Litwa była w planach naszych wschodnich wyjazdów już przed kilku laty. Nawet kupiłem lity na tę okazję, lecz jednak nigdy nie udawało się dotrzeć. Choć od pewnego czasu litewską walutą stało się euro, to w końcu tam dotarliśmy z buta!
Ale cofnijmy się o dziesięć godzin...
Poranek w zagajniku nad jeziorem Sztabinki był ciepły i słoneczny, właśnie taki jaki powinien być. Miejsce wybrane jako ratunkowe okazało się znakomitym schronieniem.
Na dzień dobry postanowiłem zajrzeć na odległy o kilkadziesiąt metrów cmentarz. Wyglądał jakby schował się przed ludźmi, wstydliwie zasłonięty drzewami, na uboczu.
Okazał się on nekropolią starobrzędowców (starowierców). Ta grupa wyznaniowa odłączyła się od głównego nurtu prawosławia w XVII wieku, nie godząc się na wprowadzane wówczas reformy w Rosji. Prześladowani przez władze carskie i kościelne uciekali do innych krajów, również Rzeczpospolitej. Do dziś na świecie żyje ich około 3 milionów, w tym półtora tysiąca w Polsce, posiadają pięć parafii (ale aż dwa oficjalnie związki religijne 😄).
Nie wiem kiedy założono ów cmentarz, administracyjnie należy on do Sztabinek (Stabingis), które leżą za jeziorem. Wiadomo, że w samej wsi istniała kiedyś molenna (cerkiew staroobrzędowców), ale rozebrali ją Niemcy w 1941 roku.
Chyba wszystkie groby były powojenne, w tym kilka świeżej daty.
Starowiercy na swoich grobach stawiają wyłącznie klasyczne krzyże prawosławne - z ośmioma końcami. W głównym nurcie prawosławia spotykane są również tzw. krzyże ruskie, czyli bez środkowej belki.
Wracam do namiotu i idziemy z Andrzejem wziąć kąpiel w jeziorze. Orzeźwienie było znakomite!
Potem jeszcze śniadaniowe ognisko...
...i możemy ruszać przed siebie!
Do głównej drogi mamy niedaleko, może z półtora kilometra.
Na rozstaju dróg w zagajniku także stoi krzyż - zapewne również staroobrzędowców.
Przy asfaltowej drodze robimy sobie krótki postój - w tym czasie wyprzedza nas spora grupa rowerzystów. Niektórzy z nich okazali się odważni i nie założyli kasków na głowy! A palące słońce zaczyna działać swoje, co widać np. na rękach Eco, z których już schodzi skóra. Tymczasem ze Śląska dostaję informacje, że u nich chmury i ledwie kilkanaście stopni. Ha!
Szosa w kierunku Litwy, jedna z dwóch prowadzących z Polski do tego kraju, już taka spokojna nie jest. Co prawda ruch nie powala, ale trzeba uważać.
Próbujemy łapać stopa - z mizernym skutkiem. Po prawej widać skręt na Półkoty, lecz nawet jednego całego kota nie widać.
Maszerujemy przez Dworczysko (Dvarčėnai), zaczynają się Ogrodniki (Aradnykai). Nazwa znana wśród kierowców, lecz w terenie to dziura zabita dechami. Jedyną ciekawostką są żółte słupki pasa drogowego zamontowane... w bagienku.
Zatrzymujemy się nad jeziorem Hołny, które w jednym miejscu przybliża się do drogi - większość brzegów jest bowiem porośnięta i trudno dostępna. Eco postanawia wziąć kolejną kąpiel, a Buba... dołącza! Szok, jestem pierwszy raz świadkiem takiego zdarzenia, zawsze woda była dla niej za zimna 😲!
Wzbudzamy małą sensację pośród przejeżdżających kierowców, zwłaszcza Andrzej, który uzbrojony tylko w ręcznik idzie porozmawiać z wyraźnie zainteresowaną nami krową. Niestety, mućka przy bliższym zbliżeniu okazała się niezbyt towarzyska i szybko oddaliła się na bezpieczną odległość 😏.
Kolejna miejscowość ma ciekawą nazwę - Hołny Mejera (Alnukai). Zarówno ta wieś jak i Ogrodniki są zamieszkałe przez niewielką społeczność litewską.
Jesteśmy coraz bliżej przydrożnego zajazdu, gdzie czeka czwarty towarzysz podróży - Grześ. Rano dotarł do Suwałk, następnie autobusem do Sejn, skąd udało mu się złapać stopa na samą granicę. Siedzi w lokalu już dość długo i zastanawiamy się, w jakim jest stanie przy koniecznym, podczas tej pogody, nawadnianiu się 😏.
Okazał się całkiem trzeźwy 😊. Uściski, powitania, opowieści co się wydarzyło do tej pory... Buba pokazuje zdjęcia - reakcja Grzegorza mówi wszystko.
Zajazd serwuje kuchnię litewską i, co wcale nie jest normą w takich miejscach, bardzo smaczną! Eco zamawia kakory - czyli odmianę soczewiaków. Ja decyduję się na czenaki - połączenie zupy i... zapiekanki! Brzmi może dziwnie, ale podawane w glinianym garnuszku było pyszne, chyba najsmaczniejsze danie tego wyjazdu.
Po obiedzie chłopaki urządzają sobie szybki mecz na pobliskim boisku, po czym znów zarzucamy plecaki i suniemy w kierunku dawnego przejścia granicznego, które widać na horyzoncie. Po drodze mijamy dwujęzyczną reklamę sprzedaży nawozów oraz ten zachęcający płatny parking.
Opuszczone zabudowania są coraz bliżej, z boku pojawiają się białe słupki z Pogonią oraz gwałtownie wzrasta natężenie znaków drogowych.
W przeciwieństwie do niemal całej granicy wschodniej RP przebieg w tej części liczy sobie prawie wiek, bo ustalono ją w 1919-20 roku. Nie mamy tutaj sztucznie podzielonych wiosek, dróg czy sadów jak przy Białorusi i Ukrainie.
Przejście w Ogrodnikach (choć powinno być w Hołny Mejera) otwarto w 1992 roku, przedtem w okresie ZSRR działał tu punkt przekraczania granicy dla wyznaczonych delegacji, potem tylko dla obywateli polskich i radzieckich. Od czasu wejścia do Schengen powoli zarasta... i dobrze!
Widać ostateczny punkt spotkania się dwóch światów i dwóch stref czasowych.
No to jesteśmy - dla Eco to litewski debiut 😏.
Zaraz za granicą skryta w cieniu Valstybės sienos apsaugos tarnyba pyta się dokąd idziemy.
- Do Lazdijai - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- A potem wracamy do Polski - dodaje Eco.
Zrobili zdziwioną minę, bo to raczej mało popularna marszruta dla ludzi z plecakami.
Tablice informacyjne dla kierowców rozbudowane, lecz gdzie im tam do polskich!
Po lewej opuszczone zabudowania, kiedyś pewnie sowieckich wojsk granicznych.
Około kilometra od przejścia działa stacja benzynowa. Jadąc tędy sześć lat temu kupiłem w niej pierwsze litewskie piwa i na to liczymy także i tym razem. Wpadamy spragnieni do środka, a tam... brak alkoholu!
Nie wiemy, czy zmieniły się przepisy czy zmieniono asortyment... Raczej to pierwsze, bo który przedsiębiorca z własnej inicjatywy wycofałby z tankszteli procenty, stanowiące znaczną część dochodów?
Po jakimś czasie dochodzą Grześ z Bubą. Nie wyglądali na zadowolonych z informacji o benzynowej prohibicji. Ktoś kupił kwas chlebowy, ale jednak to nie to samo.
Kombinujemy co robić. Pewne zapasy jeszcze mamy. Do miasta piechotą już raczej nie dotrzemy (jest wczesny wieczór, a odległość to dziewięć kilometrów), łapanie stopa jest na tyle ryzykowne, że część ekipy może zostać sama (zawsze dzielimy się na dwie grupy, aby nie straszyć kierowców swoją liczbą).
Pozostaje nam tylko poszukać tutaj jakiegoś ustronnego miejsca.
Zrezygnowany zaglądam do pobliskiej informacji turystycznej.
Zgodnie z przewidywaniami nie ma tam nic ciekawego i już chcę wychodzić, gdy zaczepia mnie ładna dziewczyna. Aby nie wyjść na głupka rzucam pierwsze pytanie, które mi przyszło do głowy:
- Czy gdzieś tutaj można kupić piwo? 😄
- Na pewno na stacji benzynowej.
- Nie ma, tylko bezalkoholowe.
- To w Lazdijai są sklepy.
- Niestety, nie mamy samochodu.
- To nie problem, za pół godziny będę tam jechać.
Oczy mi się otwarły.
- Nas jest czwórka - ostrzegam.
- Nie szkodzi, zmieścimy się.
Wychodzę do reszty i radośnie oznajmiam, iż stop sam się złapał. O dziwo, połowa ekipy nie przejawia nadmiernego entuzjazmu.
- Nooo, fajnie, ale gdzie się tam rozbijemy w mieście?
- Można przecież wyjść za zabudowę, trzeba korzystać z takiej okazji! - rzuca Eco i klamka zapada.
IT działa do godziny 20-tej, a ponieważ nie przestawiliśmy zegarków, to do polskiej 19-tej. Mamy trochę czasu, więc pytam panią, czy możemy wypić sobie jedno piwo.
- Nie ma problemu.
Rozciągamy się na trawie przed budynkiem, atmosfera robi się sielska. Dziewczyna wkrótce dołącza do nas, zapewne jesteśmy ciekawym przerywnikiem w czasie pracy 😏. Symena - bo tak się nazywa - zna rosyjski, więc szybko przechodzą z Bubą na mowę Putina. Rozumie także wcale nieźle po polsku, ale nie mówi. Przynosi mapy, pokazuje gdzie co jest ciekawego w okolicy; ogólnie jest sympatycznie.
Punktualnie o dwudziestej zamyka drzwi IT i ładujemy się do jej samochodu. W trakcie jazdy mówi, że powinniśmy zajrzeć nad pobliskie jeziora.
- A da się tam rozbić namiot? - wyraża zainteresowanie Buba.
- Tak, ludzie się rozbijają, nikt nie robi problemu.
I kwestia noclegu rozwiązała się sama - co za piękne antylicho!
Symena jest tak miła, że wysadza Grześka z Bubą i całym dobytkiem nad jeziorem, a mnie i Andrzeja podwozi do miasta prosto pod sklep!
- Jesteś aniołem - rzuca jej na odchodne Eco, co kwituje głośnym śmiechem 😏.
Market w Lazdijai jest nawet duży, wybór spory. Oczywiście ciągnie nas zwłaszcza do jednego działu, gdzie zdumiony widzę różne skarby: IPA, APA, Blonde, Witbier - i wszystko w puszkach! Tylko raz widziałem takie gatunki w innym opakowaniu niż szkło - była to seria z okazji Halloween.
Obładowani zaczynamy wracać - do jeziora mamy 2,5 kilometra, co dla nas - szybszej części ekipy i bez plecaków - jest jak rzut beretem. Dookoła stoją bloki charakterystyczne dla dawnego ZSRR.
Ale już po kilkuset metrach zabudowa się zmienia, sporo drewnianych chat, nawet małe muzeum-skansen.
Te chwile kiedy szliśmy ze sklepu wspominam jako najprzyjemniejsze na całej wyprawie: wszechogarniająca radość, iż się udało, człowiek promieniujący szczęściem, a okolica i miasto bardzo powoli układające się do snu.
Przy głównej drodze na Polskę stoją budynki, w których, według Litwinki, miała działać jakaś kawiarnia. Co prawda wiemy, że na nas czekają, ale... gdyby była otwarta, to na pewno byśmy wstąpili na coś szybkiego.
Na szczęście drzwi były zamknięte 😏.
Nad jeziorem, oprócz pozostałej dwójki, kręci się grupa dzieciaków - na oko 10-13 lat. Dowodzi nimi strasznie pyskata dziewczynka - ciągle coś od nas chce, pokazuje butelki, potem piwo, gestykuluje rękami... Szprecha tylko po litewsku, czasem dodając ruskie przekleństwo albo łot de fak. Chyba chce, abyśmy jej nalali piwska do plastiku, co oczywiście nie wchodzi w grę. Krążą wokół nas jak jacyś biali Cyganie, niczym sępy nad padliną.
W pewnym momencie gówniara porywa stojącą na ławce butelkę z wodą i zaczyna uciekać. Po pierwszym szoku goni ją Grześ krzycząc gromko:
- Do domuuuu!
Poskutkowało, wodę puściła i wreszcie sobie poszli, ale skutecznie zniechęcili nas do obozowania w tym miejscu. A szkoda, bo wybudowano nawet wychodek.
W ramach uczczenia walki z napastnikami wypiliśmy po małej puszcze piwa "1410", upamiętniającej wielkie zwycięstwo księcia Witolda nad Krzyżakami, w czym trochę pomagał mu król Jagiełło.
Przenosimy się do pobliskiego lasku, gdzie jest znacznie spokojniej i raczej nikt nas nie odwiedzi. Do jeziora wrócimy następnego dnia.
Po zmroku oczywiście zapłonęło ognisko.
Podobnie jak rankiem, który przywitał nas pełnym zachmurzeniem. Zapowiadało się na koniec pięknej pogody, ale już w południe z powrotem pojawiło się słońce i wysoka temperatura. Udaliśmy się więc na plażę wyjątkowo pozbawioną białych Cyganów.
W jeziorze Baltajis tym razem kąpiemy się wszyscy.
Następnie panowie ponownie urządzają mecz i tylko bramkarz postanowił oszczędzić na stroju. Te parady będą później wychodzić Eco przez jakiś czas w postaci obolałości 😏.
Miło spędzony czas szybko mija, ani się obejrzeliśmy, a jest już po 15-tej litewskiego czasu...
Wypadałoby w końcu ruszyć gdzieś dalej, w kierunku miasta...
Zatrzymujemy się nad jeziorem Hołny, które w jednym miejscu przybliża się do drogi - większość brzegów jest bowiem porośnięta i trudno dostępna. Eco postanawia wziąć kolejną kąpiel, a Buba... dołącza! Szok, jestem pierwszy raz świadkiem takiego zdarzenia, zawsze woda była dla niej za zimna 😲!
Wzbudzamy małą sensację pośród przejeżdżających kierowców, zwłaszcza Andrzej, który uzbrojony tylko w ręcznik idzie porozmawiać z wyraźnie zainteresowaną nami krową. Niestety, mućka przy bliższym zbliżeniu okazała się niezbyt towarzyska i szybko oddaliła się na bezpieczną odległość 😏.
Kolejna miejscowość ma ciekawą nazwę - Hołny Mejera (Alnukai). Zarówno ta wieś jak i Ogrodniki są zamieszkałe przez niewielką społeczność litewską.
Jesteśmy coraz bliżej przydrożnego zajazdu, gdzie czeka czwarty towarzysz podróży - Grześ. Rano dotarł do Suwałk, następnie autobusem do Sejn, skąd udało mu się złapać stopa na samą granicę. Siedzi w lokalu już dość długo i zastanawiamy się, w jakim jest stanie przy koniecznym, podczas tej pogody, nawadnianiu się 😏.
Okazał się całkiem trzeźwy 😊. Uściski, powitania, opowieści co się wydarzyło do tej pory... Buba pokazuje zdjęcia - reakcja Grzegorza mówi wszystko.
Zajazd serwuje kuchnię litewską i, co wcale nie jest normą w takich miejscach, bardzo smaczną! Eco zamawia kakory - czyli odmianę soczewiaków. Ja decyduję się na czenaki - połączenie zupy i... zapiekanki! Brzmi może dziwnie, ale podawane w glinianym garnuszku było pyszne, chyba najsmaczniejsze danie tego wyjazdu.
Po obiedzie chłopaki urządzają sobie szybki mecz na pobliskim boisku, po czym znów zarzucamy plecaki i suniemy w kierunku dawnego przejścia granicznego, które widać na horyzoncie. Po drodze mijamy dwujęzyczną reklamę sprzedaży nawozów oraz ten zachęcający płatny parking.
Opuszczone zabudowania są coraz bliżej, z boku pojawiają się białe słupki z Pogonią oraz gwałtownie wzrasta natężenie znaków drogowych.
Przejście w Ogrodnikach (choć powinno być w Hołny Mejera) otwarto w 1992 roku, przedtem w okresie ZSRR działał tu punkt przekraczania granicy dla wyznaczonych delegacji, potem tylko dla obywateli polskich i radzieckich. Od czasu wejścia do Schengen powoli zarasta... i dobrze!
Widać ostateczny punkt spotkania się dwóch światów i dwóch stref czasowych.
No to jesteśmy - dla Eco to litewski debiut 😏.
Zaraz za granicą skryta w cieniu Valstybės sienos apsaugos tarnyba pyta się dokąd idziemy.
- Do Lazdijai - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- A potem wracamy do Polski - dodaje Eco.
Zrobili zdziwioną minę, bo to raczej mało popularna marszruta dla ludzi z plecakami.
Tablice informacyjne dla kierowców rozbudowane, lecz gdzie im tam do polskich!
Po lewej opuszczone zabudowania, kiedyś pewnie sowieckich wojsk granicznych.
Około kilometra od przejścia działa stacja benzynowa. Jadąc tędy sześć lat temu kupiłem w niej pierwsze litewskie piwa i na to liczymy także i tym razem. Wpadamy spragnieni do środka, a tam... brak alkoholu!
Nie wiemy, czy zmieniły się przepisy czy zmieniono asortyment... Raczej to pierwsze, bo który przedsiębiorca z własnej inicjatywy wycofałby z tankszteli procenty, stanowiące znaczną część dochodów?
Po jakimś czasie dochodzą Grześ z Bubą. Nie wyglądali na zadowolonych z informacji o benzynowej prohibicji. Ktoś kupił kwas chlebowy, ale jednak to nie to samo.
Kombinujemy co robić. Pewne zapasy jeszcze mamy. Do miasta piechotą już raczej nie dotrzemy (jest wczesny wieczór, a odległość to dziewięć kilometrów), łapanie stopa jest na tyle ryzykowne, że część ekipy może zostać sama (zawsze dzielimy się na dwie grupy, aby nie straszyć kierowców swoją liczbą).
Pozostaje nam tylko poszukać tutaj jakiegoś ustronnego miejsca.
Zrezygnowany zaglądam do pobliskiej informacji turystycznej.
Zgodnie z przewidywaniami nie ma tam nic ciekawego i już chcę wychodzić, gdy zaczepia mnie ładna dziewczyna. Aby nie wyjść na głupka rzucam pierwsze pytanie, które mi przyszło do głowy:
- Czy gdzieś tutaj można kupić piwo? 😄
- Na pewno na stacji benzynowej.
- Nie ma, tylko bezalkoholowe.
- To w Lazdijai są sklepy.
- Niestety, nie mamy samochodu.
- To nie problem, za pół godziny będę tam jechać.
Oczy mi się otwarły.
- Nas jest czwórka - ostrzegam.
- Nie szkodzi, zmieścimy się.
Wychodzę do reszty i radośnie oznajmiam, iż stop sam się złapał. O dziwo, połowa ekipy nie przejawia nadmiernego entuzjazmu.
- Nooo, fajnie, ale gdzie się tam rozbijemy w mieście?
- Można przecież wyjść za zabudowę, trzeba korzystać z takiej okazji! - rzuca Eco i klamka zapada.
IT działa do godziny 20-tej, a ponieważ nie przestawiliśmy zegarków, to do polskiej 19-tej. Mamy trochę czasu, więc pytam panią, czy możemy wypić sobie jedno piwo.
- Nie ma problemu.
Rozciągamy się na trawie przed budynkiem, atmosfera robi się sielska. Dziewczyna wkrótce dołącza do nas, zapewne jesteśmy ciekawym przerywnikiem w czasie pracy 😏. Symena - bo tak się nazywa - zna rosyjski, więc szybko przechodzą z Bubą na mowę Putina. Rozumie także wcale nieźle po polsku, ale nie mówi. Przynosi mapy, pokazuje gdzie co jest ciekawego w okolicy; ogólnie jest sympatycznie.
Punktualnie o dwudziestej zamyka drzwi IT i ładujemy się do jej samochodu. W trakcie jazdy mówi, że powinniśmy zajrzeć nad pobliskie jeziora.
- A da się tam rozbić namiot? - wyraża zainteresowanie Buba.
- Tak, ludzie się rozbijają, nikt nie robi problemu.
I kwestia noclegu rozwiązała się sama - co za piękne antylicho!
Symena jest tak miła, że wysadza Grześka z Bubą i całym dobytkiem nad jeziorem, a mnie i Andrzeja podwozi do miasta prosto pod sklep!
- Jesteś aniołem - rzuca jej na odchodne Eco, co kwituje głośnym śmiechem 😏.
Market w Lazdijai jest nawet duży, wybór spory. Oczywiście ciągnie nas zwłaszcza do jednego działu, gdzie zdumiony widzę różne skarby: IPA, APA, Blonde, Witbier - i wszystko w puszkach! Tylko raz widziałem takie gatunki w innym opakowaniu niż szkło - była to seria z okazji Halloween.
Obładowani zaczynamy wracać - do jeziora mamy 2,5 kilometra, co dla nas - szybszej części ekipy i bez plecaków - jest jak rzut beretem. Dookoła stoją bloki charakterystyczne dla dawnego ZSRR.
Ale już po kilkuset metrach zabudowa się zmienia, sporo drewnianych chat, nawet małe muzeum-skansen.
Te chwile kiedy szliśmy ze sklepu wspominam jako najprzyjemniejsze na całej wyprawie: wszechogarniająca radość, iż się udało, człowiek promieniujący szczęściem, a okolica i miasto bardzo powoli układające się do snu.
Przy głównej drodze na Polskę stoją budynki, w których, według Litwinki, miała działać jakaś kawiarnia. Co prawda wiemy, że na nas czekają, ale... gdyby była otwarta, to na pewno byśmy wstąpili na coś szybkiego.
Na szczęście drzwi były zamknięte 😏.
Nad jeziorem, oprócz pozostałej dwójki, kręci się grupa dzieciaków - na oko 10-13 lat. Dowodzi nimi strasznie pyskata dziewczynka - ciągle coś od nas chce, pokazuje butelki, potem piwo, gestykuluje rękami... Szprecha tylko po litewsku, czasem dodając ruskie przekleństwo albo łot de fak. Chyba chce, abyśmy jej nalali piwska do plastiku, co oczywiście nie wchodzi w grę. Krążą wokół nas jak jacyś biali Cyganie, niczym sępy nad padliną.
W pewnym momencie gówniara porywa stojącą na ławce butelkę z wodą i zaczyna uciekać. Po pierwszym szoku goni ją Grześ krzycząc gromko:
- Do domuuuu!
Poskutkowało, wodę puściła i wreszcie sobie poszli, ale skutecznie zniechęcili nas do obozowania w tym miejscu. A szkoda, bo wybudowano nawet wychodek.
W ramach uczczenia walki z napastnikami wypiliśmy po małej puszcze piwa "1410", upamiętniającej wielkie zwycięstwo księcia Witolda nad Krzyżakami, w czym trochę pomagał mu król Jagiełło.
Przenosimy się do pobliskiego lasku, gdzie jest znacznie spokojniej i raczej nikt nas nie odwiedzi. Do jeziora wrócimy następnego dnia.
Po zmroku oczywiście zapłonęło ognisko.
Podobnie jak rankiem, który przywitał nas pełnym zachmurzeniem. Zapowiadało się na koniec pięknej pogody, ale już w południe z powrotem pojawiło się słońce i wysoka temperatura. Udaliśmy się więc na plażę wyjątkowo pozbawioną białych Cyganów.
W jeziorze Baltajis tym razem kąpiemy się wszyscy.
Następnie panowie ponownie urządzają mecz i tylko bramkarz postanowił oszczędzić na stroju. Te parady będą później wychodzić Eco przez jakiś czas w postaci obolałości 😏.
Miło spędzony czas szybko mija, ani się obejrzeliśmy, a jest już po 15-tej litewskiego czasu...
Wypadałoby w końcu ruszyć gdzieś dalej, w kierunku miasta...
Świetnie się czyta twoje wpisy ! :) Też by się tak chciało kiedyś wybrać pod namiot w kilkudniową wędrówkę...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że nie wszystkich zanudzam :)
UsuńFajnie tak. Na całkowitym luzie 😊👍
OdpowiedzUsuńTam nie ma gdzie się spieszyć, choć czasem człowiekowi chodziło po głowie: a może by tak szybciej i dalej? :D
UsuńSuper foty i super relacja :) Masz talent, lepiej się czyta te relacje niż kryminały ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ze Śląska :)
Świetnie się czyta... uśmiałem się...i bez nudziarstwa, wulgaryzmów...można? Można! Brawo Ty!!! Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńDzięki za miły komentarz :) Pozdrawiam również :)
UsuńFajna przygoda, świetnie opisana i do tego ciekawe zdjęcia. Aż chce się wziąć namiot i ruszyć w podróż. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń