaży z pomostami. Dawniej często odbywały się tam rozmaite obozy żeglarskie i spędy harcerskie. Po jeziorze Łaśmiady (Laschmieden See) pływałem i kajakiem i łódkami, miałem też bardzo krótki epizod z próbami łowienia ryb, zakończony totalnym niepowodzeniem 😏.


Gdy przyjechałem tutaj po raz pierwszy w połowie lat 90. wioska wyglądała, jakby czas się zatrzymał: w centrum stały wyłącznie stare domy i praktycznie żaden z nich nie zaznał remontu od wielu lat, podejrzewam, że od czasów Adolfa. Jedyna nowa chałupa należała do sołtysa, pozostali gospodarze zaś wzruszali ramionami i mówili:
- Po co remontować, jak wrócą Niemcy i zabiorą?
Nowe domy powstawały wyłączanie na obrzeżach Malinówki, z każdym rokiem było ich coraz więcej, a teraz zapewne już dominują w ilości, zresztą i te stare doczekały się w końcu ogarnięcia.


Zaglądam pod domek, w którym kiedyś spędzałem wakacje - stoi, aż się łezka w oku zakręciła. A może to deszcz wpadł mi do oka?


Około kilometra od wioski, wśród pól, stało samotne opuszczone gospodarstwo, do którego chodziłem kiedyś na "przygodowe" spacery. Był wstępny plan, aby rozbić się obok niego z namiotami, ale one już wtedy wyglądało kiepsko... Kilka osób od nas poszło je sprawdzić, no i okazało się, że z gospodarstwa zostały resztki ścian, a cała okolica to jeden wielki syf. Zatem opuszczamy Malinówkę drogą na zachód.


Jeszcze raz patrzę na jezioro Łaśmiady. Prezentowany na zdjęciu cypel jest właściwie odizolowany od reszty lądu, dostępu broni podmokły teren.


W czasie nastoletnich wakacji często słyszałem, że swoją posiadłość ma tu Jerzy Hoffmann. Nie wiem, czy to prawda, natomiast między drzewami przebija sylwetka dawnego dworku. W czasie II wojny światowej miał się w niej mieści lazaret, potem szkoła, a teraz stoi pusty jako niedokończony remont...
 
 
Po pożegnaniu Malinówki Wielkiej żegnamy gminę Ełk. Wita nas skromna tablica gminy Stare Juchy, lecz na stan drogi to nie wpływa.


Sfatygowana szosa jest prosta jak drut. W pewnym momencie mam jej dość, odwracam się, macham ręką i... łapię stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto, jakiś dziadek. Nikt poza mną nie ma ochoty na podwózkę, więc samotnie w kilka minut teleportuję się do Bałamutowa (Ballamutowen, Giersfelde). Niewielka wioska na skrzyżowaniu dróg, posiada u siebie sklep działający w niedzielę. Tam czekam na ławeczce na resztę, która dociera dość szybko; na szczęście w końcu przestało też padać. Podczas przerwy rozmawiamy z właścicielem sklepu, bardzo pozytywnym człowiekiem - dał nam swój numer i powiedział, że jakby ktoś w okolicy robił nam problemy, to mamy zadzwonić do niego i on wszystko załatwi.

Dalszy kierunek to nadal nieubłaganie Stare Juchy.


Przerywnikiem w mozolnym parciu przed siebie jest kolejny cmentarz. Podobnie jak w wielu innych przypadkach na cywilnej nekropolii ewangelickiej pochowano w czasie Wielkiej Wojny żołnierzy - w tym przypadku dwóch niemieckich i trzech rosyjskich. "Zwykłe" groby pożarł czas, żołnierskie jeszcze się trzymają: po niemieckim dostojnie sunie ślimak.


Naszła mnie taka refleksja, że gdyby nie II wojna światowa, nie faszyzm, nie komunizm, nie ludzkie szaleństwo, to te mazurskie cmentarze byłyby może miejscem spotkań weteranów, pojednania pomiędzy demokratycznymi Niemcami i demokratyczną Rosją, zadbane, wypielęgnowane, odwiedzane przez polityków, uczniów oraz wycieczki z bliska i daleka. Za dużo tego "gdyby", historia napisała inny scenariusz, a te pojedyncze krzyże przebijające się wśród zieleni to już tylko bardzo słabe echo dawno wymarłego świata...

Tymczasem moja ekipa wrzuciła szósty bieg i mocno popędziła do przodu. Stawali się coraz mniejsi i mniejsi, aż w końcu zupełnie zniknęli za zakrętem. Potem jeszcze przez chwilę ich widziałem, lecz ostatecznie rozpłynęli się w nadchodzącej szarówce.


Nie przejmowałem się tym, dopóki nie minąłem tabliczki z napisem "Jeziorowskie" i wtedy uznałem, że chyba coś tu nie gra. Aż tak daleko nie zakładaliśmy iść. Dzwonię do Buby - zero reakcji. Dzwonię do Szymona - tak samo. Fajnie. Dzwonię do Krisa (jego numer miałem dopiero od doby) i ten w końcu odebrał - są nad pobliskim jeziorem. Muszę się cofnąć i odbić w polną drogę. Cofam się, ale tego odbicia nie mogę zlokalizować, więc znów dzwonię do Krisa i... tym razem poszedłem za daleko w drugą stronę 😛. Krążę jak idiota tam i z powrotem, wreszcie Kris po mnie wychodzi i razem idziemy nad jezioro Sawinda Mała (Klein Sawinda - See), gdzie znajdziemy plażę, pomost i dwie wiaty z miejscami ogniskowymi. Przylazłem bardzo zły, tymczasem okazało się, że ani Buba ani Szymon nie zarejestrowali żadnych połączeń ode mnie (a przynajmniej tak twierdzili). No i ponoć mi machali jak skręcali z asfaltu w pola i byli pewni, że ich widziałem (a jednak nie). Zastanawiam się, gdzie bym doszedł, gdyby i Kris nie odebrał...

Wieczór mija przy pierwszym ognisku. Mnie się nawet nie chce rozbijać namiotu, śpię pod wiatą, podobnie jak Kris, tyle, że on w hamaku. Hamak okazał się pułapką, o poranku zrzucił z siebie Bubę, która chciał go przetestować - zaliczyła ona najpierw zderzenie ze stołem, a dopiero potem z podłożem.


Wyszło słońce. To tak ono wygląda. Zdążyłem już zapomnieć. 
A jezioro kusi. Co prawda woda jest cholernie zimna, jak to w maju, ale postanawiam chociaż się ochlapać. Wchodzę coraz dalej i głębiej, lodówka przeszywa coraz wyższe partie ciała, o czym informuję krzykami całą okolicę. I w końcu... tak, zanurzam się! To pierwsza mazurska kąpiel od czterech lat!



(Drugie zdjęcie od Buby)

Reszta ekipy też się decyduje na moczenie, nawet największe zmarzluchy (zdaje się, że poza Krisem). W słoneczku, w takich warunkach, w ogóle nie spieszy nam się do wyjścia. Zbieramy się z plaży dopiero o 15-tej, co jest prawdopodobnie wyrównaniem rekordu naszych wyjazdów (podobnie późno wychodziliśmy z plaży na Litwie w 2017 roku).



Przechodzimy przez Jeziorowskie (Jesziorowsken, Seedorf). I tu taka mała uwaga co do niemieckiej nazwy - dość powszechnie uważa się, że zmiany nazw miejscowości następowały w czasach III Rzeszy, aby zatrzeć ich słowiańskie pochodzenie. Nierzadko jednak - zwłaszcza na Mazurach - odbywało się to wcześniej. W przypadku Jeziorowskiego wieś stała się Seedorfem już w 1926 roku, kiedy Hitlera u władzy jeszcze nikt normalny sobie nie wyobrażał. Podejrzewam, że dla przeciętnego Niemca wypowiadanie "Jesziorowsken" było nieustannym łamaniem języka, z "Seedorfem" od razu prościej. Po 1945 roku te młode nazwy najczęściej odeszły w niebyt, lecz polskie władze również niekoniecznie przywracały historyczne nazewnictwo, dość często puszczając wodze fantazji lub polityki.

W miejscowości nie ma nic ciekawego, ale kawałek za nią w lesie odnajdziemy następny cmentarz. Tym razem ocalało trochę grobów cywilnych oraz dwie mogiły wojskowe. Nekropolia jest zadbana.





Symboliczny grób "brata i szwagra", poległego w Rosji, czyli w Olesznie (obecne województwo świętokrzyskie).


Z asfaltu skręcamy pomiędzy trawy - będziemy szli wzdłuż linii kolejowej nr 38, łączącą kiedyś Białystok z Królewcem. Od marca na odcinku Ełk - Giżycko nie jeżdżą pociągi, bowiem przeprowadzana jest elektryfikacja. Oczywiście w ramach unijnego projektu obiecuje się cuda typu "podwyższenie peronu" oraz krótszy czas jazdy, ale jak zwykle nie obieca się zwiększenia ilości kursów. A w przypadku pociągów regionalnych to zaledwie kilka dziennie. Mają też zostać wymienione tory, choć na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem nieźle. Dodam jeszcze, że sto lat temu linia ta była dwutorowa, jednak jeden tor ukradli Rosjanie jako zdobycz wojenną. Dziś zadowoliliby się lodówkami.



Tory malowniczo położono na przesmyku pomiędzy jeziorami Ułówki (Uloffke - See) i Rekąty (Reckent - See). Atrakcją zupełnie innego typu jest skryty w lesie głaz narzutowy, według legendy ołtarz ofiarny Jaćwingów. Próbowaliśmy odtwarzać na nim dawne rytuały, ale zdjęcia z tych wydarzeń nie za bardzo nadają się do publikacji 😉.


Odpoczynek w słońcu. Każdy w innej pozycji.


Wyciągnąłem z plecaka gruzińskie piwo, na którym narysowany był kajak. I wtedy Buba przypomniała sobie piosenkę, którą kiedyś śpiewała przy ognisku cała grupa kajakarzy: przez kilka godzin, dziesiątki, setki zwrotek i nieskomplikowany refren "...kajakarze!". Niestety, piosenka była jedną z tych, co wbija się w mózg i już do końca naszego wyjazdu co pewien czas odzywały się okrzyki "...kajakarze!".

(Pierwsze zdjęcie od Buby)



Pojawiają się zabudowania najbliższej miejscowości: to siedziba gminy, Stare Juchy (Jucha, Flieβdorf). Jako jedna z nielicznych w okolicy posiadają więcej ludności niż przed wojną, ale ich liczba i tak nie przekracza dwóch tysięcy.
Zmęczony maszerowaniem po podkładach opuszczam tory wcześniej niż reszta ekipy i ląduję na blokowisku. Mijam niewielką kwaterę wojenną; wojska rosyjskie wycofując się w 1914 roku zniszczyły sporo budynków.


Zza stodół wychyla się wieża kościoła, wybudowanego w XIX wieku przez luteran, ale pierwsze świątynie pojawiły się już w średniowieczu (według ludowych mądrali - na ścieżce prowadzącej do ołtarza ofiarnego Jaćwingów, aby powstrzymać chrześcijan od pielgrzymowania do pogańskich bóstw).


Spotykam się w centrum z resztą łazików i rozglądamy się za jakimś lokalem. A owszem, jest ich kilka - wszystkie jednak otwierają się dopiero latem. Ale kicha! Dobrze, że chociaż sklepy działają, w jednym obsługuje bardzo sympatyczna pani. Dodatkowo blisko kościoła stoi przyczepa, w której sprzedają różne fastfoody i ekipa posila się właśnie tam. Przy okazji wdajemy się w dyskusję z pewnym mieszkańcem, który opowiada różne historie związane z Juchami, m.in. o wycince wielu drzew przy ulicach. Nikt nie wiedział po co je wycięto, ale wycięto.

Wieczór coraz bliżej, a my chcemy jeszcze zajrzeć na wieżę widokową. Po drodze Szymon funduje Krisowi prysznic ze starej pompy (zdjęcie Buby).


Do wieży trzeba kawałek podejść. Solidna konstrukcja, proponowałem nawet, aby na niej spać, lecz nie spotkało się to ze zrozumieniem. Poza tym okazała się już zamieszkała.



Widoki z góry - na okoliczne gospodarstwa...


...oraz znacznie ciekawsze na jezioro Jędzelewo (Henselewo-See) wraz z wyspą i wielką kupą piachu, do której się kierujemy.



Wracamy do centrum. Jedna z bocznych ulic ma zachęcającą nazwę.



Nad rzeką urządzono park z małą infrastrukturą - oprócz modnych przyrządów do ćwiczeń ustawiono także kilka ogromnych rzeźb owadów. Wyglądały trochę przerażająco.


Ponownie stajemy na torach i - niczym kowboje - podążamy w kierunku zachodzącego słońca.


Na dworcu kolejowym panuje sielska atmosfera. Pociągi nie jeżdżą, nieliczni pasażerowie korzystają z komunikacji zastępczej, więc jedyne odgłosy to pokrzykiwanie ptaków. Budynek to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku.


Na fasadzie niespodzianka - nadal widoczne są niemieckie napisy pokazujące odległości do stacji końcowych: do Königsbergu 161 kilometrów, do granicznych Prostków jedynie 33 kilometry. A nad oknem zarys napisu "Jucha", a więc musiano go wykonać przed 1938 rokiem, bo wtedy zmieniono nazwę na "Fließdorf".


Z boku stoi pomnik techniki - parowóz Ol49. Wyprodukowano go w Chrzanowie w 1952 roku, prowadził wiele pociągów z Ełku, a w latach 90. osiadł na stałe w Starych Juchach. Na jego widok każdy z ekipy poczuł w sobie zwierzęce geny i zaczął się po nim wspinać, gdzie popadnie.



Jeszcze trochę dreptania wzdłuż torów i docieramy na miejsce noclegowe - pod górę piaskową (lepiej brzmi - pod łachę piachu). Niezwykły to krajobraz jak na Mazury - nagle wśród zieleni wyrasta wielka kupa piasku! Jest pozostałością po dawnej żwirowni działającej przy tutejszym PGR-ze; żwirownia padła, piasek został. Prawdziwa hołda!



Góra przyciąga miłośników wspinania się po wydmach, są z niej również piękne widoki na jezioro Jędzelewo i jego Dużą Wyspę.




Rozstawiamy u podnóża namioty, wkrótce zaczyna płonąć ognisko. Kontaktujemy się z Krwawym, który ma do nas dziś dołączyć (dla odmiany Kris rano nas opuści). Ponoć jest już w Starych Juchach, ale długo wolno się przemieszcza - to w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę jakie rozmaite rzeczy zazwyczaj tacha ze sobą 😛. W pewnym momencie śpiewamy nasz hymn i Krwawy odpowiada gromkim rykiem gdzieś blisko...

Wieczór płynnie przechodzi w noc, rozmowy trwają długo i są rozmaite, ale najczęściej pojawia się temat Zlatych Hor i dwóch sąsiadujących ze sobą spelun na głównej ulicy. Opowiadam o tym Krisowi co najmniej kilkanaście razy i on za każdym razem cieszy się z tego tak samo 😏.

Poranek jest gorący, a wręcz upalny. Jak na złość wszyscy - poza Krwawym - rozstawili namioty na słońcu, więc szybko robi się w nich sauna...


Góra piaskowa za dnia.


Nagle słyszymy jakiś hałas.
- Pociąg? Niemożliwe, przecież linia jest zamknięta.
Hałas się zwiększa i coraz bardziej przypomina lokomotywę. Ale jak, na zamkniętym odcinku? A jednak. Po chwili poniżej nas przetacza się z hukiem kilkadziesiąt wagonów towarowych. Osobowe tu nie kursują, bo przecież remont, tory nieczynne, a transport może... Dziwna sprawa, lecz przecież w Polsce wszystko jest możliwe.


6 komentarzy:

  1. Krajobraz Mazur jest zachwycający, można znaleźć zarówno bardzo turystyczne klimaty jak i takie, które pokazujesz, trochę na odludziu. Każdy znajdzie coś dla siebie. Podziwiam za odwagę, by kąpać się w tak zimnej wodzie toż to prawie morsowanie. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do morsowania to tam jeszcze daleko, ale to była moja jedyna pełna kąpiel przez cały tydzień ;) Później ograniczałem się tylko do częściowego zanurzenia :D Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Fajna ta łacha, a jeszcze fajniejszy widok z niej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Plączą się te chrzanowsie lokomotywy po całej Polsce. Mam do nich sentyment, bo dziadek i mama pracowali w Fabloku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponoć zachowało się ich 38 sztuk, więc stąd taki rozrzut w różne miejsca :D

      Usuń