Straduny (Stradaunen) to miejscowość leżąca na północ od Ełku,
przy trasie na Olecko. Kiedyś była ważnym ośrodkiem administracyjnym, nad
rzeką stał krzyżacki zamek i rezydował w niej burgrabia. Z biegiem czasu traciła
na znaczeniu, zamek podupadł i w ogóle zniknął w mroku dziejów, dopiero
kilkanaście lat temu odkryto miejsce, gdzie prawdopodobnie się znajdował.
Straduny zaś stały się na tyle małe, że od lat 50. ubiegłego wieku nie
stanowią nawet osobnej gminy, lecz podlegają pod Ełk.
Normalnie raczej nie zwróciłbym uwagi na tę wieś, ale jako nastolatek
kilkukrotnie bywałem z rodzicami na wakacjach w pobliskiej Malinówce.
Siłą rzeczy poznałem też Straduny, zwłaszcza, że potem przyjeżdżałem już bez opieki mamy i taty 😏. Zawsze kojarzyły mi się one ze
słońcem i ciepłem, a teraz... leje. Nic nowego, w końcu pada od wczoraj, ale
jednak. Ledwo wyszliśmy z autobusu miejskiego i już musieliśmy się chować pod
wiatę przystankową. Kiedyś w Stradunach działał przyjemny bar, ale oczywiście
dawno go zlikwidowano. Inny taki obiekt zamieniono na lokal do organizacji
imprez. Nawet sklep jest dzisiaj zamknięty - słowem, pustynia. W sumie to
raczej standard na polskiej wsi, która nie jest miejscowością turystyczną.
W końcu postanawiamy się ruszyć. Na początku za pobliski płot, bowiem obok
przystanku znajduje się stary cmentarz ewangelicki. Wykoszony, smutny. Dwa
groby żołnierskie (Niemców i Rosjan) oraz garść cywilnych, zazwyczaj bez
tablic.
Z plecakami podchodzimy pod kościół. Wybudowano go w XVIII wieku z cegieł
i kamienia polnego, aż do końca II wojny światowej należał do ewangelików.
Niemiecka Wikipedia
podaje,
że ostatnie luterańskie nabożeństwo odbyło się pod koniec października 1944
roku, natomiast Armia Czerwona wkroczyła do wioski w styczniu, więc wynika z
tego, iż cała lub prawie cała ludność opuściła miejscowość na przełomie
ostatniej wojennej jesieni i zimy.
W Stradunach nie było walk, jedyną ofiarą przejścia frontu była plebania
wysadzona przez Wehrmacht (podobno z powodu znajdujących się tam ważnych
dokumentów, ale to jakaś bzdura - nie prościej byłoby je zabrać ze sobą albo
zniszczyć tylko je?). W efekcie przedwojenny układ wioski i większość zabudowy
istnieje do dzisiaj, ale nie spodziewajmy się z tego powodu jakiś cudów. Tak
na marginesie - dom kultury to dawny zajazd, jego właścicielem był niejaki
Korth.
Najbardziej imponującym obiektem jest młyn przy sztucznym spiętrzeniu rzeki
Ełk (Lyck). W internecie pojawiają się informacje, że służy jako elektrownia
wodna, ale naszym zdaniem wyglądał na opuszczony, więc to też przeszłość.
Niektórzy koniecznie chcieli udowodnić, że nie tylko małpy potrafią się
wspinać.
Opad nie ustaje, jednak humory dopisują.
Na osiedlu odnajdujemy wiatę, a zaraz obok drugą. Grzechem byłoby nie
wykorzystać takiej okazji!
Główna asfaltowa trasa w kierunku południowo-zachodnim stanowiła kiedyś piękną aleję. Niestety, już dwadzieścia lat temu komuś ona przeszkadzała i cała
poszła pod topór, a zamiast niej wyrosło "cudne" osiedle domków
jednorodzinnych. Z tego powodu nie ma sensu się tamtędy pchać, zamiast niej
wybraliśmy piaszczystą drogę na drugim brzegu jeziora Straduńskiego
(Stradauner See).
Idzie się przyjemnie nawet w padającym deszczu. Mniej więcej w połowie
wchodzimy w krzaki, bo według mapy powinien w nich być kolejny stary cmentarz.
Nic jednak nie znajdujemy, ani jednego grobu... Za to nas znalazł pan na
skuterku, jadący lekkim zygzakiem z naprzeciwka. Jakimś cudem nie widział
Buby, zatrzymał się dopiero, gdy powiedziała mu "dzień dobry" i chyba się
wystraszył 😏. W czasie rozmowy dowiadujemy się, że wraca od kumpla, z którym
raczył się bimberkiem.
A tymczasem przed nami
Malinówka Wielka (Groß Malinowken, Großschmieden). Drogowcy albo
chcieli oszczędzić albo wykazali się tradycyjną inteligencją i przymiotnik
pominęli - a tymczasem "zwykłych" Malinówek w Polsce jest wiele, ale Wielka
tylko jedna!
Kilka moich nastoletnich wakacji związanych było właśnie z nią. Najpierw
przyjeżdżałem z rodzicami, potem co najmniej trzykrotnie bez nich (tłukąc się
ze Śląska pociągiem), natomiast w formie obozu wędrownego jestem tu pierwszy
raz 😏. W ogóle to powrót po ponad dekadzie, bo ostatnia krótka wizyta miała
miejsce w 2011 roku, gdy wracając z Pribaltiki postanowiłem zahaczyć o Mazury.
Odbijając w prawo główną drogą doszlibyśmy do ośrodka wypoczynkowego Lasów
Państwowych, a także plaży z pomostami. Dawniej często odbywały się tam
rozmaite obozy żeglarskie i spędy harcerskie. Po jeziorze Łaśmiady
(Laschmieden See) pływałem i kajakiem i łódkami, miałem też bardzo krótki
epizod z próbami łowienia ryb, zakończony totalnym niepowodzeniem 😏.
Gdy przyjechałem tutaj po raz pierwszy w połowie lat 90. wioska wyglądała,
jakby czas się zatrzymał: w centrum stały wyłącznie stare domy i praktycznie
żaden z nich nie zaznał remontu od wielu lat, podejrzewam, że od czasów
Adolfa. Jedyna nowa chałupa należała do sołtysa, pozostali gospodarze zaś
wzruszali ramionami i mówili:
- Po co remontować, jak wrócą Niemcy i zabiorą?
Nowe domy powstawały wyłączanie na obrzeżach Malinówki, z każdym rokiem było
ich coraz więcej, a teraz zapewne już dominują w ilości, zresztą i te stare
doczekały się w końcu ogarnięcia.
Zaglądam pod domek, w którym kiedyś spędzałem wakacje - stoi, aż się łezka w
oku zakręciła. A może to deszcz wpadł mi do oka?
Około kilometra od wioski, wśród pól, stało samotne opuszczone gospodarstwo,
do którego chodziłem kiedyś na "przygodowe" spacery. Był wstępny plan, aby
rozbić się obok niego z namiotami, ale one już wtedy wyglądało
kiepsko... Kilka osób od nas poszło je sprawdzić, no i okazało się, że z
gospodarstwa zostały resztki ścian, a cała okolica to jeden wielki syf. Zatem
opuszczamy Malinówkę drogą na zachód.
Jeszcze raz patrzę na jezioro Łaśmiady. Prezentowany na zdjęciu cypel jest
właściwie odizolowany od reszty lądu, dostępu broni podmokły teren.
W czasie nastoletnich wakacji często słyszałem, że swoją posiadłość ma tu
Jerzy Hoffmann. Nie wiem, czy to prawda, natomiast między drzewami przebija
sylwetka dawnego dworku. W czasie II wojny światowej miał się w niej mieści
lazaret, potem szkoła, a teraz stoi pusty jako niedokończony remont...
Po pożegnaniu Malinówki Wielkiej żegnamy gminę Ełk. Wita nas skromna
tablica gminy Stare Juchy, lecz na stan drogi to nie wpływa.
Sfatygowana szosa jest prosta jak drut. W pewnym momencie mam jej dość,
odwracam się, macham ręką i... łapię stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto,
jakiś dziadek. Nikt poza mną nie ma ochoty na podwózkę, więc samotnie w kilka
minut teleportuję się do Bałamutowa (Ballamutowen, Giersfelde).
Niewielka wioska na skrzyżowaniu dróg, posiada u siebie sklep działający w
niedzielę. Tam czekam na ławeczce na resztę, która dociera dość szybko; na szczęście w końcu przestało też padać.
Podczas przerwy rozmawiamy z właścicielem sklepu, bardzo pozytywnym
człowiekiem - dał nam swój numer i powiedział, że jakby ktoś w okolicy robił
nam problemy, to mamy zadzwonić do niego i on wszystko załatwi.
Dalszy kierunek to nadal nieubłaganie Stare Juchy.
Przerywnikiem w mozolnym parciu przed siebie jest kolejny cmentarz. Podobnie
jak w wielu innych przypadkach na cywilnej nekropolii ewangelickiej pochowano
w czasie Wielkiej Wojny żołnierzy - w tym przypadku dwóch niemieckich i trzech
rosyjskich. "Zwykłe" groby pożarł czas, żołnierskie jeszcze się trzymają: po
niemieckim dostojnie sunie ślimak.
Naszła mnie taka refleksja, że gdyby nie II wojna światowa, nie faszyzm, nie
komunizm, nie ludzkie szaleństwo, to te mazurskie cmentarze byłyby może
miejscem spotkań weteranów, pojednania pomiędzy demokratycznymi Niemcami i
demokratyczną Rosją, zadbane, wypielęgnowane, odwiedzane przez polityków,
uczniów oraz wycieczki z bliska i daleka. Za dużo tego "gdyby", historia
napisała inny scenariusz, a te pojedyncze krzyże przebijające się wśród
zieleni to już tylko bardzo słabe echo dawno wymarłego świata...
Tymczasem moja ekipa wrzuciła szósty bieg i mocno popędziła do przodu. Stawali
się coraz mniejsi i mniejsi, aż w końcu zupełnie zniknęli za zakrętem. Potem
jeszcze przez chwilę ich widziałem, lecz ostatecznie rozpłynęli się w
nadchodzącej szarówce.
Nie przejmowałem się tym, dopóki nie minąłem tabliczki z napisem
"Jeziorowskie" i wtedy uznałem, że chyba coś tu nie gra. Aż tak daleko nie zakładaliśmy iść. Dzwonię
do Buby - zero reakcji. Dzwonię do Szymona - tak samo. Fajnie. Dzwonię do
Krisa (jego numer miałem dopiero od doby) i ten w końcu odebrał - są nad
pobliskim jeziorem. Muszę się cofnąć i odbić w polną drogę. Cofam się, ale
tego odbicia nie mogę zlokalizować, więc znów dzwonię do Krisa i... tym razem
poszedłem za daleko w drugą stronę 😛. Krążę jak idiota tam i z powrotem,
wreszcie Kris po mnie wychodzi i razem idziemy nad jezioro Sawinda Mała (Klein
Sawinda - See), gdzie znajdziemy plażę, pomost i dwie wiaty z miejscami
ogniskowymi. Przylazłem bardzo zły, tymczasem okazało się, że ani Buba ani
Szymon nie zarejestrowali żadnych połączeń ode mnie (a przynajmniej tak
twierdzili). No i ponoć mi machali jak skręcali z asfaltu w pola i byli pewni,
że ich widziałem (a jednak nie). Zastanawiam się, gdzie bym doszedł, gdyby i
Kris nie odebrał...
Wieczór mija przy pierwszym ognisku. Mnie się nawet nie chce rozbijać namiotu,
śpię pod wiatą, podobnie jak Kris, tyle, że on w hamaku. Hamak okazał się
pułapką, o poranku zrzucił z siebie Bubę, która chciał go przetestować -
zaliczyła ona najpierw zderzenie ze stołem, a dopiero potem z podłożem.
Wyszło słońce. To tak ono wygląda. Zdążyłem już zapomnieć.
A jezioro kusi. Co prawda woda jest cholernie zimna, jak to w maju, ale
postanawiam chociaż się ochlapać. Wchodzę coraz dalej i głębiej, lodówka
przeszywa coraz wyższe partie ciała, o czym informuję krzykami całą okolicę. I
w końcu... tak, zanurzam się! To pierwsza mazurska kąpiel od czterech lat!
(Drugie zdjęcie od Buby)
Reszta ekipy też się decyduje na moczenie, nawet największe zmarzluchy (zdaje się, że
poza Krisem). W słoneczku, w takich warunkach, w ogóle nie spieszy nam się do
wyjścia. Zbieramy się z plaży dopiero o 15-tej, co jest prawdopodobnie
wyrównaniem rekordu naszych wyjazdów (podobnie późno wychodziliśmy z plaży na Litwie w 2017 roku).
Przechodzimy przez Jeziorowskie (Jesziorowsken, Seedorf). I tu taka
mała uwaga co do niemieckiej nazwy - dość powszechnie uważa się, że zmiany
nazw miejscowości następowały w czasach III Rzeszy, aby zatrzeć ich
słowiańskie pochodzenie. Nierzadko jednak - zwłaszcza na Mazurach - odbywało
się to wcześniej. W przypadku Jeziorowskiego wieś stała się Seedorfem już
w 1926 roku, kiedy Hitlera u władzy jeszcze nikt normalny sobie nie wyobrażał.
Podejrzewam, że dla przeciętnego Niemca wypowiadanie "Jesziorowsken" było
nieustannym łamaniem języka, z "Seedorfem" od razu prościej. Po 1945 roku te
młode nazwy najczęściej odeszły w niebyt, lecz polskie władze również
niekoniecznie przywracały historyczne nazewnictwo, dość często puszczając
wodze fantazji lub polityki.
W miejscowości nie ma nic ciekawego, ale kawałek za nią w lesie odnajdziemy
następny cmentarz. Tym razem ocalało trochę grobów cywilnych oraz dwie mogiły
wojskowe. Nekropolia jest zadbana.
Symboliczny grób "brata i szwagra", poległego w Rosji, czyli w Olesznie
(obecne województwo świętokrzyskie).
Z asfaltu skręcamy pomiędzy trawy - będziemy szli wzdłuż linii kolejowej nr
38, łączącą kiedyś Białystok z Królewcem. Od marca na odcinku Ełk - Giżycko
nie jeżdżą pociągi, bowiem przeprowadzana jest elektryfikacja. Oczywiście w
ramach unijnego projektu obiecuje się cuda typu "podwyższenie peronu" oraz
krótszy czas jazdy, ale jak zwykle nie obieca się zwiększenia ilości kursów. A
w przypadku pociągów regionalnych to zaledwie kilka dziennie. Mają też zostać
wymienione tory, choć na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem nieźle. Dodam
jeszcze, że sto lat temu linia ta była dwutorowa, jednak jeden tor ukradli
Rosjanie jako zdobycz wojenną. Dziś zadowoliliby się lodówkami.
Tory malowniczo położono na przesmyku pomiędzy jeziorami Ułówki (Uloffke -
See) i Rekąty (Reckent - See). Atrakcją zupełnie innego typu jest skryty w
lesie głaz narzutowy, według legendy ołtarz ofiarny Jaćwingów.
Próbowaliśmy odtwarzać na nim dawne rytuały, ale zdjęcia z tych wydarzeń nie
za bardzo nadają się do publikacji 😉.
Odpoczynek w słońcu. Każdy w innej pozycji.
Wyciągnąłem z plecaka gruzińskie piwo, na którym narysowany był kajak. I wtedy
Buba przypomniała sobie piosenkę, którą kiedyś śpiewała przy ognisku cała grupa kajakarzy: przez kilka godzin, dziesiątki, setki zwrotek i
nieskomplikowany refren "...kajakarze!". Niestety, piosenka była jedną z tych,
co wbija się w mózg i już do końca naszego wyjazdu co pewien czas odzywały
się okrzyki "...kajakarze!".
(Pierwsze zdjęcie od Buby)
Pojawiają się zabudowania najbliższej miejscowości: to siedziba gminy,
Stare Juchy (Jucha, Flieβdorf). Jako jedna z nielicznych w okolicy
posiadają więcej ludności niż przed wojną, ale ich liczba i tak nie przekracza dwóch tysięcy.
Zmęczony maszerowaniem po podkładach opuszczam tory wcześniej niż reszta ekipy
i ląduję na blokowisku. Mijam niewielką kwaterę wojenną; wojska rosyjskie wycofując się w 1914 roku zniszczyły sporo budynków.
Zza stodół wychyla się wieża kościoła, wybudowanego w XIX wieku przez luteran,
ale pierwsze świątynie pojawiły się już w średniowieczu (według ludowych
mądrali - na ścieżce prowadzącej do ołtarza ofiarnego Jaćwingów, aby powstrzymać chrześcijan od pielgrzymowania do pogańskich bóstw).
Spotykam się w centrum z resztą łazików i rozglądamy się za jakimś lokalem. A
owszem, jest ich kilka - wszystkie jednak otwierają się dopiero latem. Ale
kicha! Dobrze, że chociaż sklepy działają, w jednym obsługuje bardzo sympatyczna pani. Dodatkowo blisko kościoła stoi
przyczepa, w której sprzedają różne fastfoody i ekipa posila się właśnie tam.
Przy okazji wdajemy się w dyskusję z pewnym mieszkańcem, który opowiada różne
historie związane z Juchami, m.in. o wycince wielu drzew przy ulicach. Nikt
nie wiedział po co je wycięto, ale wycięto.
Wieczór coraz bliżej, a my chcemy jeszcze zajrzeć na wieżę widokową. Po drodze
Szymon funduje Krisowi prysznic ze starej pompy (zdjęcie Buby).
Do wieży trzeba kawałek podejść. Solidna konstrukcja, proponowałem nawet, aby
na niej spać, lecz nie spotkało się to ze zrozumieniem. Poza tym okazała się
już zamieszkała.
Widoki z góry - na okoliczne gospodarstwa...
...oraz znacznie ciekawsze na jezioro Jędzelewo (Henselewo-See) wraz z wyspą i
wielką kupą piachu, do której się kierujemy.
Wracamy do centrum. Jedna z bocznych ulic ma zachęcającą nazwę.
Nad rzeką urządzono park z małą infrastrukturą - oprócz modnych przyrządów do
ćwiczeń ustawiono także kilka ogromnych rzeźb owadów. Wyglądały trochę
przerażająco.
Ponownie stajemy na torach i - niczym kowboje - podążamy w kierunku
zachodzącego słońca.
Na dworcu kolejowym panuje sielska atmosfera. Pociągi nie jeżdżą, nieliczni
pasażerowie korzystają z komunikacji zastępczej, więc jedyne odgłosy to
pokrzykiwanie ptaków. Budynek to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku.
Na fasadzie niespodzianka - nadal widoczne są niemieckie napisy pokazujące
odległości do stacji końcowych: do Königsbergu 161 kilometrów, do granicznych
Prostków jedynie 33 kilometry. A nad oknem zarys napisu "Jucha", a więc
musiano go wykonać przed 1938 rokiem, bo wtedy zmieniono nazwę na "Fließdorf".
Z boku stoi pomnik techniki - parowóz Ol49. Wyprodukowano go w Chrzanowie w
1952 roku, prowadził wiele pociągów z Ełku, a w latach 90. osiadł na stałe w
Starych Juchach. Na jego widok każdy z ekipy poczuł w sobie zwierzęce geny i
zaczął się po nim wspinać, gdzie popadnie.
Jeszcze trochę dreptania wzdłuż torów i docieramy na miejsce noclegowe - pod
górę piaskową (lepiej brzmi - pod łachę piachu). Niezwykły to
krajobraz jak na Mazury - nagle wśród zieleni wyrasta wielka kupa piasku! Jest
pozostałością po dawnej żwirowni działającej przy tutejszym PGR-ze; żwirownia
padła, piasek został. Prawdziwa hołda!
Góra przyciąga miłośników wspinania się po wydmach, są z niej również piękne
widoki na jezioro Jędzelewo i jego Dużą Wyspę.
Rozstawiamy u podnóża namioty, wkrótce zaczyna płonąć ognisko. Kontaktujemy
się z Krwawym, który ma do nas dziś dołączyć (dla odmiany Kris rano nas
opuści). Ponoć jest już w Starych Juchach, ale długo wolno się przemieszcza - to w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę jakie rozmaite rzeczy zazwyczaj
tacha ze sobą 😛. W pewnym momencie śpiewamy nasz hymn i Krwawy odpowiada
gromkim rykiem gdzieś blisko...
Wieczór płynnie przechodzi w noc, rozmowy trwają długo i są rozmaite, ale najczęściej pojawia się temat Zlatych Hor i dwóch sąsiadujących ze sobą spelun
na głównej ulicy. Opowiadam o tym Krisowi co najmniej kilkanaście razy i on za
każdym razem cieszy się z tego tak samo 😏.
Poranek jest gorący, a wręcz upalny. Jak na złość wszyscy - poza Krwawym -
rozstawili namioty na słońcu, więc szybko robi się w nich sauna...
Góra piaskowa za dnia.
Nagle słyszymy jakiś hałas.
- Pociąg? Niemożliwe, przecież linia jest zamknięta.
Hałas się zwiększa i coraz bardziej przypomina lokomotywę. Ale jak, na
zamkniętym odcinku? A jednak. Po chwili poniżej nas przetacza się z hukiem
kilkadziesiąt wagonów towarowych. Osobowe tu nie kursują, bo przecież remont,
tory nieczynne, a transport może... Dziwna sprawa, lecz przecież w Polsce
wszystko jest możliwe.
Krajobraz Mazur jest zachwycający, można znaleźć zarówno bardzo turystyczne klimaty jak i takie, które pokazujesz, trochę na odludziu. Każdy znajdzie coś dla siebie. Podziwiam za odwagę, by kąpać się w tak zimnej wodzie toż to prawie morsowanie. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńDo morsowania to tam jeszcze daleko, ale to była moja jedyna pełna kąpiel przez cały tydzień ;) Później ograniczałem się tylko do częściowego zanurzenia :D Pozdrowienia!
UsuńFajna ta łacha, a jeszcze fajniejszy widok z niej!
OdpowiedzUsuńI fajnie się koło niej śpi ;)
UsuńPlączą się te chrzanowsie lokomotywy po całej Polsce. Mam do nich sentyment, bo dziadek i mama pracowali w Fabloku.
OdpowiedzUsuńPonoć zachowało się ich 38 sztuk, więc stąd taki rozrzut w różne miejsca :D
Usuń